W pandemii walczyła nie tylko o biznes. Musiała zatroszczyć się też o chorujących rodziców
27.05.2021 14:38
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Małgorzata Szumowska w pandemii doświadczyła wielu tragedii. Na COVID-19 zachorowali jej rodzice, a także ona sama. Niestety mamy nie udało się uratować. Dramatyczna okazała się też sytuacja Niewidzialnej Wystawy, której jest dyrektorką. "To jest jak popychanie ciężkiego czołgu do przodu" - edukatorka społeczna relacjonuje bolesne wydarzenia w rozmowie z WP Kobieta.
Małgorzata, odkąd pamięta, zawsze chętnie angażowała się w działania społeczne, tym bardziej z radością przyjęła 10 lat temu propozycję prowadzenia "Niewidzialnej Wystawy". W grudniu tego roku popularne muzeum obchodzić będzie okrągły jubileusz dziesięciolecia.
To pierwsza taka wystawa w Polsce, którą zwiedza się w absolutnej ciemności i w towarzystwie niewidomych przewodników, co z pewnością uruchamia zmysły i pobudza wyobraźnię.
- Orientacja przestrzenna we własnym domu nie jest problemem. Kiedy w nocy idziemy do toalety po ciemku i gdzieniegdzie pojawiają się przesmyki światła, raczej bez szwanku pokonujemy przeszkody. Natomiast na naszej wystawie panuje ciemność absolutna, a przestrzenie są zupełnie nieznane. Niewidomi przewodnicy w ciemności pokazują swoją perspektywę doświadczania świata – opowiada Szumowska.
Z całą pewnością to cenna lekcja empatii w stosunku do osób niewidomych, tym bardziej że poza siedzibą zespół wystawy prowadzi szereg działań społecznych, warsztatów w szkołach, zakładach pracy, ale nie tylko.
- Bywamy więc w zakładach penitencjarnych, współpracujemy ze świetlicami środowiskowymi, domami dziecka. Edukujemy lekarzy okulistów i studentów tego kierunku. Organizowaliśmy różne akcje charytatywne, np. "Namaluj niewidzialne" – wylicza Szumowska.
Jednak przyszła pandemia COVID-19, która podcięła tym działaniom skrzydła. Wystawę trzeba było zamknąć, pojawiły się poważne problemy finansowe i widmo utraty pracy.
- To był poważny cios dla nas. Wystawa jest inicjatywą, która w zasadzie finansuje się sama. Jeśli nie ma gości i nie sprzedają się bilety, to nie ma pieniędzy na opłaty. Co prawda wspiera nas Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych poprzez dotacje do wynagrodzeń, ale jest to mimo wszystko kropla w morzu potrzeb. Koszty prowadzenia tej inicjatywy są naprawdę duże, bo dochodzą do około 100 tys. zł miesięcznie – mówi edukatorka społeczna.
Pandemia zmieniła jej życie
Jakby tego było mało, walka o wystawę okazała się nie jedyną, jaką przyszło jej stoczyć w kryzysie wywołanym na świecie pandemią COVID-19.
- Pandemia totalnie zmieniła moje życie. Już na jej początku, w marcu 2020, mierzyłam się z problemem zdrowotnym moich rodziców – opowiada dyrektorka wystawy. - Dokładnie pamiętam ten chaos, który opanował polski system ochrony zdrowia. Rodzice gorączkowali, nie wiedziałam, co się dzieje, byłam przerażona. Wtedy jeszcze nie było łatwo o zrobienie testu, trudno było się gdziekolwiek dodzwonić, więc nie mogę na 100 proc. powiedzieć, że już wtedy zarazili się koronawirusem. W każdym razie wcześniej nie zdarzało im się tak gorączkować i to było podejrzane – relacjonuje Szumowska.
Pamięta, że co prawda ten pierwszy kryzys rodzicom udało się przetrwać, ale potem mama jeszcze przez kilka miesięcy skarżyła się na gorsze samopoczucie, spadek formy, brak sił, zmagała się też z depresją. Małgorzata wciąż wierzyła jednak, że nowy rok przyniesie poprawę sytuacji i ta nadzieja podtrzymywała ją na duchu. Nieoczekiwanie COVID-19 pokazał jednak, gdzie ma nasze plany.
- Zachorowałam. Infekcję koronawirusem przeszłam w miarę łagodnie, izolując się od najbliższych. Potem jednak zachorowali moi rodzice, najpierw tata, potem mama, choć bardzo się pilnowaliśmy. To był szczyt trzeciej fali, kiedy było czuć narastającą grozę z powodu 20-30 tys. zachorowań dziennie i paraliżu systemu ochrony zdrowia – opowiada Małgorzata.
- Tym razem zrobiono testy, które potwierdziły zakażenie koronawirusem. Po tygodniu gorączkowania tata zaczynał już majaczyć, prawdopodobnie mózg już był niedotleniony, saturacja spadła mu dramatycznie, miał płytki oddech. Wezwałam karetkę, na którą czekaliśmy 5 godzin. Ratownicy nie za bardzo chcieli zabrać go do szpitala, ale widząc moją determinację, po wykonaniu kilku telefonów znaleźli mu miejsce w szpitalu na Stępińskiej – relacjonuje Małgorzata.
Niestety kolejnego dnia pogorszyło się też samopoczucie mamy, więc ponownie wezwała pogotowie.
- Tym razem karetka przyjechała po godzinie i byli to wspaniali ratownicy, którzy podali mamie tlen, coś na wzmocnienie, zrobili szybki test. Pani ratowniczka mówiła do niej czule: "Pani Krystyno, będzie pani oddychać, świeżym, czystym, górskim powietrzem". Była bardzo empatyczna. Pamiętam, że powiedziałam wtedy: "Mamo walczmy, ja cię kocham", ale ona była już do tego stopnia zrezygnowana i zmęczona tym wszystkim, że powiedziała tylko: "A daj spokój z tym kochaniem…". Była tak udręczona tym samopoczuciem, że powiedziała, co powiedziała – wspomina ze smutkiem Szumowska.
Pamięta, że kiedy karetka zabrała mamę, usiadła na ławce przed blokiem rodziców i zastanawiała się, co dalej. Wtedy zadzwonił do niej tata, który poprosił o przyniesienie gazet do szpitala. Odebrała to jako dobry znak, skoro już po dwóch dniach w szpitalu chciał czytać gazety. Po raz kolejny nadzieja okazała się złudna.
- Lekarz prowadzący tatę nie miał dla mnie dobrych wiadomości. Zadzwonił i powiedział, żebym nie liczyła na zbyt wiele, bo tata ma zajęte 80 proc. miąższu płucnego i ma bardzo silne zapalenie płuc. Nie mogłam w to uwierzyć. Rozpłakałam się wtedy strasznie. Choć grunt osunął mi się pod stopami, starałam się nie tracić wiary w to, że wszystko będzie dobrze – opowiada łamiącym się głosem Małgorzata.
Tymczasem mama Małgorzaty przebywała na SOR-ze na Szaserów. Po otrzymaniu wyniku testu na COVID-19, przewieziono ją do szpitala tymczasowego na Okęciu, gdzie był ogromny problem, żeby się dodzwonić i czegokolwiek dowiedzieć.
- Byłam w totalnym szoku i tylko dzięki przyjaciółce pracującej w branży medycznej udało mi się uzyskać jakiekolwiek informacje o mamie. Kiedy z kolei rozmawiałam z mamą, wciąż słyszałam w jej głosie dużo rezygnacji, zmęczenia i złości. Czułam, że jest słaba, przerażona i że tracę z nią kontakt. Byłam totalnie bezsilna, że nie potrafię jej pomóc – zwierza się w rozmowie z WP kobieta.
Walka o życie rodziców
Chwilę przed Wielkanocą stan mamy się pogorszył i przeniesiono ją na intensywną terapię, bo bez respiratora nie mogła oddychać.
- Kiedy się o tym dowiedziałam, zaczęłam strasznie płakać. Przepłakałam całą noc, która była dla mnie w pewnym sensie przełomowa. Myślałam o tym, jak bardzo mama jest tym złym samopoczuciem umęczona, bo przecież trwało to już tyle miesięcy. Pomyślałam wtedy, że jeśli ma tylko dla mnie walczyć, to niech tego nie robi, że daję jej zielone światło, bo nie chcę, żeby tak potwornie cierpiała - nie kryje łez Małgorzata.
W tym samym czasie, w innym szpitalu, o życie walczył tata Małgorzaty. Będąc pomiędzy jednym szpitalem a drugim, gdzie dwie bliskie osoby potrzebowały pomocy i wsparcia, czuła, że sytuacja ją przerasta. Wtedy niestety stało się najgorsze. W Niedzielę Wielkanocną odebrała telefon ze szpitala.
- Mama zmarła… Pamiętam, że kiedy zadzwonił telefon, byłam sama w domu, zaczęłam krzyczeć i płakać z rozpaczy, zrobiło mi się niedobrze. Jednocześnie musiałam się opanować i uspokoić, wiedząc, że tata walczy o życie i jest sam w szpitalu, do którego nie mogę wejść, potrzymać go za rękę i z nim porozmawiać. Podjęłam wtedy trudną decyzję, żeby nie mówić mu o śmierci mamy. Przez kolejne dwa tygodnie musiałam kluczyć, co było dla mnie bardzo trudne. Powiedziałam mu dopiero po rozmowie z doktorem, kiedy upewniłam się, że jego stan jest stabilny i że tata umknął śmierci – wspomina Małgorzata.
W międzyczasie musiała zacząć organizować uroczystość pogrzebową mamy. Czuła, że nie może taty pozbawić szansy w niej uczestniczenia. Musiała poczekać na koniec jego hospitalizacji. Po półtora miesiąca mogła wreszcie odebrać go ze szpitala. Był chudszy o 15 kilogramów i miał brodę, której nigdy nie nosił. To był dla niej poruszający moment.
- Bałam się, że tata będzie miał do mnie żal, że wcześniej nie powiedziałam mu o śmierci mamy, a dopiero po dwóch tygodniach. Na szczęście rozmawialiśmy dużo o tym, co się wydarzyło i to bardzo nas do siebie zbliżyło – wzrusza się Szumowska.
Trzeba pamiętać, że w tle tych dramatycznych, osobistych wydarzeń nadal toczy się walka o bliską jej sercu "Niewidzialną Wystawę".
- Starałam się w tym wszystkim nie zwariować. Mając dwójkę rodziców w szpitalu, widziałam, jak ludzie reagują na COVID-19 i go bagatelizują. Byłam poruszona wypowiedziami koronasceptyków, zła i rozczarowana faktem, że ludziom wciąż trzeba tłumaczyć, że pandemia to nie jest żadna bajka i są tacy, którzy naprawdę przeżywają dramaty. Jedyne, co mogłam zrobić, to opisać w postach swoją historię, żeby uwrażliwić na to wszystko – opowiada Małgorzata.
Przyznaje, że wiele osób dziękowało jej za to, że podzieliła się elementem swojej żałoby, którą wciąż przeżywa. Nie ukrywa też, że z pewnością po tych dramatycznych chwilach, jakie przeżyła, zasięgnie pomocy psychologa.
- Uważam, że zawsze kiedy choruje nasz duch, warto sięgnąć po pomoc i terapię. Muszę się po tym wszystkim pozbierać, by być przytomną mamą, która nie odsunie dziecka na boczny tor tylko dlatego, że przeżywa coś własnego. Tak, jak w samolocie, najpierw trzeba założyć maskę sobie, żeby potem móc ją założyć dziecku. Chcę też nadal wspierać moją rodzinę, być żoną i córką, mądrze wspierać rekonwalescencję taty, mieć siłę do tego, żeby ratować "Niewidzialną Wystawę", która jest moim drugim dzieckiem. Dostałam bardzo dużo wsparcia od ludzi, czuję wdzięczność i wiem, że nie mogę złożyć skrzydeł, choć stres i zmęczenie dają o sobie znać – wyznaje w rozmowie z WP Kobieta mama 7-letniej Meli.