Piruety i zakręty
Elżbieta Kwiatkowska "kręci" po mistrzowsku piruety, a boi się wirującej karuzeli - dziwi się mąż Sławomir Kazimierczak, rajdowiec, przywykły do pędu samochodu. Ale wybacza te drobne słabości primabalerinie - jedynej - Teatru Wielkiego w Warszawie.
15.03.2006 | aktual.: 28.09.2006 09:08
Elżbieta Kwiatkowska "kręci" po mistrzowsku piruety, a boi się wirującej karuzeli - dziwi się mąż Sławomir Kazimierczak, rajdowiec, przywykły do pędu samochodu. Ale wybacza te drobne słabości primabalerinie - jedynej - Teatru Wielkiego w Warszawie.
ELŻBIETA KWIATKOWSKA:
Albo chcesz tańczyć, albo będziesz ze mną - znam dziewczyny, które partnerzy stawiali przed takim ultimatum. Nie szukając daleko, bliska mi koleżanka z naszej klasy zrezygnowała z kariery baletowej, by nie stracić chłopaka; nie mógł znieść widoku, gdy tancerz chwytał wpół jego dziewczynę. Sławek, na szczęście, starał się zrozumieć reguły gry mojego zawodu. Scena to scena, a życie to życie.
Pierwszy pocałunek
Z radością przyjeżdżałam do rodziców do Olsztyna z internatu w Gdańsku. W Olsztynie chodziliśmy koleżeńską paczką do modnej wówczas kawiarni Horteksu, do kina, na dyskotekę. Sławek, uczeń technikum samochodowego, był duszą towarzystwa. Podobał mi się. Tylko byłam zawiedziona, gdy odkryłam, że nie rwie się do tańca. Pierwszy raz pocałowaliśmy się, tak niewinnie, gdy odwiedziliśmy razem naszego kolegę, który spędzał wakacje pod namiotem nad jeziorem. Sławek zaczął mnie odwiedzać co drugi weekend w Gdańsku. Poznał moje środowisko, zaprzyjaźniał się z koleżankami i kolegami ze szkoły baletowej, którzy polubili go za poczucie humoru. Miło spędzaliśmy sobotnie wieczory.
Listy
Trudno byłoby mi policzyć, ile listów napisaliśmy do siebie w tamtych szkolnych latach. W młodzieńczej nieśmiałości łatwiej nam było zwierzać się ze swoich uczuć, tęsknot, przeżyć na kartce papieru, niż podczas spotkań. A gdy wpadałam do Olsztyna, odwiedzałam Sławka u jego cioci. Potem długo odprowadzał mnie do domu. Wybieraliśmy okrężną drogę. Przystawaliśmy przed dobrze już nam znanymi witrynami, przechodziliśmy przez park, byle tylko przedłużyć romantyczne sam na sam.
Do stolicy
Podczas przedstawienia dyplomowego zwrócił na mnie uwagę Emil Wesołowski, szef baletu Teatru Wielkiego w Warszawie. Zaproponował mi pracę. Na szczęście miałam zapewniony dach nad głową, bo odziedziczyłam w Warszawie mieszkanie po dziadku. Trzeba było tylko uporać się z paradoksalną łamigłówką. Żeby podpisać umowę o pracę, potrzebny był meldunek stałego zamieszkania, a warunkiem zameldowania było stałe miejsce pracy. Na szczęście w teatrze podeszli do sprawy elastycznie.
Pierścionek
Czekało nas ze Sławkiem następnych pięć lat odwiedzin. Przyjeżdżał do Warszawy służbowym samochodem, gdy tylko mógł się wyrwać. Ja korzystałam z każdej okazji, aby znaleźć się w Olsztynie. Któregoś dnia mój chłopak, w obecności cioci, zaczął czegoś szukać w kieszeniach. Długo trwało, zanim wyjął pierścionek. Ale przy słowach oświadczyn ręka mu tak drżała, że symbol zaręczyn potoczył się po podłodze. Rzuciliśmy się we troje na kolana, aby odnaleźć zgubę na pstrokatym dywanie. I tak moi rodzice, którzy podchodzili do naszego związku z pewną rezerwą, zostali postawieni przed faktem "zdecydowanym". Wiedzieli już, że nie mogą mnie zawrócić z mojej drogi uczuciowej. Nie chcę się nad tym rozwodzić, skoro wszystko skończyło się pomyślnie. Dość powiedzieć, że mama z tatą przekonali się do mojego wyboru, gdy zrozumieli, że to, co działo się między nami, nie było tylko fascynacją nastolatków. Przetrwaliśmy przecież próbę wielu rozłąk.
Pomiędzy baletami
Nasz ślub odbył się 30 kwietnia 1988 roku w katedrze w Olsztynie, w której zebrała się najbliższa i dalsza rodzina. Zjawiło się wielu kolegów Sławka jeszcze ze szkoły i z rajdów, przyjechała liczna delegacja z mojego teatru, w którym właśnie kończyłam piąty sezon pracy. Tańczyłam jeszcze w czwartkowy wieczór przed sobotnią uroczystością kościelną i weselem. Sławek już czekał na mnie w samochodzie. Załadowaliśmy wypożyczony dla niego frak i moją suknię, uszytą w pracowni teatralnej - tak jak sobie wymarzyłam, z tafty (sprowadzonej z Niemiec, bo wtedy daleko jeszcze było do obecnej obfitości tkanin na półkach sklepowych). Bawiliśmy się na weselu do siódmej rano. Potem były poprawiny. I już musiałam spieszyć do stolicy, aby zatańczyć wariacje na temat Don Juana z baletu Bejarta. Wszystko w naszym życiu działo się między baletami.
Nareszcie razem
Jeszcze tylko kilka miesięcy kursowaliśmy między Warszawą a Olsztynem. Jesienią Sławek przeniósł się do Warszawy. Znalazł tutaj pracę w swojej ulubionej branży samochodowej. I nadal oddawał się swojej pasji jako pilot rajdowy; był związany z olsztyńskim klubem Kormoran, tym samym, co Krzysztof Hołowczyc. Wiedziałam, że rajdy wciągają jak narkotyk. Tak jak w środowisku baletowym rozmawia się głównie o tańcu, rajdowcy mogą godzinami mówić o samochodach. A jednak, gdy miała się już powiększyć nasza rodzina, mój mąż zrezygnował z ryzykownego sportu; zawsze czuł się za mnie odpowiedzialny. Wiem, że jestem u niego na pierwszym miejscu.
Decyzja
Mój zawód jest tak perfidny, że zawsze w bliskiej perspektywie kusi jakaś premiera, atrakcyjny wyjazd zagraniczny. A pragnęliśmy mieć dziecko. Zdecydowałam się. Bez względu na to, co mnie czeka, co stracę. Wyobrażałam sobie, że niezależnie od mojego stanu będę mogła ćwiczyć, aby podtrzymać kondycję. Byłam jednak na to za słaba. Zanim zaszłam w ciążę, ważyłam czterdzieści osiem kilogramów, przy stu siedemdziesięciu centymetrach wzrostu. Aby nie stracić dziecka, musiałam wiele czasu przeleżeć. Namęczyłam się, to prawda.
Bogactwo
Do przeszłości, na szczęście, należy pogląd, że macierzyństwo przekreśla karierę tancerki. Nasz zawód stał się bardziej ludzki. Są różne ćwiczenia i sposoby, aby szybko wrócić do normy. W rezultacie, wliczając w to czas ciąży, miałam tylko roczną przerwę. Z entuzjazmem zabrałam się do pracy. Czułam się odnowiona i wzbogacona po nowych doświadczeniach osobistych. Nastąpiło we mnie jakieś przewartościowanie. Przelewałam własne emocje na grane role. A że jakiś piruet podczas próby mi nie wychodził, to już nie był dla mnie, jak dawniej, koniec świata.
Jedyna primabalerina
A Sławek dał mi znowu dowód, że nie tylko teoretycznie rozumie "mój imperatyw tańca", jak to nazywa. Niewielu mężczyzn chciałoby z własnej woli przejąć opiekę nad niemowlakiem. A mój mąż przez blisko dwa lata siedział z Julką w domu, abym mogła spokojnie pracować w teatrze, zajmować się znowu "Jeziorem łabędzim", "Giselle". Zańczyłam wtedy Dziewczynę Ofiarną w "Święcie wiosny" Igora Strawińskiego, w choreografii Emila Wesołowskiego. I wypełniłam chyba zróżnicowaną gamą odczuć i nastrojów postać żony Putyfara w balecie "Józef i jego bracia" według Tomasza Manna. Rola ta wymagała też wielkiej kondycji, kilku szybkich przebieranek, przejścia z puent na bosaka i na odwrót. Zwyciężyłam.
Niewyspani
Chciałam być nie tylko perfekcyjną Carmen na scenie, ale i sprostać powinnościom matki. Do dziś mam wyrzuty sumienia, że coś zaniedbałam, przeoczyłam. Najtrudniejszy był czas do trzeciego roku życia córeczki, kiedy walczyliśmy z jej alergiami. Trzeba było wstawać w nocy po pięć razy. Byliśmy wiecznie niewyspani. Później się to wszystko uspokoiło. Córeczka, która ma już dziewięć lat, rośnie zdrowo. Czerpiemy coraz więcej radości z życia rodzinnego. I z własnego domu, do którego wprowadziliśmy się dwa lata temu - po wielu perturbacjach budowlanych.
Ma oko
Taniec i samochód - główny przedmiot zainteresowania mojego męża - to odległe światy. Tylko stopień zaangażowania w sprawy zawodowe jest podobny, niezależnie od tego, czy chodzi o piruety, czy zakręty. Z satysfakcją obserwuję, że Sławek, jako nie tylko mój kibic, zna się na tańcu, ma oko. Nie kadzi mi. Ocenia wszystko precyzyjnie. Lubię, gdy jest na widowni podczas premiery. Cieszył się razem ze mną, gdy zostałam solistką, potem pierwszą solistką. I gdy w grudniu ubiegłego roku otrzymałam tytuł primabaleriny naszego teatru.
Wielkanoc
Na święta jeździmy do Olsztyna, przeważnie w ostatniej chwili, gdy mama, teściowa, ciotka i siostra Sławka wszystko już przygotowały. Znowu przywitają nas gotowe pisanki i baby wielkanocne. A moja mama powie: usiądź, odpocznij. Albo powtórzy po raz któryś: daj już sobie spokój z tym "Jeziorem..." (łabędzim oczywiście).
SŁAWOMIR KAZIMIERCZAK:
Nic się właściwie między nami przez te lata nie zmieniło. Jeśli są jakieś różnice - to drobne, wynikające z okoliczności zewnętrznych. Dobrze się rozumiemy, tak jak dawniej. Lubimy nawet wracać do muzyki z naszych pierwszych lat, kiedy to rynek fonograficzny był jeszcze ubogi i polowaliśmy na nagrania z radiowej Trójki, zapowiadane przez Marka Niedźwieckiego.
Taka kocia
Któregoś dnia przejrzałem na oczy, zobaczyłem że jest w moim zasięgu taka ładna istota. Dlaczego nie zwróciłem na nią wcześniej uwagi, traktując ją jako jedną z olsztyńskich koleżanek? - zadałem sobie sam pytanie. Od tamtego dnia nie miałem już pokus, żeby popróbować innej miłości, zrobić sobie przerwę w naszych kontaktach. Mimo że byliśmy wtedy nastolatkami, wiedziałem, że Ela mi odpowiada, że jesteśmy sobie przypisani. Mógłbym mnożyć przymiotniki, które ją określają: delikatna, wrażliwa, opiekuńcza. Najważniejsze, że jest bardzo kobieca, taka kocia, co wystarczy za wszystkie zalety.
Nie z tej ziemi
Nie chciałbym w niej niczego zmienić, reformować. Czasem próbuję na nią wpływać w sprawach przyziemnych, ale z mizernym skutkiem. Na przykład... jej stosunek do pieniędzy jest nie z tej ziemi. Nie zna ich wartości. Nie wie, ile zarabia, ile za jaką rolę dostaje. Nie ma też skrupułów z wydawaniem grosza. Jako człowiek nowoczesny, gdy tylko pojawiły się u nas karty kredytowe, spiesznie zaopatrzyłem żonę w ten plastikowy pieniądz. Nie była jednak w stanie nad nimi zapanować, zdumiona, gdy po zakupach w sklepie okazywało się przy kasie, że karta jest pusta, wszystko, co było na koncie, już zostało wyczerpane. Zdarza się, że powierzam jej zapłacenie rachunku. Po paru tygodniach wyłączają nam prąd, bo zapomniany rachunek leży na dnie jej torebki. W takich sprawach czas się dla niej nie liczy, co jej łatwo wybaczam i staram się sam pilnować płatności.
Dla domu
Nie unikam obowiązków domowych. Podobno sprawdziłem się jako baby-sitter, za co Ela pewnie mnie już pochwaliła. Dla mnie to było naturalne. Przecież chciałem, tak jak ona, mieć dziecko. Musiałbym być wyjątkowym egoistą i nienormalnym człowiekiem, aby utrudniać jej zajmowanie się tańcem, do którego została wprost stworzona. Więc starałem się jej pomagać, dzielić z nią domowe obowiązki, żeby ją odciążyć.
Żywioły
Wiem, jak bardzo przeżywała swoje pierwsze premiery, a ja razem z nią. Siedząc w fotelu na widowni, obawiałem się, żeby, broń Boże, się nie potknęła. Teraz podczas premiery patrzę na nią z większym spokojem, bo wiem, że jest nie tylko dobrze przygotowana, perfekcyjna, ale i pewniejsza siebie. Mogę po prostu cieszyć się jej tańcem. Czy to ona - ta dzika, powodowana instynktami Dziewczyna Ofiarna w "Święcie wiosny" Igora Strawińskiego? A jej Carmen - w zachwycającej choreografii Szweda Matsa Eka - to przecież uosobienie zmysłowości i temperamentu, istny gejzer. Widziałem jaka była szczęśliwa, że mogła się pokazać w tej roli w moskiewskim Teatrze Bolszoj przed legendą baletu Mają Plisiecką, podczas jej jubileuszu. Szkoda, że nie byłem świadkiem tego wydarzenia.
Gorące momenty
Na długo przed premierą dowiaduję się wiele o jej roli: ona tym żyje, opowiada mi o sowich rozterkach i postępach w zbliżaniu się do bohaterek. Przed premierą jest, oczywiście, spięta. Wiem, że musi się koncentrować. Nie zawracam jej wtedy głowy byle głupstwem, bo byłoby to z mojej strony okrucieństwem. Wiadomo, że w gorących momentach zawodowych odstawia się wszystko inne na boczny tor. Ona też mnie rozumiała i chroniła, gdy wyjeżdżałem na rajdy. Niepokoiła się o mnie. Najszybciej, jak mogłem, dawałem jej znać, co się ze mną dzieje. Przekazywałem wieść, że wygraliśmy w naszej klasie samochodów albo że nie skończyliśmy rajdu, bo się auto zepsuło.
Bez dramatu
Jedną z najgorszych chwil przeżyłem, gdy po powrocie z mistrzostw Europy w Belgii nie zastałem mojej żony w domu. A była już wtedy w czwartym miesiącu ciąży. Sąsiadka uspokajającym tonem wyjaśniła, że Ela jest w szpitalu. Sfrunąłem niemal po schodach z powrotem do samochodu. Rzadko tak tracę zimną krew. Gdy już zapuściłem silnik, uświadomiłem sobie, że przecież nie wiem którym - adres szpitala uzyskałem od przyjaciół. Było już blisko północy, gdy przez szpitalną kotłownię trafiłem w jakieś długie korytarze, sforsowałem drzwi do holu. Uspokoiłem się dopiero, gdy Ela zapewniła mnie, że nie ma dramatu.
Julia
Nie należę do tych twardych mężczyzn, którzy decydują się "rodzić" dzieci razem z żonami. Tego chyba bym nie wytrzymał, zemdlałbym ze trzy razy. I to mnie by trzeba cucić. Pod wieczór, gdy już nadszedł jej czas, odwiozłem żonę do szpitala i nie wiedziałem, co ze sobą począć, nie mogłem znaleźć miejsca, kołowałem długo po mieście. Aż wreszcie zapytałem ciocię: co robić. Idź do domu, połóż się i wyśpij - poradziła. Łatwo powiedzieć. Wydzwaniałem do szpitala: czy już... Aż pielęgniarka odwróciła słuchawkę, abym mógł usłyszeć jak moja kobieta krzyczy. Rano nasza Julia była już na świecie. Wiele nerwów kosztowała nas kontuzja Eli. Wiedziałem, że byłby to dla niej cios, gdyby nie mogła wrócić na scenę. A jeśli dla niej, to i dla mnie.
Na karuzeli
Moja żona udaje, że niczego się nie boi. A tymczasem... Zaledwie wypłynęliśmy spacerowym statkiem z Gdańska na pełne morze, gdy tylko zabujało - rozpłakała się, że już chce wysiąść. Julka, gdy zobaczyła, że mama rozpacza, zaraz się do niej przyłączyła. I obie damy roniły łzy, dopóki kapitan nie zawrócił w cichą zatokę. Kiedyś namówiłem ją na karuzelę, która kręciła się, zmieniając poziomy: góra - dół. Gdy zaczęliśmy już wirować - obleciał ją strach i musiałem machać, aby zatrzymać rozpędzoną machinę. A przecież sama odważnie kręci piruety. Teraz mam dylemat, czy uda mi się ją namówić na planowaną wyprawę do Szwecji - promem, bo własny samochód nam się przyda, żeby coś zwiedzić przy okazji.
Rafa koralowa
Pływa nawet dobrze, ale głowy nie zanurzy głębiej niż na trzydzieści centymetrów, bo, jak argumentuje, okulary wysysają jej gałki oczne, a ciśnienie za bardzo ciśnie. Namawiam ją, aby z maską i rurką podpatrywała, co dzieje się pod wodą, bo chciałbym jej odkryć piękno podwodnego świata, którym sam jestem urzeczony. Gdy uda nam się pojechać nad ciepłe morze - mogłaby podziwiać rafę koralową. Góry lubi, ale do pewnego stopnia. Wolałaby, aby nie były takie wysokie. Stawia warunki. Znam to, wiem, o co chodzi, przywykłem.
Czerwone body
Chętnie dawałbym jej prezenty, ale chyba nie bardzo trafiam w jej gust. Nie mam zresztą czasu na długie poszukiwania. Kiedyś wpadło mi w oko body - czerwone. Pomyślałem... ładna rzecz. Moja żona, oczywiście, bardzo się ucieszyła, że "cudowne", o takim czymś myślałam, ale nie widziałem jej w tym "cudzie" ani razu, pewnie leży gdzieś głęboko ukryte. Poniosłem totalną porażkę! Sama ubiera się czasem nazbyt śmiało. Przed pewnym sylwestrem musiałem zaprotestować, że "jest zbyt przejrzysta". Trzeba było szybko pojechać do teatru i pożyczyć stosowną kreację. Tylko dlatego, że jeżdżę szybko, udało nam się zdążyć na drugi koniec miasta z wybiciem północy, aby wznieść z przyjaciółmi toast.
Kto kieruje
Gdy testowałem nowy typ samochodu na autostradzie, Ela na szczęście zasnęła. Przelękła się dopiero po przebudzeniu, gdy jej matka głośno mnie pochwaliła: twój mąż nas szybko wiózł. A zdobyte kiedyś przeze mnie puchary Elżbieta wykorzystuje teraz jako wazony do kwiatów - popremierowych. Jest wśród nich zawsze bukiet ode mnie.
Rozmawiała Barbara Henkel