Historia zgwałconej Chanel Miller wstrząsnęła Ameryką. Sprawca zostawił ją przy śmietniku
W styczniu 2015 r. miałam dwadzieścia dwa lata, mieszkałam i pracowałam w rodzinnym Palo Alto w Kalifornii. Poszłam na imprezę na Stanfordzie. Na terenie uniwersytetu padłam ofiarą napaści seksualnej. Widziało to dwóch świadków, powstrzymali napastnika, uratowali mnie. Moje dawne życie się skończyło, a zaczęło nowe. Nadano mi nowe imię i nazwisko: Emily Doe, które miały mi zapewnić anonimowość.
Co roku babcia Ann (która nie była naszą krewną, ale i tak uważałyśmy ją za babcię) robiła ekstrawaganckie papierowe kapelusze z materiałów z odzysku: plastikowa siatka, w którą pakowano owoce, kolorowe komiksy, pióra w kolorze indygo, kwiaty z origami. Sprzedawała je na ulicznym jarmarku, a zarobione pieniądze wpłacała na rzecz lokalnych organizacji, w tym Grateful Garments, która zapewnia ubrania ofiarom przemocy seksualnej.
Gdyby nie oni, wyszłabym ze szpitala jedynie w cienkim fartuchu i w butach. Co oznaczało, że godziny spędzone na sklejaniu tych kapeluszy przy stole w jadalni i sprzedawaniu ich na stojącym w słońcu straganie podarowały mi łagodną zbroję. Babcia Ann utuliła mnie i powiedziała, że jestem gotowa. Wróciłam do biura; siedziałam z dłońmi wciśniętymi pod kolana, czekałam. Detektyw pojawił się w drzwiach. (…) Rozłożył duży notatnik, czarny prostokątny dyktafon, poinformował, że cokolwiek powiem, zostanie zarejestrowane. – Oczywiście – odpowiedziałam.
Siedział z długopisem unoszącym się nad kartką papieru; rolki minikasety się obracały. Nie czułam zagrożenia; wyraz jego twarzy mówił, że przyszedł tu, by mnie wysłuchać. Kazał opowiedzieć wszystko po kolei, ze szczegółami: jakie jedzenie podał tata, ile zjadłam, ile kieliszków wypiłam, jakiej marki whisky, dlaczego poszłam na imprezę, o której przyszłam, ile osób się tam zebrało, jaki alkohol podano, czy butelka była zalakowana, gdzie i kiedy poszłam siku, o której wróciłam do środka.
Ciągle spoglądałam w sufit, jakby miało mi to pomóc pobudzić pamięć. Nie przywykłam do odtwarzania banalnych szczegółów z taką dokładnością. Detektyw przez cały czas notował, potakiwał nieznacznie, wypełniał i odwracał kolejne kartki – szu, szu, szu. Kiedy dotarłam do tego, jak stałam na patio, widziałam, że napisał: ostatnie, co pamięta. Z kliknięciem wyłączył długopis. Spojrzał na mnie, wciąż czegoś szukał. Zmierzaliśmy dokądś, ale ścieżka się urywała. Nie miałam tego, czego potrzebował.
Z zapisu rozmowy wynika, że przez cały ten ranek powiedział tylko, że jakaś para zauważyła mnie nieprzytomną, przyjechali policjanci, ale wciąż nie dawałam znaku życia. – Ze względu na to, gdzie i w jakim stanie panią znaleziono, jak zawsze musimy brać pod uwagę, że mogło dojść do napaści na tle seksualnym – powiedział.
Ze względu na to, w jakim stanie.
Powiedział, że po zakończeniu śledztwa personalia mężczyzny zostaną podane do publicznej wiadomości.
– Ale jak dotąd nie wiemy jeszcze, co zaszło – dodał. – Miejmy nadzieję, że nic. W najgorszym wypadku musimy oprzeć się na tym, co mamy.
Usłyszałam tylko: "Miejmy nadzieję, że nic".
Chanel: Wie pan, gdzie dokładnie mnie znaleźli?
Policjant: No cóż... Między tym miejscem a domem bractwa jest taki kawałek przestrzeni, yyy, wydaje mi się, że śmietnik. Ale nie w śmietniku.
Chanel: No nie.
Policjant: Nie, ale tuż obok.
– Jacyś ludzie przechodzili i zauważyli panią – powiedział – i pomyśleli: zaraz, to nie wygląda dobrze. A gdy się zatrzymali, dostrzegli, że ktoś tam leży... przyszedł ktoś jeszcze i zobaczył panią. No i, noo, zadzwonili po nas. Więc, oczywiście, noo... uznaliśmy, że możliwe, że doszło do gwałtu.
Nie rozumiałam. Jak znalazłam się na zewnątrz? I co nie wyglądało dobrze? Detektyw kręcił się na krześle; zauważyłam, że lekko się skrzywił, gdy mówił: – Czy uprawiała pani przygodny seks?
Uznałam, że to dziwaczne pytanie. Zaprzeczyłam. – Więc nikt nie miał prawa pani w żaden sposób dotykać. – Policjant miał minę tak smutną, jakby już znał odpowiedź. Poczułam, że sztywnieję.
– Ale złapali go wczoraj wieczorem, prawda? Próbował uciec?
– Musimy się upewnić, że to właściwa osoba, czy to faktycznie ten, kto coś pani zrobił albo próbował zrobić. No, ten ktoś zachowywał się naprawdę podejrzanie w pobliżu pani – odparł policjant.
"Podejrzanie".
– Nie chciałbym jeszcze stwierdzać kategorycznie, że to ta osoba. Z Kodeksu karnego wynika, że możemy zatrzymać kogoś na podstawie przypuszczenia, że popełniono przestępstwo, bo gwałt to przestępstwo. Możemy dokonać aresztowania, kiedy mamy powód, by uznać, że doszło do popełnienia przestępstwa. Nawet jeśli do niego nie doszło.
Z podtekstu wynikało, że zaszło coś poważnego, ale zakończył wypowiedź w sposób dopuszczający inny scenariusz, w którym nic się nie stało.
Balansowałam na granicy dwóch światów: w jednym nic się nie stało; w drugim mogłam zostać zgwałcona. Rozumiałam, że policjant nie udziela pełnych informacji, bo śledztwo wciąż trwa. Może zauważył też, że woda kapie mi z włosów i jestem dziwnie ubrana. Może myślał o mojej siostrze, która zaraz miała przyjechać. Detektyw Kim powiedział, że może nazajutrz przypomnę sobie więcej; dał mi swoją wizytówkę.
Zobacz też: Finanse w związku. "Mąż nie wchodzi mi do kieszeni" kontra "informujemy się o każdym wydatku"
Przytaknęłam, choć zdawałam sobie sprawę, że opowiedziałam już wszystko, co wiedziałam. Dodał jeszcze, że wieczorem mogę odebrać swój telefon na posterunku. Za nim pojawiła się moja siostra: przygarbiona, twarz bez wyrazu. Przestałam być ofiarą; stałam się starszą siostrą.
Na końcu taśmy słychać, jak Tiffany wchodzi. Cześć – powiedziałam.
Mój Boże. Cześć. Mój Boże. Tak mi przykro. Och. Martwiłaś się przeze mnie.
Nie, nic się nie stało.
Och, przepraszam.
Nie przepraszaj – powiedziała.
Byłam wyprostowana, niewzruszona, dorosła, pokazywałam jej, że ci nieznajomi obecni w pokoju są mili, że można z nimi rozmawiać.
April nalała wody do szklanki, podsunęła krzesło. Tiffany nie mogła powstrzymać płaczu. Patrzyłam na nią cały czas, gdy odpowiadała na pytania detektywa. Podała te same nazwy drinków, imiona znajomych, opisała atmosferę na imprezie. Wspomniała, że był tam jeden blondyn, który bez przerwy przysuwał twarz do jej twarzy, dotykał jej bioder, łaził za nią. Wszystkie koleżanki zaczęły go unikać. Mówiła, że jej zdaniem to dziwne, że ten koleś ani razu się nie odezwał, gapił się tylko wielkimi oczami, gdy się ku niej pochylał.
Czuła się tak nieręcznie, że wybuchnęła śmiechem i zderzyli się zębami. Powiedziała, że zostawiła mnie na chwilę, żeby zająć się koleżanką, która źle się poczuła, myślała, że poradzę sobie sama. Kiedy wróciła, policja zamykała imprezę.
Zapytała dwóch studentów, którzy stali przy drzwiach, co się stało; powiedzieli, że koniec zabawy, bo ktoś poskarżył się na hałas.
(…) Uznała, że poszłam się spotkać ze znajomymi w centrum Palo Alto. Wraz z Colleen zajrzały za wszystkie drzwi w domu bractwa, początkowo wściekłe, a potem zmartwione, że nie odbieram telefonu. Wołały mnie po imieniu, zwrócone w stronę drzew, podczas gdy byłam wywożona na noszach, które zniknęły w kanciastym białym pojeździe.
Przeczytaliście fragment książki "Nazywam się. Moja historia"
Chanel Miller - amerykańska pisarka i artystka. W 2015 r. świat poznał ją jako młodą kobietę wykorzystaną seksualnie na kampusie Uniwersytetu Stanforda przez Brocka Allena Turnera. Rok później list, który do niego napisała, stał się viralem. Został przeczytany 11 mln razy w ciągu czterech dni od publikacji na stronie BuzzFeed.