Nie wiem, czy to głupota, czy męstwo. Mogłam umrzeć, ale postanowiłam urodzić
O takich kobietach, które pomimo zagrożenia własnego życia, mimo wskazań lekarzy do przerwania ciąży postanowiły ją kontynuować, często mówi się: bohaterki. Na przekór wszystkiemu postanowiły spróbować, nie mając pewności, czy zostaną matkami, czy przeżyją one, czy dziecko? A może oboje? Bywa, że ich decyzja nie jest przez najbliższych przyjmowana z radością. Wręcz przeciwnie – jest niezrozumiała. Bo jak narażać własne zdrowie, a przede wszystkim życie dla pragnienia posiadania dziecka?
Z danych Ministerstwa Zdrowia wynika, że w 2015 roku dokonano w Polsce 1044 legalnych aborcji. Legalnych, czyli takich, które przerywają ciążę zagrażającą życiu matki, kiedy stwierdza się bardzo poważne uszkodzenie płodu prowadzące na etapie rozwoju do deformacji, i kiedy ciąża jest wynikiem gwałtu.
Magda: „Byliśmy z partnerem zdecydowani na aborcję, stało się jednak inaczej”
Magda była po obu stronach barykady. Kiedy dowiedziała się, że jest w ciąży, decyzja była jedna – usuwamy. Potem zmieniła zdanie.
– Mówię, że los zadrwił ze mnie podwójnie – opowiada kobieta. -Nigdy nie chciałam mieć dzieci, bo nie czułam tego „czegoś”. Otwarcie mówiłam, że dzieci mnie irytują, zwłaszcza te dwu- czy trzyletnie. Dlatego kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, byłam bardzo zaskoczona. Choruję na rdzeniowy zanik mięśni, zajście w ciążę wydawało mi się niemalże niemożliwe.
Ciąża była od początku zagrożeniem dla jej życia. Magda nigdy nie przeszła operacji kręgosłupa, ma zdeformowaną klatkę piersiową, rozwijający się płód mógł uszkodzić poważnie osłabiony chorobą organizm.
– Do lekarza trafiliśmy właściwie z podjętą z mężem decyzją – przerywamy ciążę. Wszystko jednak potoczyło się inaczej.
Magda przekonała się, że nawet legalne przeprowadzenie aborcji w Polsce nie jest proste.
– Odsyłano nas od lekarza do lekarza. Każdy akceptował naszą decyzję, ale nikt nie chciał się podjąć zabiegu, jakby umywano od tego ręce. Dla nas zaskakujące było to, że usłyszeliśmy, iż w przypadku mojej choroby istnieje prawdopodobieństwo, że donoszę ciążę do 20-tego, może 22-ego tygodnia. Czas działał dla mnie na niekorzyść. Wizyty u kolejnych lekarzy to mijające dni i pierwsze tygodnie ciąży. Skierowano nas na konsylium lekarskie i dostałam karteczkę, jak ja to mówię – bilet na życie bądź nieżycie.
Zanim zapadła ostateczna decyzja, Magda z mężem trafili do neurolog specjalizującej się w leczeniu rdzeniowego zaniku mięśni.
– Pani doktor na wizycie spytała mnie, czego oczekuję. Dostaliśmy od niej pełną informację na temat tego, jak moja ciąża może przebiegać, jakie zagrożenia mogą się pojawić. Od niej otrzymaliśmy kontakty do specjalistów – tych, którzy zaakceptują naszą decyzję bez względu na to, jaka ona będzie. I tak naprawdę właśnie od lekarzy otrzymaliśmy możliwość wyboru. Oni zapewniali nas, że istnieje duże prawdopodobieństwo, że urodzę dziecko, że zostanę mamą, że ta nasza historia może mieć szczęśliwe zakończenie. Przeprowadzono badania genetyczne mnie i mojemu mężowi, które wskazywały, że istnieje minimalne prawdopodobieństwo, iż dziecko odziedziczy moją chorobę.
Magda z mężem zdecydowali się spróbować ciążę donosić do 20 tygodnia, mając nadzieję, że uda się dłużej.
- To nie była łatwa decyzja. Lekarz dał nam jasno do zrozumienia, że gdyby tylko coś się działo, ratowane będzie moje życie. Najważniejsze było to, że trafiliśmy na dobrych i mądrych lekarzy. Miałam szczęście rodzić na Karowej w Warszawie.
Kobieta podkreśla, że ścierały się w niej dwie siły. Jedna – ta racjonalna, która mówiła: zadbaj o siebie, o twoje życie, pomyśl, jak je wychowasz. I druga – emocjonalna, która chciała tego dziecka, która zdążyła już je pokochać.
– Miałam świadomość tego, że decyzja nie może być podjęta tylko i wyłącznie przeze mnie. Mówiąc moim rodzicom, że jestem w ciąży, byłam przekonana co do tego, że nie chcę jej przerywać, ale od rodziców usłyszałam, że mam wrócić, jak usunę… Nie wiedziałam, czy po narodzinach dziecka oni mi pomogą. Przy moim stanie zdrowia mój partner musiał być świadomy konsekwencji naszej decyzji, bo fizycznie sama nie poradziłabym sobie z opieką nad dzieckiem.
Magda w 36 tygodniu ciąży urodziła zdrowego chłopca. Poród nie pogłębił jej choroby, raczej zaraz po nim przyszło ogólne zmęczenie organizmu, jak w przypadku każdej kobiety, bo ciąża dla organizmu jest bardzo dużym obciążeniem. Dziś jej syn ma pięć lat.
- Sposób, w jaki Polsce rozmawia się o aborcji jest straszny. Dzisiaj wiem jedno – decyzja o przerwaniu ciąży powinna być indywidualną decyzją kobiety i jej partnera przez nikogo nie narzucaną. Ważne, by takie osoby, jak ja i mój mąż miały dostęp do pełnej medycznej informacji. My mieliśmy ogromne szczęście, bo trafiliśmy na lekarzy z pasją, oddaniem, którzy chcieli nam pomóc nie osądzając nasze decyzji, jakakolwiek by nie była.
Agata: „Kiedy zaczął się poród, poczułam ulgę, że to już koniec”
Agata całą ciążę przeleżała, z czego ostatnie trzy miesiące w szpitalu na oddziale patologii ciąży.
– Kobiety przychodziły, rodziły, wychodziły, a ja tam leżałam – wspomina, a te wspomnienia nie należą do przyjemnych. Zaszłam drugi raz w ciążę, kiedy moja córka miała niespełna półtora roku. Od początku coś było nie tak. Okazało się, że ciąża zagraża mojemu życiu, że w momencie porodu mogę się wykrwawić i umrzeć.
Lekarze nie pozostawiali Agacie złudzeń. Mówili, że maksymalnie donosi ciążę do 20 tygodnia, więc nie ma sensu się męczyć i tego przedłużać. Agata jednak nie zastanawiała się nad aborcją. Sama o sobie mówi, że działa zadaniowo i tak potraktowała tę sytuację. Zaszła w ciążę, trzeba zrobić wszystko, żeby ją donosić, najlepiej z dobrym dla wszystkich zakończeniem.
– Powtarzano mi, że jeśli dojdzie do sytuacji bezpośredniego zagrożenia mojego życia, będą ratować mnie, nie dziecko. Mówili, że w domu czeka na mnie córka. Przecież ja o tym wiedziałam.
Te siedem miesięcy w szpitalu Agata traktowała jak więzienie. Personel był dla niej jak rodzina, był też największym wsparciem, tak jak koleżanki ze szpitalnych łóżek. Walkę o dziecko i o siebie Agata przypłaciła głęboką depresją.
– Miałam świadomość, że każda silniejsza emocja mogła wywołać u mnie akcję porodową. Dlatego musiałam się znieczulić. Zamrozić swoje uczucia. Przez trzy miesiące nie widziałam się z córką.
Dopiero po szczęśliwym powrocie do domu ze szpitala uściskałam swoją córeczkę. Przez wcześniejsze trzy miesiące musiałam się emocjonalnie odciąć, żeby nie czuć tęsknoty, żalu, wyrzutów sumienia względem niej. To było najtrudniejsze. To wyzucie się z emocji. Po wyjściu ze szpitala cierpiałam na poważną depresję, której leczenie skończyło się szpitalem.
W 33 tygodniu ciąży Agata urodziła syna. Rozwiązanie nastąpiło cesarskim cięciem, z powodu zagrożenia życia matki. Chłopczyk przyszedł na świat z niedotlenieniem okołoporodowym i dwoma punktami w skali APGAR. Dziś ma 23 lata, ponad 190 centymetrów wzrostu – jest normalnym, zdrowym chłopakiem.
– Nie umiem powiedzieć, czy to, że nie przerwałam ciąży, było bohaterstwem czy brakiem rozsądku. Po prostu przyjęłam wtedy do wiadomości, jaka jest sytuacja i z czym muszę się zmierzyć. Nie pamiętam, żebym myślała jakkolwiek inaczej. Jestem koziorożcem i zawsze dążę do celu, jestem bardzo uparta, mimo trudności, niechęci, zwątpienia.
Podczas porodu Agata przeżyła śmierć kliniczną.
- Kiedy przyszedł moment porodu poczułam ulgę, że to już koniec, że nie ważne co się stanie, ale że to już. Uśpili mnie, a ja pamiętam czarno-biały obraz, ciemne postaci nade mną pochylone, którym próbowałam się wyrwać, a one mnie przytrzymywały. Słyszałam powtarzaną w kółko nazwę leku. Wtedy podobno ratowali mi życie, reanimowali…
Agata po 18 latach od tego porodu opowiedziała swoją historię Marcie Dzbeńskiej-Karpińskiej, autorce książki „Matki mężne czy szalone”, w której zamieszczone są podobne historie.
– Nie wiedziałam, że aż tak bardzo to, co się wtedy wydarzyło, we mnie siedziało. W rozmowie z Martą wróciłam pamięcią do tego szpitala, do strachu, na który sobie nie pozwalałam, do uczuć, które wyparłam, opowiadając to wszystko, cała dygotałam, ale też na końcu poczułam spokój. Zmierzyłam się z tą sytuacją po tylu latach. Teraz mówię o tym z większym dystansem, z mniejszą dozą emocji – tłumaczy Agata, dodając - Moja ciąża to było odliczanie. Dzień po dniu. Każdy zbliżał mnie do katastrofy, to że nad nią zapanowano, i że oboje żyjemy, to zasługa ludzi, którzy się nami w szpitalu na ul. Karowej w Warszawie zajmowali i pewne też opatrzności, bo przecież nie na wszystko mamy wpływ. Do dzisiaj mam świadomość, że gdybym była w innym miejscu, w innym czasie, mogłoby stać się wszystko.
Dwie historie, które mogłyby potoczyć się zupełnie inaczej. Do każdej z nich można by było dopisać kilka różnych zakończeń.
– Nie wiem, czy jestem bardziej mężna, czy jednak szalona – mówi o sobie Magda. Agata podkreśla: - Innej opcji niż próba urodzenia dziecka, mimo świadomości zagrożenia mojego życia nie wchodziła w grę. Oczywiście, że się bałam. Bałam się każdego dnia nie wiedząc, jakie dla mnie i mojego syna przygotowano zakończenie.