Od siedmiu lat mieszkają na jachcie. Mówi, jak zarabiają na życie
- Zdecydowanie to nie jest życie pod palmami, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka, ale w dużej mierze również "normalne" rodzinne życie, tylko trochę inne - mówi Anna Dawidowska, która od siedmiu lat mieszka z rodziną na jachcie.
28.04.2023 | aktual.: 29.04.2023 09:51
Marta Kosakowska, dziennikarka Wirtualnej Polski: Gdzie pani jest obecnie?
Anna Dawidowska, współtwórczyni projektu SailOceans, która wraz z rodziną żyje na jachcie: Na Bahamach, przy Musha Cay, tzn. wyspie Davida Copperfielda. Stoimy właściwie pod jego domem, gdzie słynny magik utopił fortepian. Na tym podwodnym fortepianie gra syrena. To jest znana miejscówka, do której ludzie przyjeżdżają, żeby nurkować. Można tu podpłynąć tylko jachtem.
Brzmi dość magicznie. Życie waszej rodziny też wydaje się być jak z bajki, która nie kończy się od siedmiu lat.
Ciężko dokładnie określić, ile już trwa nasza bajka. Nasz dom, czyli żaglówkę Poly, kupiliśmy osiem lat temu. We wrześniu 2015 roku wprowadziliśmy się na nią całą rodziną, czyli ja, mąż i dwóch naszych synów. Młodszy miał wtedy sześć miesięcy, a starszy - dwa lata. Od tej pory jest to nasz jedyny dom, nie mamy innego na lądzie. Mieszkamy wyłącznie tutaj, z małymi przerwami na pobyt na lądzie, kiedy to stacjonujemy zwykle u rodziny czy znajomych. W czasie tych ośmiu lat na lądzie byliśmy przez 1,5 roku z uwagi na remont łodzi.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Pani dzieci w zasadzie wychowały się na łodzi.
Tak, ale to też nie jest tak, że chłopcy nie znają lądowego życia. Przeważnie w sezonie huraganowym latamy do Polski na wakacje. Wtedy mamy przerwę od żeglowania. Przy ostatnim przedłużającym się pobycie w Polsce, obawialiśmy się trochę, czy dzieci za bardzo nie przyzwyczają się do życia na lądzie, i czy nie pojawią się trudności z powrotem na łódkę. Na szczęście chłopcy szybko się dopasowują do nowych sytuacji, więc równie szybko, co życia na lądzie, ponownie dostosowali się do życia na łodzi.
Teraz chłopcy mają osiem i dziewięć lat. Co z ich szkołą?
Mają zajęcia w trybie domowego nauczania z systemu ORPEG, ale prócz tego, że realizujemy program szkolny, to chłopcy mają też wiele innych wyzwań związanych z nauką życia na łodzi, w podróży, poznawania ludzi z różnych zakątków świata. Dzięki temu są bardzo otwarci i odważni, ale też odpowiedzialni. Jako mama jestem z nich bardzo dumna.
Nie boi się pani o nich?
Od samego początku widziałam, jak dzieci naturalnie zaaklimatyzowały się do nowych warunków, czyli nowego domu. Kiedy Julian raczkował na łodzi, obserwowałam go i byłam przy nim, moje lęki z czasem też mijały, bo widziałam, jak dzieci super odnajdują się i poruszają w przestrzeni łódki.
Życie na łódce to dla nich prawdziwa szkoła życia. Dajemy im na co dzień sporo wolności w odkrywaniu świata. Teraz - kiedy są już starsi - możemy im też przydzielać "poważnie" zadania. Potrafią sterować już jachtem czy małą motorówką. Chłopcy mają też pewne "ramy", w których żyją, doskonale znają swoje limity i - dzięki temu - są odpowiedzialni. Uczą się "przykładem, a nie wykładem".
Wasz dom na wodzie ma 15 m długości i 12 m szerokości. To dość ograniczona przestrzeń dla czteroosobowej rodziny.
Wbrew pozorom wcale nie. Wybierając łódź do kupienia, szukaliśmy takiej, która zapewni wygodę naszej rodzinie. Miała być przestronna. Myślę, że można ją porównać do czteropokojowego mieszkania. Jest tu normalna kuchnia, łazienka, pokoje, a także "taras" z widokiem na morze.
Jakie były pierwsze reakcje rodziny na pomysł życia na łodzi?
To było już prawie 10 lat temu. Wtedy to było coś zupełnie oryginalnego, a nawet "szalonego". Rodzice uważali, że to jest głupi pomysł. Nie traktowali go poważnie, a wręcz odradzali. Twierdzili, że kiedy tylko urodzi nam się pierwsze dziecko, natychmiast zmienimy zdanie. Tak się nie stało. Kiedy urodził się Kuba, mieliśmy już kupiony jacht. Później zaszliśmy w ciążę z Julianem, a zdania i tak nie zmieniliśmy.
Dziadkowie nie tęsknią za wnukami?
Oczywiście, że tęsknią i to jest chyba najgorszy aspekt takiego życia. Nie możemy się spotkać na niedzielny obiad w gronie rodziny. Chłopcy mają kontakt z dziadkami raz w roku.
Dzielicie życie na "przed" i "po" przeprowadzce na jacht?
Teraz już tak, bo z perspektywy tych lat, widzimy, jak bardzo się zmieniliśmy - mentalnie, ale też fizycznie. Nie tylko wyjaśniały nam włosy od słońca, ale też my staliśmy się bardziej otwarci. Zostawiliśmy wszystko to, co nam nie służyło. Teraz mniej się stresujemy, lubimy takie życie w kontakcie z naturą.
Ale życie na łódce to nie tylko podziwianie natury. Czasem trzeba też zrobić pranie, ugotować obiad.
Pod tym względem życie na łódce nie różni się od życia na lądzie. Trzeba wykonywać normalne obowiązki: pranie, gotowanie, sprzątanie. Mamy dobrze wyposażoną kuchnię ze zmywarką, pralkę, lodówkę, także wygląda to jak u każdej rodziny. Inaczej jest z robieniem zakupów, bo nie możemy wyskoczyć do sklepu pod domem. Zakupy trzeba zaplanować odpowiednio wcześniej. Oprócz tego trzeba też wykonywać obowiązki związane z obsługą jachtu, nierzadko różne naprawy. Sama musiałam nauczyć się wielu technicznych rzeczy.
A jak jest z tankowaniem?
Tankujemy raz w roku. Do tego nasza łódź jest bardzo ekologiczna, bo wodę pobieramy z oceanu, odsalamy i mineralizujemy. Energię czerpiemy ze słońca - mamy panele fotowoltaiczne.
Wszędzie dobrze ale ... NA JACHCIE NAJLEPIEJ
Szkoła, obowiązki domowe, a co z pracą?
Pracujemy online. Prowadzimy działalność internetową: social media, a także consulting w zakresie zakupu jachtów.
Czyli życie na łodzi to - wbrew pozorom - nie są wieczne wakacje?
Zdecydowanie to nie jest życie pod palmami jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka, ale w dużej mierze również "normalne" rodzinne życie, tylko trochę inne. Jest codzienna "proza życia" - jak obowiązki, sprzątanie, gotowanie, praca, dzieci, a tego dodatkowo dochodzi nam opieka nad naszym pływającym domem, który jednak mocno różni się od takiego klasycznego na lądzie.
Co było dla pani najgorsze?
Przypominam sobie sytuację z początku naszego życia na jachcie, kiedy akurat byliśmy w Nowym Jorku. Mąż, który jest pilotem, poleciał na kilka dni do pracy. Ja zostałam sama z małymi dziećmi. Akurat przyszedł mocny szkwał, który urwał mi kotwicę. Wylądowałam z dziećmi na skałach. Na szczęście nic nam się nie stało, ucierpiała tylko łódź.
Zastanawia mnie, jak wygląda relacja małżeńska, kiedy żyje się na jachcie. W sytuacji kłótni, nikt nie może trzasnąć drzwiami i wyjść.
To prawda. Na jachcie jesteśmy cały czas razem, nie ma ucieczki od siebie np. w postaci wyjścia do pracy. Trudno też o fochy, obrażanie się czy "ciche dni". Przez to nasza relacja jest bardziej narażona na konflikty, dlatego od lat pracujemy na rozwojem osobistym – indywidualnym, ale też jako para. Oboje mamy mocne charaktery, więc oczywiście były spięcia, ale obecnie jest ich już bardzo mało. Mąż uważa, że życie na jachcie uniemożliwia chowanie problemów pod dywan. Wszystkie trzeba na bieżąco przepracowywać, bo musimy przecież działać wspólnie.
Nigdy nie pojawił się większy kryzys - małżeński lub generalnie - życia na jachcie? Nigdy nie pomyślała sobie pani: "Mam tego dość. Chcę do ciepłego mieszkanka"?
Nie. Mieliśmy wiele prób i wyzwań, jak chociażby wspominany remont łodzi, ale przez wszystkie przeszliśmy. Łódka bywa dość kapryśna, potrafi się psuć, dawać nam w kość. Mimo tego, mam wrażenie, że one wszystkie te wzywania zbliżyły nas do siebie jeszcze bardziej. Mamy poczucie, że możemy na siebie liczyć, że jesteśmy partnerami na dobre i na złe.
Życie na łodzi to plan na zawsze?
Trudno powiedzieć. Na pewno jeszcze na parę lat. Myślę, że dopóki będzie nam służył taki styl życia, to będziemy tak żyć. Póki co nie widzimy dla siebie lepszego pomysłu na życie. To, co mamy teraz, idealnie nam służy. Obecnie spełniamy nasze marzenia.
Rozmawiała Marta Kosakowska, dziennikarka Wirtualnej Polski
Zapraszamy na grupę FB - #Samodbałość. To tu będziemy informować na bieżąco o wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!