Ola nie miała zwykłego ślubu, ale swaćbę. "Zmieściliśmy się z kosztami ceremonii w 100 złotych"
Aleksandra i Mateusz nie chcieli brać ślubu kościelnego. Oboje, od lat zafascynowani starosławiaństwem, zdecydowali się na ceremonię w tym obrządku. Szymon, który jest żercą, zajmuje się tym od dekady. Takie śluby cieszą się dużą popularnością choćby dlatego, że w porównaniu z tradycyjnymi niewiele kosztują.
31.01.2020 | aktual.: 31.01.2020 20:48
– Od wielu lat jesteśmy zafascynowani kulturą starosłowiaństwa. Nie należymy do żadnych grup wyznaniowych, stowarzyszeń czy odłamów Kościoła rodzimowierczego, interesujemy się tym sami z siebie – opowiada mi 23-letnia Ola. W przypadku jej i jej męża oznacza to życie zgodnie z zasadami, którymi przed wiekami kierowali się nasi przodkowie. Razem z mężem Mateuszem odeszli od katolicyzmu już jakiś czas temu i nie chodzą na msze, jak coraz więcej Polaków. Naturalnym wyborem była więc dla nich ceremonia zwana swaćbą.
Para najpierw zalegalizowała związek w urzędzie stanu cywilnego. Przy organizacji ślubu w wierze starosławiańskiej potrzebowali już nie urzędnika, lecz żercy. – Można nazwać go też kapłanem lub mistrzem ceremonii – tłumaczy nomenklaturę. – Od takiej osoby bardzo dużo zależy, ponieważ to ona ma wpływ na to, jak cała ceremonia będzie przebiegać
Odłamów Kościoła jest bardzo dużo i każdy ma swoich żerców. Nie jest trudno ich znaleźć, bo właściwie są wszędzie – jeśli nie w jakiejś mniejszej miejscowości, to w ich okolicach, a na pewno już w aglomeracjach. Ola i Mateusz poprosili o pomoc żercę Marcina Sadowskiego z Warszawy. – Marcin odpowiadał nam głównie ze względu na swoje doświadczenie i branie tematu na poważnie – tak wyjaśnia wybór mistrza ceremonii 23-latka. – Mieliśmy z nim kontakt już rok przed ślubem i systematycznie wszystko obgadywaliśmy. Odpowiadał na nasze pytanie i dawał rady odnośnie do realizacji całego obrzędu.
Przed swaćbą para podpisała specjalne dokumenty – miały być dowodem na to, że coraz więcej osób bierze takie śluby.
Mieszanie wody drewnianym fallusem
Marcin przygotował scenariusz ślubu, a potem pokazał go Oli. – Scenariusz opierał się na dostępnych źródłach historycznych i po prostu został złożony wcześniej przez jedną osobę z tego odłamu kościoła, reszta się do niego stosuje – opowiada. Jednym z jego elementów było moczenie… drewnianego fallusa, wystruganego wcześniej przez parę młodą.
"Do wiadra wkłada się czosnek i miesza drewnianym fallusem, potem młodzi poją się wzajemnie tą wodą z czerpaka" – brzmi dokładny fragment ze scenariusza. Czosnek jest symbolem oczyszczenia, fallus – płodności. Część żerców, jak dowiaduję się od Oli, w tym rytuale korzysta z mleka, a nie z wody z czosnkiem. Młoda mężatka nie kryje, że to był najbardziej kontrowersyjny moment dla osób, które nie mają do czynienia z wiarą starosłowiańską.
– Istotnym momentem było krojenie chleba, karmienie się nim i pojenie się miodem. A wszystko to musieliśmy robić wspólnie, ponieważ mieliśmy dłonie związane tasiemką zwaną krajką – dodaje Ola. – Jak widać, dużo czynności ma odniesienie do ślubu kościelnego, bo przecież tam również wiąże się dłonie pary młodej. Kościół katolicki zaczerpnął zwyczaje z rodzimej wiary – tłumaczy.
Skakanie przez garnek?
W swaćbie Oli i Mateusza wzięli udział goście, którzy wcześniej bawili się na ich weselu po ślubie cywilnym. Słowiańska ceremonia miała miejsce około godziny 20. – Każdy w niej uczestniczył, to znaczy stanął w kręgu, ale niewielu było w stanie zachować powagę i uszanować naszą decyzję – żali się 23-latka. Na szczęście mogła liczyć na rodziców, dla których taki ślub nie stanowił problemu.
– Było trochę "śmieszkowania", były teksty, że będziemy skakać przez garnek. Ale wszyscy obserwowali ceremonię w spokoju. Myślę, że to głównie przez niewiedzę, bo jeśli ludzie czegoś nie znają, to często to wyśmiewają. Jeśli chodzi o dziadków, to nie zauważyłam jakichś skrajnych emocji, raczej w spokoju przeczekali ceremonię i później nie komentowali – stwierdza.
Aleksandra postanowiła skupić się na tym, co było dla niej najważniejsze. W czasie ceremonii wraz z mężem złożyli sobie własne, wymyślone wcześniej przyrzeczenia. Wcześniej goście usłyszeli słowa: "Przybywam przed oblicze bogów, biorąc sobie na moich drugów (świadkowie pary młodej - red.), że pragnę obecnego tutaj mężczyznę uczynić mym mężem po kres mych dni". – Później, już podczas złączenia dłoni krajką, wypowiadaliśmy przysięgę dla siebie. Było to raczej dla nas. Staraliśmy się nie robić z tego teatrzyka dla gości, lecz wypowiadać słowa, które mieliśmy w sercu i kierować je prosto do siebie – relacjonuje.
"Zmieściliśmy się w 100 złotych"
Kiedy pytam o koszty swaćby Oli, słyszę, że miało to spore znaczenie. – Nie chodziło o to, by zmienić księdza w czarnej szacie na kapłana w białej. Bo to nie na tym polega. To nie kościół, że się płaci księdzu tysiąc złotych za posługę – mówi kobieta.
– Oczywiście przygotowaliśmy się na to, że będziemy musieli zwrócić żercy pieniądze na przejazd z Warszawy do tej mieściny w województwie świętokrzyskim i ewentualnie nocleg. Okazało się jednak, że on nie weźmie od nas ani grosza! Dodatkowo sam obdarzył nas prezentem. Należy jedynie zadbać o koszt rekwizytów, których używa się podczas ceremonii, typu miód pitny – dodaje. I zaraz stwierdza: "Na pewno w 100 zł się zmieściliśmy".
Jak zaznacza Ola, koszt był praktycznie zerowy, bo większość rekwizytów miała w domu, ale wie, że w razie czego żerca nie odmówiłby im ich wypożyczenia. Nie było również wymogu co do ubioru młodej pary. Chodziło o to, by dobrze się czuli i wystąpili we współczesnych strojach. Zaślubiny Oli trwały 15 minut.
My - Słowianie
Szymon Bronimir Gilis jest żercą od około 10 lat i również nie bierze pieniędzy za swaćbę. – Bo to dla mnie czysta przyjemność. Młodzi, jeśli chcą, zapewniają gościom jedzenie i picie. A mi jest miło, gdy ktoś zwróci mi za dojazd – mówi. Potwierdza też, że ceremonie zaślubin rzeczywiście różnią się między sobą. Przed wiekami wyznawcy Rodzimego Kościoła czcili różnych bogów, nawet jeśli dzieliło ich nawet kilka kilometrów. – Ale tak jak nasza wiara miała i ma swój trzon, a jest nią oddawanie czci wielu bogom, tak swój trzon mają również swaćby – zaznacza Żerca.
Stałym elementem takich zaślubin jest "święty ogień", bez którego Gilis nie wyobraża sobie żadnej rodzimowierczej ceremonii, ponieważ symbolizuje jednego z bogów, Swarożyca. – On jest posłańcem wszystkich próśb, zapytań i ofiar, które składa się w trakcie obrzędu do ognia. W momencie, gdy ogień strawi ofiary, to wiemy, że zostały przyjęte – tłumaczy.
Istotny jest również toast. Jak się dowiaduję, ilość miodu pitnego zależy od liczby osób, która przyjdzie na ceremonię. – Moja gromada (centralny ośrodek gromady Gilisa znajduje się w Dąbrowie Górniczej, ale ma swoje filie w Krakowie czy w Łodzi – red.) liczy około 160 osób, na obrzędzie spotyka się około 50-60. Wtedy butelek idzie ze 20, może troszkę mniej. Są na pewno sowite – śmieje się.
Złamiesz przysięgę, umrzesz
Ogromne znaczenie ma brama weselna, zwykle tworzona z gałęzi drzewa – dobrze, jeśli będzie to leszczyna, brzona lub lipa. – W trakcie obrzędu młodzi składają przysięgi. Ja sam odradzam, by obiecywali sobie miłość. Osobiście uważam, że prawdziwe uczucie nie powinno zależeć od czegokolwiek – albo jest, albo go nie ma – mówi. Przysiąg "słucha" m.in. bóg Weles. Karą za złamanie takiej przysięgi jest śmierć. W wypadku Welesa karą, która do niej doprowadzi, jest "wyzłocenie na złoto". – Czyli gruźlica węzłów chłonnych. Człowiek staje się cały żółty i w dużych boleściach odchodzi z tego świata – wyjaśnia mi rozmówca.
– Słowianie bardzo cenili sobie dane komuś słowo, a szczególnie w tak podniosłej chwili jak zaślubiny. Myślę, że to odpowiednia kara – ocenia Gilis. – Kiedyś jedna pani, której swaćbę prowadziłem, zapytała, do czego jest to potrzebne, przecież ona kocha swojego męża i nie musi przysięgać na kogokolwiek. Odpowiedziałem jej wtedy: "Jeśli kochasz, to czego się boisz?". Po tych słowach zaprzestała pytań, swaćba się odbyła – wspomina.
Żerca podkreśla, że znaczenie ma też to, co dzieje się po swaćbie – mowa o biesiadzie. – Większość żerców uważa, że to, co się na niej zje i wypije, też jest ofiarą dla przodków. Tego się trzymam – mówi. On sam, z tego, co pamięta, udzielił dziewięciu lub dziesięciu swaćb.
Na koniec zastanawiam się, czy wśród rodzimowierców, występuje coś takiego jak rozwody. Okazuje się, że tak. Nie decyduje o tym jednak żaden sąd, ale sami małżonkowie. – To katolickie podejście, że bierze się jeden ślub na całe życie. Jeżeli relacja się psuje i żadna ze stron nie ma ochoty tego kontynuować, to wydaje mi się, że nic nie stoi na przeszkodzie, by ludzie się rozstali. Ciągnięcie takiego związku, podobnie jak z celibatem, powoduje tylko patologie – sądzi mój rozmówca. – Dobrze by było, gdyby partnerzy słownie wzajemnie zwolnili się wtedy z danej sobie przysięgi.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl