One też walczyły o wolność. Ciche bohaterki opozycji, o których mało kto dziś pamięta
– Solidarność była kobietą – powiedziała mi kiedyś była pracownica Stoczni Gdańskiej, która pracowała tam kilkanaście dobrych lat. Choć w podręcznikach najczęściej można było przeczytać o mężczyznach, którzy walczyli o wolność – żeby wspomnieć choćby o Lechu Wałęsie – głośnych historii kobiet jak na lekarstwo. Dlaczego? Bo żadna z tych kobiet nie chciała robić z siebie rewolucjonistki.
31.08.2017 | aktual.: 31.08.2017 16:50
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
– O tych kobietach się nie mówi, bo i o mężczyznach mówimy tylko kilku – Wałęsie, Borusewiczu, Frasyniuku. Po wydarzeniach z lat 80. zostali włączeni do polityki, a kobiety zaangażowały się z znacznie mniejszym stopniu – mówi w rozmowie z WP Kobieta prof. Barbara Kijewska, politolog związana z Uniwersytetem Gdańskim.
Liderowanie i ocenę tego liderowania pozostawiano mężczyznom. Kobiety, tak jak i dziś, najczęściej zajmują się organizowaniem. Tak było właśnie w trakcie wydarzeń sierpniowych. – Pamiętam rozmowę z Małgorzatą Rybicką, żoną Arama Rybickiego, która działała w Ruchu Młodej Polski, edukowała nauczycieli. RMP wydawało gazetę – "Bratniak". Zapytałam ją, dlaczego żadna kobieta nie pisała do "Bratniaka". I ona mi powiedziała, że nawet nigdy o tym nie pomyślała. To nie jest tak, że mężczyźni jej zakazywali. Pozycja kulturowa kobiety określała jej powinności – mówi badaczka.
Brały udział w dyskusjach, redagowały teksty, organizowały wydarzenia, ale politycznie nie istniały. – Były przesłuchiwane i często zatrzymywane przez policję. Ale funkcjonariusze nie brali ich na poważnie. Za wszystko odpowiadali mężczyźni. Kobiety przewoziły ulotki w wózkach, przekazywały informacje, wychodziły na spacery i sprawdzały, czy policja prowadzi nasłuch – opowiada prof. Kijewska.
Dzisiaj ich historie wracają.
Magdalena Modzelewska
– To była kluczowa postać – przyznaje prof. Kijewska.
Była jedną z tych nielicznych odważnych osób, które już w połowie lat 70. ubiegłego wieku przystąpiły do demokratycznej opozycji w PRL. To ona w Sierpniu organizowała i prowadziła codzienne modlitwy w strajkującej Stoczni Gdańskiej.
– Była silnie zaangażowana w działalność opozycyjną, walczyła o prawa człowieka, aktywnie uczestniczyła w tworzeniu Ruchu Młodej Polski. Ale zawsze chciała grać rolę drugoplanową. Nawet gdy były obchody rocznicowe Solidarności, to organizowała wszystkie wydarzenia, ale sama podczas obchodów nie występowała. Umniejszała swoją pozycję, co jest specyficzne dla kobiet. Nie lubiła wystawiać się na ocenę. Miała pracę i ją wykonywała – dodaje badaczka.
Dla Modzelewskiej publiczna modlitwa była wyznaniem wiary i przez to miała ogromną moc. – Robiła to z przekonań religijnych. A w zamkniętej stoczni ta modlitwa miała wielkie znacznie. To był język, który był znany wszystkim, pozwalał się wypowiedzieć każdemu, a przy tym poczuć siłę grupy – wspomina prof. Kijewska.
Pierwszy cykl modlitw prowadzony był przez Magdalenę Modzelewską, Bożenę Rybicką i Annę Kołakowską w intencji uwolnienia Błażeja Wyszkowskiego aresztowanego 28 maja 1978 r. odbył się w Kościele Mariackim. "Wymodliła wolność" – pisano o niej. W wolnej Polsce pracowała jako terapeutka uzależnień, podinspektor ds. przeciwdziałania alkoholizmowi, prowadziła warsztaty dla rodziców i dzieci.
W 2006 r. została odznaczona Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski a w roku 2015 - Krzyżem Wolności i Solidarności.
Alina Pienkowska
– Nie czuła strachu, choć sytuację rodzinną miała niepewną. Wtedy w latach 80. była młodą matką, samodzielnie wychowywała dziecko. A co najciekawsze, szukała swojej drogi, by pomagać – mówi prof. Kijewska.
Była zaprzeczeniem twardej rewolucjonistki – drobna, szczupła i ładna dziewczyna, dbająca o swój wygląd. Miała dużo kobiecego wdzięku. Umiała przemawiać w łagodny sposób – wspominała ją Joanna Duda-Gwiazda, koleżanka z antykomunistycznej opozycji. – Uroczy był w niej kontrast. Z jednej strony bała się wiewiórki, a z drugiej strony była nieustraszona i odporna psychicznie w kontaktach z bezpieką – podkreślała żona Andrzeja Gwiazdy.
Z wykształcenia była pielęgniarką. – Ten zawód uwiarygodniał mnie w wielu różnych środowiskach. Nigdy nie udawałam, że jestem mądrzejsza niż jestem. Często mówiłam: ja się na tym kompletnie nie znam – mówiła Alina Pienkowska w wywiadzie udzielonym na krótko przed śmiercią magazynowi "Służba Zdrowia". Z opozycją antykomunistyczną związała się w roku 1978. Od czterech lat pracowała wówczas w zakładowym ośrodku zdrowia Stoczni Gdańskiej im. Lenina.
Pienkowska szybko zdobyła ważną pozycję w ruchu opozycyjnym.
Była nastawiona na pomaganie innym – tak jak przystało na prawdziwą osobę ze służby zdrowia. – Robiła to w całości non-profit, nie dbając w ogóle, czy coś będzie z tego miała. Wielokrotnie mówiliśmy jej, a szczególnie kiedy zachorowała: "Alina wyluzuj, zajmij się sobą". A ona tylko: "dobrze, dobrze" i dalej zastanawiała się, jak pomóc innym. Taka właśnie była Alina – wspominał Pienkowską Jerzy Borowczak, były przewodniczący NSZZ "Solidarność" w Stoczni Gdańskiej, który znał ją jeszcze w latach 70. z działalności w Wolnych Związkach Zawodowych Wybrzeża.
Gdy odeszła, przeżyli to ciężko przyjaciele i rodzina, ale najmocniej mąż Bogdan Borusewicz.
Anna Walentynowicz
Życie nigdy jej nie rozpieszczało. Jej świat zawalił się, gdy miała zaledwie 10 lat. Ojciec zginął, walcząc z Niemcami we wrześniu 1939 roku. Niedługo po tym na zawał serca zmarła jej matka, a Sowieci (mieszkała na zajętych przez nich kresach – w Równem) aresztowali starszego brata – Andrzeja. Nigdy więcej już go nie widziała. Zaginął na zawsze.
W listopadzie 1950 roku zapisała się na kurs spawacza (przed wojną ukończyła zaledwie cztery klasy szkoły powszechnej), po którym trafiła do Stoczni Gdańskiej. Tu szybko dała się poznać jako przodownica pracy – wyrabiała 270 proc. normy. W nagrodę została wysłana, w sierpniu 1951 roku, na zjazd młodzieży do Berlina.
Ciężka praca spawacza po kilku latach zrujnowała jej zdrowie i zmusiła (renty wziąć nie chciała) do przekwalifikowania się na suwnicową. To właśnie na tym stanowisku po raz pierwszy chciano ją wyrzucić z pracy. Było to w roku 1968, gdy Anna Walentynowicz domagała się wyjaśnienia defraudacji pieniędzy z funduszu zapomogowego. W obronie koleżanki stanęła jednak cała załoga wydziału W-3 i Walentynowicz pracę zachowała.
Wzięła udział w robotniczym proteście w grudniu 1970 roku, a po kilku latach, w 1978 roku, zakładała Wolne Związki Zawodowe. Działała jawnie, mimo że spotykało ją wiele prześladowań. Jej mieszkanie, w którym zorganizowała punkt kontaktowy WZZ, było wielokrotnie przeszukiwane przez Służbę Bezpieczeństwa, a ona sama zatrzymywana na 48 godzin.
Za niezależną działalność grożono jej także wyrzuceniem z pracy. W końcu doszło do tego: 8 sierpnia 1980 roku na pięć miesięcy przed emeryturą została dyscyplinarnie zwolniona ze Stoczni Gdańskiej.
To właśnie zwolnienie Walentynowicz stało się głównym powodem rozpoczętego 14 sierpnia strajku, który zakończył się powstaniem NSZZ "Solidarność".
Zobacz także
Barbara Labuda
– Obok znanych wszystkim bohaterów klasy robotniczej, takich jak Władysław Frasyniuk i Zbigniew Bujak, stały kobiety – mówiła podczas spotkań. – To ich dziełem była praca koncepcyjna i organizacyjna. To my, kobiety, wymyśliłyśmy siatkę i struktury podziemia. My wydawałyśmy i kolportowałyśmy nielegalną literaturę, odbudowałyśmy sieć kontaktów, organizowałyśmy spotkania, szmuglowałyśmy pieniądze i materiały poligraficzne, przenosiłyśmy listy, broniłyśmy więźniów politycznych i ich rodzin. Nie wszyscy mężczyźni mieli kwalifikacje potrzebne do kierowania podziemiem. Kobiety bywały jego mózgiem, ale się z tym nie zdradzałyśmy.
Labuda w drugiej połowie lat 70. współpracowała z Komitetem Obrony Robotników. W 1980 wstąpiła do "Solidarności", w stanie wojennym skazano ją na karę 1,5 roku pozbawienia wolności.
Wykluczone, zapomniane
– Czy kobiety żałowały, że angażowały się w strajk? – pytam.
– Dwa różne podejścia. To, że brały czynny udział w strajku, traktowały jako coś najważniejszego w ich życiu. Na przykład ciekawą historię miała Grażyna Malinowska. Gdy rozpoczął się strajk w stoczni, była na praktykach studenckich w Bułgarii. Dowiedziała się i od razu rzuciła praktyki, co wiązało się z konsekwencjami oczywiście. Dwadzieścia-kilka godzin wracała z tej Bułgarii pociągiem, żeby znaleźć się w Gdańsku. Czuła, że to jest konieczność. Takie kobiety jak ona niczego nie żałowały – mówi prof. Kijewska.
Później sytuacja się zmieniła. Solidarność się podzieliła.
– Gdy pojawiła się już ta "wielka Polska" część kobiet została zapomniana. I nie tylko one – ich mężowie też. Kobiety o tyle bardziej, że już wcześniej były anonimowe. Miały żal, były rozczarowane zmianą systemu. Przecież nie każdy został zauważony. Dopiero Lech Kaczyński rozdał ordery tym osobom nie z pierwszych stron, które były w opozycji, ale nie było o nich tak głośno. Ten brak uznania nie ma jednak płci – dodaje.
I wspomina m.in. Ewę Ossowską, która musiała wyemigrować z kraju za chlebem. – Ona w latach 90. nie miała co jeść. Żeby się utrzymać, spakowała walizkę i zabrała dziecko za granicę. Jej żal był ogromny, bo była zaraz obok Wałęsy. Takich anonimowych, zapomnianych i wykluczonych osób jest sporo – mówi prof. Kijewska.
Zobacz też: Politycy wspominają 31 sierpnia 1980 r. [Z Wiejskiej]