Blisko ludziOddała cząstkę siebie, żeby ktoś inny mógł żyć

Oddała cząstkę siebie, żeby ktoś inny mógł żyć

Oddała cząstkę siebie, żeby ktoś inny mógł żyć
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe
Magdalena Drozdek

17.08.2016 08:50, aktual.: 23.08.2016 00:00

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

W Polsce taką diagnozę stawia się mniej więcej co godzinę. Młoda dziewczyna, przed którą całe życie, idzie do lekarza, a w gabinecie słyszy: „to białaczka”. Lek na tę chorobę nosimy w sobie, ale tylko niewielu ma odwagę tym lekiem podzielić się z innymi. Julia miała i do dziś nie może uwierzyć, że Agnieszka żyje dzięki niej.

Julia Walczak na co dzień mieszka w Łodzi. Na studiach widziała, jak wolontariusze Fundacji DKMS na Dniach Dawcy rejestrowali potencjalnych dawców komórek macierzystych. Zawsze chciała zrobić coś dla innych, jakoś pomóc. Tylko nie wiedziała jak. Do bazy dawców jej nazwisko trafiło blisko 6 lat temu. - To nie był kaprys, a przemyślana decyzja. Podejmując się tego, trzeba być pewnym swoich deklaracji - mówi.

Takie wydarzenia często odbywają się na polskich uczelniach i innych punktach na terenie całego kraju. Wolontariusze rozstawiają swoje stoiska i informują o tym, jak wyglądają wszystkie procedury. Nie jest to oczywiście jedyny sposób na dołączenie do grona potencjalnych dawców. Najwygodniej zamówić pakiet rejestracyjny przez internet. Otrzymujemy wtedy pocztowo zestaw do pobrania wymazu oraz ankietę, które odsyłamy zgodnie ze wskazaniami. Wiele osób, które nie decydują się na to, by zapisać się do bazy, sądzi, że pewnie i tak do nich nikt nie zadzwoni, a wypełnianie formularzy nie ma żadnego celu.

Do Julii ten telefon któregoś dnia jednak zadzwonił. Jak sama przyznaje, na początku myślała, że to żart. Nie wierzyła, że będzie mogła pomóc. Za każdym razem, kiedy kontaktowały się z nią osoby z fundacji, trzęsły się jej ręce. – To wielkie przeżycie – dodaje.

Na komórki macierzyste Julii czekała Agnieszka Waligóra. Dziewczyna na co dzień mieszka w Bochni. Któregoś dnia usłyszała od lekarza, że choruje na białaczkę. Konieczne było przeszczepienie krwiotwórczych komórek macierzystych. Niezbędny był więc odpowiedni dawca. Agnieszka była przekonana, że choć jeden znajdzie się w rodzinie. Miała dwie siostry, a żeby było ciekawiej, jedna z nich jest jej bliźniaczką.

Jakie było jej zaskoczenie, kiedy okazało się, że ani jedna, ani druga, nie kwalifikuje się do bycia dawcą. Nie było między nimi zgodności genetycznej. Potrzebny był więc dawca niespokrewniony. Długie badania i niekończący się wyścig z czasem, bo choroba nie zamierzała odpuścić. Agnieszka zastanawiała się, czy gdzieś znajdzie się wreszcie odpowiedni dla niej dawca i – najważniejsze – czy zdąży doczekać zabiegu.

Obraz
© od lewej: Agnieszka Waligóra, Julia Walczak/Materiały prasowe

Kiedy Agnieszka spędzała czas na onkologii, Julia poddawała się kolejnym rutynowym badaniom. Wreszcie, gdy wszystkie procedury dobiegły końca, pobrano od niej komórki macierzyste. Wtedy jeszcze nie docierało do niej, że prostym zabiegiem daje Agnieszce szansę na nowe życie.

Lek, który nosimy w sobie

Los chciał, że Julia na samym zabiegu nie poprzestała pomagać. Dziś jest jednym z pracowników Fundacji DKMS i pomaga innym dawcom przejść przez cały proces oddawania komórek macierzystych. Jest idealnym przykładem na to, że można komuś uratować życie i nie potrzeba do tego wielkiej odwagi, a zrozumienia, czym jest cały ten proces.

Wiele osób boi się zabiegu, ale jak przyznaje Julia, to zwykłe niedoinformowanie. - Łatwo jest powiedzieć, że to boli. W pracy stykam się z wieloma takimi przypadkami. Kiedyś ktoś powiedział mi nawet, że znajomego po pobraniu komórek sparaliżowało. A to nie może być prawda. Jeśli istniałoby jakieś ryzyko, to żaden lekarz się tego nie podejmie. Po to są te wszystkie badania, by wykluczyć takie niebezpieczeństwa. Dają one też czas potencjalnemu dawcy, by porządnie się nad tym zastanowił – mówi Julia.

Jak więc z perspektywy kogoś, kto przeszedł całą tę drogę, wyglądają wszystkie zabiegi? W przypadku metody pobrania z krwi obwodowej, za pośrednictwem której komórki oddała Julia, trzeba przyjmować zastrzyki. - Te zastrzyki robi się w brzuch, co dla jednych może brzmieć strasznie, ale to uczucie porównywalne z ukąszeniem komara. Bać można się zawsze, ale to nie boli. Jeśli chodzi o samo oddawanie komórek – boli jedynie wkłucie jak przy każdym zastrzyku na zwykłym badaniu. Nasz „ból” jest nieporównywalny z tym, przez co muszą przechodzić chorzy – dodaje.
Jak przyznaje, innym może się wydawać z kolei, że bycie dawcą wiąże się ze stratami finansowymi. Fundacja pokrywa jednak wszystkie koszty, łącznie z podróżą do szpitala, zakwaterowaniem w hotelu itp. - Ten lek nosimy w sobie. Trzeba tylko poświęcić nieco swojego czasu – komentuje Julia.

To, że mogła uratować chorej na białaczkę życie i zaczęła pracować w Fundacji, to nie koniec. Obie dziewczyny mogły się spotkać podczas zorganizowanego przez DKMS rok temu spotkania. Wcześniej pisały do siebie listy. Przez dwa lata bardzo dobrze zdążyły się poznać. Julia wiedziała, że Agnieszka ma siostry, narzeczonego i wkrótce planuje ślub. Do samego spotkania odliczały dni, ale kiedy wreszcie się spotkały, nie było wiele do nadrobienia. Tylko cieszenie się sobą. Julia wreszcie mogła spojrzeć w oczy dziewczynie, która jest jej genetycznym bliźniakiem, a takie rzeczy nie dzieją się codziennie.

- Do dzisiaj nie wierzę, że Aga żyje dzięki mnie. Patrzę na nią i nie mogę zrozumieć, dlaczego ktoś nie chce być dawcą. W idealnym świecie byłoby tak, że branie udziału w takich programach byłoby obowiązkowe dla każdego dorosłego... – dodaje. Agnieszka i Julia do dziś są w stałym kontakcie. W świecie, gdzie nic nie jest pewne, wszyscy żyją szybko i niespecjalnie zwracają uwagę na innych, ich historia daje nadzieję, że ludzie gotowi są dzielić się tym, co mają najcenniejsze.

Obraz
© od lewej: Julia Walczak, Agnieszka Waligóra/Materiały prasowe

Wystarczy kilka kroków

To niejedyna taka historia w Polsce. Wojciech Lichota pracuje jako ratownik medyczny. W czerwcu 2012 roku chciał pomóc inaczej niż dotychczas, uratować komuś życie. Akurat poszukiwano dawców szpiku dla motocyklisty z Olsztyna, który chorował na białaczkę. Uzupełniał formularz podczas pikniku, który zabezpieczał. Podpisu pod formularzem nie zdążył złożyć, bo trzeba było kogoś ratować. Do Fundacji miał zgłosić się jeszcze kilka razy, ale za każdym coś mu wypadało. Wreszcie we wrześniu tego samego roku wysłał swoją kartę. Po miesiącu dostał telefon. – Panie Wojtku, mamy biorcę – usłyszał.

Jak więc wyglądają dalsze procedury? Na samym początku dana osoba zostaje wstępnie zakwalifikowana jako dawca. Następnie pobiera się próbki krwi, by to potwierdzić. Na przyszłego dawcę czekają szczegółowe badania medyczne, co wymaga trochę czasu wolnego od pracy. Fundacja pomaga jednak wszystko załatwić. W 80 proc. przypadków komórki macierzyste pobiera się z krwi obwodowej, czyli mówiąc prościej, prosto z ręki. Taki zabieg także jest czasochłonny, bo potrafi trwać 4 godziny. W pozostałych przypadkach pobiera się szpik kostny z talerza kości biodrowej. Ten zabieg trwa z kolei godzinę, ale odbywa się przy znieczuleniu ogólnym, po którym trzeba spędzić jeszcze 2-3 dni w szpitalu.

Wojtkowi, Julii i dziesiątkom innym udało się dopasować z ludźmi z różnych zakątków Polski i świata. Jak wspominają, jednym z najbardziej emocjonujących momentów jest właśnie samo pobieranie komórek. – Widzę, jak w woreczku zbierają się komórki, które lada chwila polecą gdzieś w świat. To uczucie, gdzie daję dosłownie cząstkę siebie, tak niewiele, a jak wiele dla kogoś, kto walczy o życie – opisuje ten proces Wojtek. Jemu udało się pomóc trzydziestokilkuletniemu mężczyźnie ze Stanów. A takich potrzebujących jest znacznie więcej. To tylko kropla w morzu potrzeb, ale ma ona ogromne znaczenie. Fundacja DKMS w ciągu zaledwie 8 lat przekonała do tego ponad 940 tys. Polaków, którzy zarejestrowali się jako potencjalni dawcy.

Już sama historia DKMS inspiruje do działania. Fundacja została założona w 1991 roku z prywatnej inicjatywy w oparciu o historię cierpiącej na białaczkę Mechtild Harf. Jej rodzina chciała zrobić wszystko, by ją uratować. Jedyną szansą było przeszczepienie szpiku kostnego od niespokrewnionego dawcy. Niestety, w tamtych czasach w Niemczech zarejestrowanych było tylko 3 tys. niespokrewnionych dawców. Rodzina Mechtild zmobilizowała wszelkie siły znajomych i przyjaciół, by zdążyć z pomocą. Tak z prywatnej inicjatywy dr Petera Harfa, męża Mechtild, oraz jej lekarza, dr. Gerharda Ehningera, powstał DKMS, a potem powstały kolejne bazy potencjalnych dawców, m.in. w Polsce, Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych. Dziś każdego dnia komórki macierzyste na całym świecie oddaje co najmniej 18 dawców zarejestrowanych w bazach DKMS.

Artykuł powstał przy współpracy z Fundacją DKMS

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (15)
Zobacz także