Ola nie miała zwykłego ślubu, ale swaćbę. "Zmieściliśmy się z kosztami ceremonii w 100 złotych"
Aleksandra i Mateusz nie chcieli brać ślubu kościelnego. Oboje, od lat zafascynowani starosławiaństwem, zdecydowali się na ceremonię w tym obrządku. Szymon, który jest żercą, zajmuje się tym od dekady. Takie śluby cieszą się dużą popularnością choćby dlatego, że w porównaniu z tradycyjnymi niewiele kosztują.
– Od wielu lat jesteśmy zafascynowani kulturą starosłowiaństwa. Nie należymy do żadnych grup wyznaniowych, stowarzyszeń czy odłamów Kościoła rodzimowierczego, interesujemy się tym sami z siebie – opowiada mi 23-letnia Ola. W przypadku jej i jej męża oznacza to życie zgodnie z zasadami, którymi przed wiekami kierowali się nasi przodkowie. Razem z mężem Mateuszem odeszli od katolicyzmu już jakiś czas temu i nie chodzą na msze, jak coraz więcej Polaków. Naturalnym wyborem była więc dla nich ceremonia zwana swaćbą.
Para najpierw zalegalizowała związek w urzędzie stanu cywilnego. Przy organizacji ślubu w wierze starosławiańskiej potrzebowali już nie urzędnika, lecz żercy. – Można nazwać go też kapłanem lub mistrzem ceremonii – tłumaczy nomenklaturę. – Od takiej osoby bardzo dużo zależy, ponieważ to ona ma wpływ na to, jak cała ceremonia będzie przebiegać
Odłamów Kościoła jest bardzo dużo i każdy ma swoich żerców. Nie jest trudno ich znaleźć, bo właściwie są wszędzie – jeśli nie w jakiejś mniejszej miejscowości, to w ich okolicach, a na pewno już w aglomeracjach. Ola i Mateusz poprosili o pomoc żercę Marcina Sadowskiego z Warszawy. – Marcin odpowiadał nam głównie ze względu na swoje doświadczenie i branie tematu na poważnie – tak wyjaśnia wybór mistrza ceremonii 23-latka. – Mieliśmy z nim kontakt już rok przed ślubem i systematycznie wszystko obgadywaliśmy. Odpowiadał na nasze pytanie i dawał rady odnośnie do realizacji całego obrzędu.
Przed swaćbą para podpisała specjalne dokumenty – miały być dowodem na to, że coraz więcej osób bierze takie śluby.
"Wiemy, że książka jest brutalna. Taka miała być". Nad "Prostytutkami" pracowali kilka lat
Mieszanie wody drewnianym fallusem
Marcin przygotował scenariusz ślubu, a potem pokazał go Oli. – Scenariusz opierał się na dostępnych źródłach historycznych i po prostu został złożony wcześniej przez jedną osobę z tego odłamu kościoła, reszta się do niego stosuje – opowiada. Jednym z jego elementów było moczenie… drewnianego fallusa, wystruganego wcześniej przez parę młodą.
"Do wiadra wkłada się czosnek i miesza drewnianym fallusem, potem młodzi poją się wzajemnie tą wodą z czerpaka" – brzmi dokładny fragment ze scenariusza. Czosnek jest symbolem oczyszczenia, fallus – płodności. Część żerców, jak dowiaduję się od Oli, w tym rytuale korzysta z mleka, a nie z wody z czosnkiem. Młoda mężatka nie kryje, że to był najbardziej kontrowersyjny moment dla osób, które nie mają do czynienia z wiarą starosłowiańską.
– Istotnym momentem było krojenie chleba, karmienie się nim i pojenie się miodem. A wszystko to musieliśmy robić wspólnie, ponieważ mieliśmy dłonie związane tasiemką zwaną krajką – dodaje Ola. – Jak widać, dużo czynności ma odniesienie do ślubu kościelnego, bo przecież tam również wiąże się dłonie pary młodej. Kościół katolicki zaczerpnął zwyczaje z rodzimej wiary – tłumaczy.
Skakanie przez garnek?
W swaćbie Oli i Mateusza wzięli udział goście, którzy wcześniej bawili się na ich weselu po ślubie cywilnym. Słowiańska ceremonia miała miejsce około godziny 20. – Każdy w niej uczestniczył, to znaczy stanął w kręgu, ale niewielu było w stanie zachować powagę i uszanować naszą decyzję – żali się 23-latka. Na szczęście mogła liczyć na rodziców, dla których taki ślub nie stanowił problemu.
– Było trochę "śmieszkowania", były teksty, że będziemy skakać przez garnek. Ale wszyscy obserwowali ceremonię w spokoju. Myślę, że to głównie przez niewiedzę, bo jeśli ludzie czegoś nie znają, to często to wyśmiewają. Jeśli chodzi o dziadków, to nie zauważyłam jakichś skrajnych emocji, raczej w spokoju przeczekali ceremonię i później nie komentowali – stwierdza.
Aleksandra postanowiła skupić się na tym, co było dla niej najważniejsze. W czasie ceremonii wraz z mężem złożyli sobie własne, wymyślone wcześniej przyrzeczenia. Wcześniej goście usłyszeli słowa: "Przybywam przed oblicze bogów, biorąc sobie na moich drugów (świadkowie pary młodej - red.), że pragnę obecnego tutaj mężczyznę uczynić mym mężem po kres mych dni". – Później, już podczas złączenia dłoni krajką, wypowiadaliśmy przysięgę dla siebie. Było to raczej dla nas. Staraliśmy się nie robić z tego teatrzyka dla gości, lecz wypowiadać słowa, które mieliśmy w sercu i kierować je prosto do siebie – relacjonuje.
"Zmieściliśmy się w 100 złotych"
Kiedy pytam o koszty swaćby Oli, słyszę, że miało to spore znaczenie. – Nie chodziło o to, by zmienić księdza w czarnej szacie na kapłana w białej. Bo to nie na tym polega. To nie kościół, że się płaci księdzu tysiąc złotych za posługę – mówi kobieta.
– Oczywiście przygotowaliśmy się na to, że będziemy musieli zwrócić żercy pieniądze na przejazd z Warszawy do tej mieściny w województwie świętokrzyskim i ewentualnie nocleg. Okazało się jednak, że on nie weźmie od nas ani grosza! Dodatkowo sam obdarzył nas prezentem. Należy jedynie zadbać o koszt rekwizytów, których używa się podczas ceremonii, typu miód pitny – dodaje. I zaraz stwierdza: "Na pewno w 100 zł się zmieściliśmy".
Jak zaznacza Ola, koszt był praktycznie zerowy, bo większość rekwizytów miała w domu, ale wie, że w razie czego żerca nie odmówiłby im ich wypożyczenia. Nie było również wymogu co do ubioru młodej pary. Chodziło o to, by dobrze się czuli i wystąpili we współczesnych strojach. Zaślubiny Oli trwały 15 minut.
My - Słowianie
Szymon Bronimir Gilis jest żercą od około 10 lat i również nie bierze pieniędzy za swaćbę. – Bo to dla mnie czysta przyjemność. Młodzi, jeśli chcą, zapewniają gościom jedzenie i picie. A mi jest miło, gdy ktoś zwróci mi za dojazd – mówi. Potwierdza też, że ceremonie zaślubin rzeczywiście różnią się między sobą. Przed wiekami wyznawcy Rodzimego Kościoła czcili różnych bogów, nawet jeśli dzieliło ich nawet kilka kilometrów. – Ale tak jak nasza wiara miała i ma swój trzon, a jest nią oddawanie czci wielu bogom, tak swój trzon mają również swaćby – zaznacza Żerca.
Stałym elementem takich zaślubin jest "święty ogień", bez którego Gilis nie wyobraża sobie żadnej rodzimowierczej ceremonii, ponieważ symbolizuje jednego z bogów, Swarożyca. – On jest posłańcem wszystkich próśb, zapytań i ofiar, które składa się w trakcie obrzędu do ognia. W momencie, gdy ogień strawi ofiary, to wiemy, że zostały przyjęte – tłumaczy.
Istotny jest również toast. Jak się dowiaduję, ilość miodu pitnego zależy od liczby osób, która przyjdzie na ceremonię. – Moja gromada (centralny ośrodek gromady Gilisa znajduje się w Dąbrowie Górniczej, ale ma swoje filie w Krakowie czy w Łodzi – red.) liczy około 160 osób, na obrzędzie spotyka się około 50-60. Wtedy butelek idzie ze 20, może troszkę mniej. Są na pewno sowite – śmieje się.
Złamiesz przysięgę, umrzesz
Ogromne znaczenie ma brama weselna, zwykle tworzona z gałęzi drzewa – dobrze, jeśli będzie to leszczyna, brzona lub lipa. – W trakcie obrzędu młodzi składają przysięgi. Ja sam odradzam, by obiecywali sobie miłość. Osobiście uważam, że prawdziwe uczucie nie powinno zależeć od czegokolwiek – albo jest, albo go nie ma – mówi. Przysiąg "słucha" m.in. bóg Weles. Karą za złamanie takiej przysięgi jest śmierć. W wypadku Welesa karą, która do niej doprowadzi, jest "wyzłocenie na złoto". – Czyli gruźlica węzłów chłonnych. Człowiek staje się cały żółty i w dużych boleściach odchodzi z tego świata – wyjaśnia mi rozmówca.
– Słowianie bardzo cenili sobie dane komuś słowo, a szczególnie w tak podniosłej chwili jak zaślubiny. Myślę, że to odpowiednia kara – ocenia Gilis. – Kiedyś jedna pani, której swaćbę prowadziłem, zapytała, do czego jest to potrzebne, przecież ona kocha swojego męża i nie musi przysięgać na kogokolwiek. Odpowiedziałem jej wtedy: "Jeśli kochasz, to czego się boisz?". Po tych słowach zaprzestała pytań, swaćba się odbyła – wspomina.
Żerca podkreśla, że znaczenie ma też to, co dzieje się po swaćbie – mowa o biesiadzie. – Większość żerców uważa, że to, co się na niej zje i wypije, też jest ofiarą dla przodków. Tego się trzymam – mówi. On sam, z tego, co pamięta, udzielił dziewięciu lub dziesięciu swaćb.
Na koniec zastanawiam się, czy wśród rodzimowierców, występuje coś takiego jak rozwody. Okazuje się, że tak. Nie decyduje o tym jednak żaden sąd, ale sami małżonkowie. – To katolickie podejście, że bierze się jeden ślub na całe życie. Jeżeli relacja się psuje i żadna ze stron nie ma ochoty tego kontynuować, to wydaje mi się, że nic nie stoi na przeszkodzie, by ludzie się rozstali. Ciągnięcie takiego związku, podobnie jak z celibatem, powoduje tylko patologie – sądzi mój rozmówca. – Dobrze by było, gdyby partnerzy słownie wzajemnie zwolnili się wtedy z danej sobie przysięgi.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl