Blisko ludziNogi Pana Boga - pielęgniarki w Polsce nie składają broni

Nogi Pana Boga - pielęgniarki w Polsce nie składają broni

Nogi Pana Boga - pielęgniarki w Polsce nie składają broni
Źródło zdjęć: © Fotolia
Aneta Wawrzyńczak
07.04.2015 10:28, aktualizacja: 08.06.2018 14:51

315 tysięcy dusz to armia ponad trzykrotnie liczniejsza niż polskie siły zbrojne. I bardziej zaprawiona w boju. Na co dzień tym o ludzkie zdrowie i życie, coraz częściej też o siebie: godne zarobki, szacunek, lepsze warunki. Pielęgniarki w Polsce nie składają broni. Wręcz przeciwnie - zapowiadają strajk generalny.

315 tysięcy dusz to armia ponad trzykrotnie liczniejsza niż polskie siły zbrojne. I bardziej zaprawiona w boju. Na co dzień tym o ludzkie zdrowie i życie, coraz częściej też o siebie: godne zarobki, szacunek, lepsze warunki. Pielęgniarki w Polsce nie składają broni. Wręcz przeciwnie - zapowiadają strajk generalny.

Danusia ma 13 lat, gdy ląduje z zapaleniem wyrostka robaczkowego na oddziale w rodzinnym Mrągowie. Dla niej to jak podróż nie kilka kilometrów od domu, ale do innego świata. Za białymi fartuchami wodzi wzrokiem, wdycha zapach szpitala (później dowie się, że to lizol i chloramina, czyli popularne kiedyś środki dezynfekujące).

Marzy, żeby włożyć czepek z czarnym paskiem, upiąć go wsuwkami, zadać szyku na szpitalnym korytarzu. Dziś 54-letnia Danusia wspomina: Dla mnie szpital był magią, kojarzył się z wiedzą tajemną. Na lekarzach i pielęgniarkach spoczywała odpowiedzialność za nasze zdrowie i życie, to byli ludzie, którzy dotykali nóg Pana Boga.

Po maturze idzie więc do dwuletniego studium pielęgniarskiego w Kętrzynie. Przez pierwszy rok wkuwa teorię, na drugim robi staże, jeden po drugim, czyli po kilka tygodni terminuje na różnych oddziałach, zapoznaje się ze specyfiką pracy, żeby ostatecznie wybrać ten, na którym czuje się najlepiej. Dla niej to jednak czysta formalność.

- Wiedziałam, że chcę pracować na chirurgii. Oddziały zachowawcze niespecjalnie mnie interesowały, lubiłam, jak coś się działo - przyznaje. Mimo krwi, złamań i ran otwartych, presji czasu, olbrzymiego stresu, wyrywania człowieka śmierci. A może właśnie dlatego. - Z jednej strony praca na chirurgii daje duże doświadczenie, większą pewność siebie, a z drugiej - uczy życia i przede wszystkim pokory wobec niego - tłumaczy Danusia.

Beata (40 lat) decyduje się na liceum pielęgniarskie, choć to wybór raczej rozsądny niż romantyczny - po prostu nie udało jej się dostać na wymarzony profil administracja państwowa w liceum ekonomicznym. Wtedy jeszcze nie wie i nie ma nawet prawa wiedzieć, że zatoczy w życiu małe kółko i ćwierć wieku później przyjdzie jej połączyć ekonomię i zarządzanie z pielęgniarstwem.

Wtedy jednak, w liceum pielęgniarskim, stara się zaliczyć tyle praktyk na oddziałach, ile tylko zdoła.
- Chciałam zorientować się, czy w ogóle poradzę sobie psychicznie w tym zawodzie - przyznaje. I jakby na zawołanie, w pierwszej pracy, którą dostała po zakończeniu nauki, robi skok na głęboką wodę, na chirurgię onkologiczną.
- Ciężki psychicznie oddział, zwłaszcza dla człowieka, który ma dopiero 20 lat. Ale był bardzo fajny zespół, byliśmy bardzo zgrani. A to jest w tej pracy bardzo ważne.

Pęd ku wiedzy

Danusia chirurgii jest wierna do dziś, od 33 lat, choć w różnych wariacjach: najpierw pięć lat w Mrągowie na chirurgii ogólnej, później kilkanaście na bloku operacyjnym w Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie, od 2003 roku prywatna służba zdrowia, konkretnie stanowisko pielęgniarki naczelnej w klinice chirurgii plastycznej. Chociaż jak trzeba, to wykonuje pracę pielęgniarki operacyjnej lub opatrunkowej, gdy któraś wypadnie z grafiku.

W międzyczasie upadła komuna, rośnie za to pęd ku wiedzy.
- Jak zaczynałam pracę, to system kształcenia podyplomowego był w zasadzie żaden. Jakieś kursy z krwiodawstwa, bo trzeba było mieć taki papier, że można było podłączać krew czy toczyć pacjentowi preparaty krwiopochodne. I tyle. Po transformacji pojawiły się perspektywy wejścia do Unii Europejskiej, byliśmy otwarci na świat, nasze szanse na podnoszenie kwalifikacji znacznie wzrosły - wyjaśnia.

Jako instrumentariuszka z długoletnim doświadczeniem zostaje jedną z trzech autorek programu szkoleń podyplomowych dla pielęgniarek operacyjnych i kierowniczką merytoryczną, pisze też pytania do banku testów.

Beata w tym czasie "zalicza" kolejne oddziały. Gdzieś z tyłu głowy coraz jaśniej pobłyskuje myśl, by któregoś dnia otworzyć własny dom opieki. Stara się więc zgarnąć jak najwięcej wiedzy i doświadczenia. Pracuje na internie, później przechodzi na OIOM i blok operacyjny, robi specjalizację z anestezjologii. Kiedy będzie chciała trochę odpocząć od napiętych jak struna emocji, wybierze neurologię i szpital dziecięcy.

- OIOM jest oddziałem bardzo ciężkim psychicznie, wielu ludzi tam umiera i to młodych. Część z wypadków, ale są też młodzi ludzie, którzy przyjeżdżają z melin, dosłownie zapijają się na śmierć.

Człowiek uczy się pokory

Danusia mówi, że dzięki pielęgniarstwu nabrała pewności siebie, wiary we własne siły. Silna osobowość i doświadczenie pozwala stawić czoła kolejnym zawodowym - tym razem prekursorskim wyzwaniom. Dlatego czuje ogromną satysfakcję, że była w zespole, który przeprowadzał 1 marca 1990 roku pierwszy w Polsce przeszczep wątroby u dziecka.
- To się wspomina z łezką w oku, że ja też tworzyłam historię - mówi. I dodaje, że dzięki pracy nauczyła się większej pokory wobec losu. Bo praca w szpitalu pokazuje życie w czystej postaci, bez planów, marzeń, sukcesów i porażek, tylko takie kruche i ulotne.

Ona sama wspomina na przykład wypadek niemieckiego autokaru na Mazurach, kolejnych rannych przywożonych na jej oddział. - Wczoraj wszyscy się cieszyli, że są na wycieczce i mogą zwiedzać świat, a dzisiaj albo nie żyją albo mają amputowaną nogę. Jak się wyciągnie takie wnioski, to pokory człowiek uczy się bardzo szybko.

Zdaniem Beaty najfajniejsza w pracy pielęgniarki jest satysfakcja, przede wszystkim ta, którą daje pacjent opuszczający oddział o własnych siłach. - Albo udane reanimacje, kiedy wydaje się, że już każdy odpuszcza, że już nic nie można zrobić, a jednak człowiek zaskakuje, wraca do życia. A życie to przecież nasz priorytet - dodaje.

Urszula, położna z 34-letnim stażem, która w prowadzonym przez Beatę domu opieki odwiedza bardzo schorowaną matkę, do dziś pamięta swój pierwszy poród w 1978 roku.
- Byłam wtedy na praktykach, miałam 21 lat. To była dziewczynka, jej mama miała na imię Hania. Do dziś trzymam niebieską kopertę, w której przysłała mi podziękowania - wspomina.

Powołanie zaszczepiła w niej babcia, która też była położną. Sama Urszula nie potrafi zliczyć dziś, ilu dzieciom pomogła przyjść na świat. - Ale każde witałam na świecie całuskiem w czoło i łzami w oczach. Akt porodu, dawanie życia, to jest coś wspaniałego, do dziś mnie to wzrusza, mimo iż pracuję teraz na ginekologii jako zabiegowa - wyjaśnia.

Danusia wylicza jeszcze inne zalety zawodu: brak monotonii, kontakt z ludźmi, ciągła weryfikacja swojej wiedzy i umiejętności. - Ponadto uczy cierpliwości, dystansu, ale i szacunku do ludzi, zrozumienia.

To się jednak do mediów nie przebija, a jeśli już - to marginalnie, bardzo rzadko. Codzienność pielęgniarek to często ciągła walka. Nie tylko o życie i zdrowie pacjentów.

Bezsilność

Nie ma właściwie tygodnia, by w którymś ze szpitali pielęgniarki nie strajkowały, nie negocjowały, nie dopraszały się o lepsze warunki pracy i godną płacę. Argumentują, że zarabiają mało, średnio 2700 złotych brutto (na rękę wychodzi niecałe 2 tysiące), a jeśli wziąć pod uwagę warunki pracy - pensje przestają być śmieszne i stają się żałosne.

Te warunki to między innymi: choroby zawodowe (żylaki od biegania oraz schorzenia kręgosłupa od dźwigania pacjentów), przeciążenie pracą (w Polsce na tysiąc mieszkańców przypada tylko 6 pielęgniarek, najmniej w całej Unii), stres, nieregularny tryb życia (dyżury dzienne, nocne, nadgodziny, kolejne etaty).

- Obciążenia fizyczne chyba jednak łatwiej jest człowiekowi znieść, większe są te psychiczne, bo cały czas obcuje się z ludźmi, którzy mają problemy ze zdrowiem, to samo w sobie męczy. A jeszcze jak robi się wszystko, co się tylko da, ale człowiekowi już nie można pomóc. Sobie też czasem trudno pomóc, bo nie wystarczy sił na jeszcze jedną dodatkową pracę i pieniędzy na rachunki i utrzymanie. Najgorsza jest chyba właśnie ta bezradność, nie tylko w zawodzie pielęgniarki, ale ogólnie w życiu - uważa Danusia.

Zarobki to jednak problem głównie pielęgniarek zatrudnionych na etatach państwowych. Znacznie lepiej żyje się tym, które pracują w sektorze prywatnym. Danusia, która przeszła do niego 12 lat temu, wylicza jego zalety: od lepszej logistyki i pracującej na spokojniejszych obrotach maszyny biurokracji, przez sprzęt i bardziej zmotywowany do pracy personel, po zarobki. Kalkulacja jest bardzo prosta, budżetówka przegrywa z prywaciarzami, właściwie do zera.

- Mówiąc o tym zawodzie trudno nie wspomnieć o pieniądzach. Na sentymentach niestety schabowych się nie usmaży - rozkłada ręce Danusia. I dodaje, że kwestia finansowa powoduje frustrację, a to się odbija na wszystkim: rodzinie, zdrowiu, pacjentach.
- Przez lata bardzo mało zarabiałyśmy, zawsze trzeba było gdzieś dorobić. I można było, nawet w państwówce, na przykład na dyżurach prywatnych. Za moich czasów, to znaczy w 2009 roku, dostawałyśmy 200 złotych za dyżur. Teraz wiem, że dziewczyny dostają po 380 złotych. Jak się chce pracować, to zawsze znajdzie się coś dodatkowego. A jak się chce narzekać, to też się zawsze znajdzie - tyle że powód - uważa Beata.

Urszula przyznaje, że kontrakty to "inna bajka". - W szpitalach czy przychodniach powiatowych jest praca pod zdechłym Azorem. Jeszcze pięć lat, a państwo obudzi się z ręką w nocniku - wieszczy.

- Czy to zawód niedoceniany? Trudno powiedzieć. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, wiadomo. Każdy chciałby zarabiać tyle, żeby nie musieć brać drugiego czy trzeciego etatu. Może faktycznie pielęgniarki etatowe powinny zarabiać więcej - zastanawia się głośno Beata. Na pewno natomiast przyznaje punkt sektorowi prywatnemu.

Po przeprowadzce do Warszawy 10 lat temu, żeby móc się utrzymać, wiązała kolejne supełki: pierwszy za etat na oddziale neurologicznym, drugi - za ten w szpitalu dziecięcym, i jeszcze pół, za pracę w domu opieki, na dochodne, kilka dyżurów w miesiącu. W 2007 roku założyła własną działalność gospodarczą - usługi pielęgniarskie w domu pacjenta.

- Nie powiem, pracy wtedy było bardzo dużo, w pewnym momencie zatrudniałam 21 pielęgniarek. Pieniędzy też było bardzo dużo, bo to są drogie usługi. Przez krótki czas prowadziłyśmy również opiekę długoterminową, za którą płacił nam fundusz, ale to było w ogóle nieopłacalne - wyjaśnia. I dodaje, że z czasem konkurencji przybywało, bo podobne firmy zaczęły zakładać emerytowane pielęgniarki. W końcu rok temu zebrała wszystkie swoje doświadczenia i pieniądze i założyła Dom Opieki w podwarszawskim Zakręcie. Niebawem otworzy kolejny.

Danusia: Wciąż brak zrozumienia, że pielęgniarki są potrzebne, pacjentów przybywa i będzie przybywało, bo społeczeństwo nam się starzeje i wymaga opieki geriatrycznej. Rozwój nauk medycznych pozwala coraz częściej ratować życie, rzadziej jednak zdrowie. Dlatego też mamy coraz więcej pacjentów wymagających opieki długoterminowej. I za chwilę pielęgniarek nie będzie, starsze odchodzą na emeryturę, młodsze wyjeżdżają za granicę lub rezygnują z zawodu.

Średnia wieku pielęgniarki

Poza finansami, które Urszula potrafi podsumować jednym słowem i jest nim dramat, jeszcze szybciej niż społeczeństwo, starzeje się sam personel. Już teraz średnia wieku pielęgniarek to 48 lat (położnych - 47), a jeszcze w 2008 roku była o cztery lata niższa. Mimo że w Polsce obecnie 75 uczelni ma wydziały pielęgniarskie, co roku na rynek pracy wkracza coraz mniej pielęgniarek. Naczelna Izba Pielęgniarek i Położnych szacuje, że do 2020 roku na emeryturę odejdzie ponad 87 tysięcy pielęgniarek, na ich miejsce, a właściwie część miejsc wskoczy 21 tysięcy młodych.

Przy tym temacie Urszula denerwuje się: Na moim oddziale, ginekologii w szpitalu powiatowym, najmłodsza pielęgniarka ma 55 lat. To jest dramat. Jakbym chciała przekazać wiedzę, doświadczenie, to nie ma komu!

Ten kij ma, jak zwykle, drugi koniec: coraz mniej dziewcząt garnie się do studiów pielęgniarskich, bo dyrektorzy szpitali, przychodni, domów opieki (przynajmniej tych w Polsce) nie czekają na nie z otwartymi ramionami. Według Beaty ich atuty to siła i energia do pracy, główny mankament - brak doświadczenia. A to, jak się okazuje, w tym zawodzie jest kluczowe.

- Jak my chodziłyśmy do liceum, miałyśmy też przygotowanie medyczne, oprócz teorii miałyśmy sporo praktyki. Dziś dziewczyny po studium nie mają zielonego pojęcia o pracy. Uczą się pięć lat, żeby uzyskać tytuł magistra, wiedzą sporo, ale teoretycznie, tak naprawdę niewiele potrafią - uważa Beata. I wyjaśnia, że w jej domu spokojnej starości zatrudnia swoje rówieśnice - albo i starsze pielęgniarki z prostej przyczyny. - Nie muszę ich wprowadzać, nie muszę ich niczego uczyć.

Wiele absolwentek wybiera więc emigrację zarobkową. Dokładnych statystyk nie ma, ale można domniemywać, że każdego roku Polskę opuszczają ich setki. Tym bardziej, że zdaniem Beaty Polki są często bezkonkurencyjne na Zachodzie.
- Na przykład w Niemczech - tam robią to, czego nie podejmują się niemieckie pielęgniarki. Oprócz zabiegów czysto pielęgnacyjnych wykonują też zastrzyki, pobierają krew, podłączają kroplówki, zakładają wenflony i cewniki – wylicza Beata.

Danusia, po zsumowaniu wszystkich plusów i minusów, wystawia w końcu diagnozę: Pielęgniarstwo to ciężki kawałek chleba.
I tak jak w chorobie wymaga codziennego poszukiwania sensu życia w bezsensie przeciwności losu. To tak, jakby każdego dnia płynąć pod prąd. Na jak długo jeszcze wystarczy sił? Czy ktoś rzuci koło ratunkowe?

Aneta Wawrzyńczak/(AW)/(kg), WP Kobieta

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (209)
Zobacz także