Pojechała do Ukrainy z konwojem. "Pokazałabym to całemu światu!"
- Wszyscy starają się zrobić to, co do nich należy, pogranicznicy i wolontariusze pomagają, jak umieją. Ale nagle spotykasz jedno małe dziecko, przestraszone i przyklejone do siatki - opisuje Monika Goździalska, pierwsza wicemiss w konkursie Miss World 2011 i uczestniczka wielu telewizyjnych show, która zorganizowała zbiórkę dla szpitala w Ukrainie i była z konwojem za granicą.
Monika Goździalska była w 2011 roku wzięła udział w konkursie Miss World, gdzie zdobyła tytuł pierwszej wicemiss. Brała udział w wielu głośnych telewizyjnych show, jak "Big Brother", "MasterChef", realizowała dla TVP cykl programów kulinarnych. Dzisiaj, w obliczu wojny w Ukrainie, razem z bliskimi zorganizowała zbiórkę i pojechała z konwojem.
- Wyjechaliśmy na granicy w Zosinie, pojechaliśmy jakieś 8-10 kilometrów w głąb od rogatek. Dalej nie pozwolili nam jechać, musieliśmy załatwić przekazanie rzeczy bardzo sprawnie. Wyjechaliśmy do Polski na przejściu w Korczowej – opisuje.
"Ludzie, ruszcie się, tu naprawdę dzieje się tragedia!"
Tego, co zobaczyła na granicach, nigdy nie zapomni. Przede wszystkim mówi o dużej liczbie dzieci, które czekają ze swoimi matkami na wejście do Polski. Ich widok jest najbardziej przejmujący.
- Kiedy wjeżdżasz tam, widzisz tylko palące się koksowniki i ogromną, kilometrową kolejkę do granicy. W niej maleńkie dzieci... Wszyscy starają się zrobić to, co do nich należy, pogranicznicy i wolontariusze pomagają, jak umieją. Ale nagle spotykasz jedno małe dziecko, przestraszone i przyklejone do siatki. Najchętniej zrobiłabym mu zdjęcie, pokazała całemu światu i wykrzyczała: ludzie, ruszcie się, tu naprawdę dzieje się tragedia! - mówi celebrytka.
Jednocześnie, jak sama podkreśla, nie ma tam miejsca na zdjęcia. - Po prostu nie chcesz w żaden sposób odbierać nikomu godności. Mieliśmy ze sobą kanapki, rozdaliśmy tym, którzy stali w kolejce. To byli ludzie, którzy jeszcze kilka dni temu mieli normalną pracę, normalnie funkcjonowali, byli zadbani. Nie wyobrażam sobie, co się dzieje teraz w ich głowach - opowiada.
Opowiada też o kobiecie, którą wzięli do samochodu tuż przed wjazdem do Ukrainy. Zostawiła dwoje małych dzieci w Polsce, a sama postanowiła wrócić. W Ukrainie miała jeszcze 18-letniego syna, bała się, że go wezmą na wojnę. - Było strasznie zimno, ona była cienko ubrana. Oddałam jej kurtkę. Mówiła: Monika, ja nie chcę. A ja widzę, że jest jej zimno. W końcu się udało. Zabraliśmy ją. I wiesz co? Jej syn znalazł mnie na Instagramie i napisał, że jego mama była przerażona i zagubiona, ale dziękuje za kurtkę. I jak tylko skończy się wojna, znajdą mnie i ją oddadzą.
Nie wolno rozsiewać fake newsów. Pomoc na granicy jest ogromna
Skala pomocy jest ogromna. Monika Goździalska podkreśla, żeby nie wierzyć w krążące fake newsy o tragicznej sytuacji na granicach, o eskalującej przemocy i braku jedzenia czy ubrań.
- Dużo osób ma świadomość, co tak naprawdę się dzieje na polskiej granicy, ale wierzy też w fake newsy. Kiedy Ukraińcy przekraczają granicę, mają namioty ogrzewane. Są tam termosy z kawą, herbatą, mleka, kaszki, jedzenie... Jest wszystko, co trzeba. Osoby, które uciekły przed wojną, trafiają później do Przemyśla i Hali Kijowskiej w Młynach, koło Korczowej, gdzie czekają na transporty do innych miast w Polsce – te już umówione, ale bardzo dużo osób nie wie, do kogo trafi. Tam również jest wszystko, co trzeba, wszędzie też jest policja i dba o bezpieczeństwo - mówi.
To, co tak naprawdę jest tragiczne to przerażenie i zagubienie rodzin, którym świat nagle wywrócił się do góry nogami. I niemożliwa do zrealizowania chęć, żeby natychmiast pomóc wszystkim - dodaje.
- Na granicy, w stronę Polski, spotkałam matkę z trójką dzieci. Najmniejsze miało dwa i pół roku. A ile oni już stali? 45 godzin. Rozmawiałyśmy, to najmniejsze dziecko było strasznie śpiące, dwójka rodzeństwa wtuliła się we mnie. I co w takiej sytuacji zrobić, kiedy nie mam już miejsca? Szybko skontaktowałam się z osobą, która organizowała noclegi, przekazałam jej numer telefonu do tamtej kobiety i po prostu miałam nadzieję, że jej uda się pomóc, że jakimś cudem się spotkają. Zadzwoniła do nich i odnalazła ich w kolejce. Wzięła te osoby do swojego samochodu, poczekała na nas aż dostaniemy pozwolenie do przejazdu przez zielony korytarz i przejechaliśmy razem. W takich sytuacjach wszystko inne przestaje mieć znaczenie – opisuje.
Zwraca też uwagę, że większość osób, z którymi rozmawiała na granicy, traktuje pobyt w Polsce jako tymczasowy. Co więcej - niektórzy nie chcą jechać w głąb kraju, chcą zostać blisko granicy, poczekać aż sytuacja się uspokoi i jak najszybciej wrócić do siebie. - Wiele osób, z którymi rozmawiałam, mówiło wprost: my nie chcemy do Warszawy. Chcemy wrócić do domu, poczekamy tu, na granicy, aż się uspokoi i wrócimy do siebie. I zostają.
"Inni pomogliby Polakom w ten sam sposób"
Dlaczego zdecydowała się pomóc? Zadziałała instynktownie. - Siedziałam na kanapie. Zadzwoniła do mnie koleżanka, Rebeka, która powiedziała: dajemy uchodźcom sześcioosobowy dom pod Warszawą. Wsiadłyśmy do samochodu, jedziemy przygotować wszystko. Ale momentalnie stwierdziłyśmy, że chcemy zrobić coś więcej. Udało się szybko załatwić tira, zrobiliśmy zbiórkę. Zebraliśmy 130 tysięcy, załatwiliśmy więcej pojazdów, wolontariuszy. To, że udało się przetransportować tyle rzeczy, to zasługa wszystkich, którzy wpłacili chociaż złotówkę, ogromnej liczby ludzi. Dzięki nim z tira zrobił się wielki konwój z asystą policji. Jestem dumna ze wszystkich, którzy mnie otaczają, to ich zasługa - podkreśla.
- Dostaliśmy potwierdzenie z ukraińskiego szpitala, że nasz transport już tam dojechał. W niedzielę szykujemy kolejny duży transport medyczny, dostaliśmy specjalne dokumenty, które będą uprawniały nas do szybkiego przejazdu - mówi.
Nie miała wątpliwości, żeby coś zrobić. - Myślę, że inni pomogliby Polakom w ten sam sposób - podkreśla.
Jednocześnie mówi, że należy zadbać o siebie, wracać do normalnej pracy, nadal pomagając. Codziennie pojawiają się setki próśb o pojedyncze rzeczy w konkretne miejsce. - Nikt nie byłby w stanie tego wszystkiego zrealizować, tak, jak nikt nie jest w stanie zabrać natychmiast wszystkich ludzi z granicy do bezpiecznych miejsc - mówi.
Jak zaznacza, sama nawiązała kontakt z ośrodkiem pomocy we Lwowie, który przekazał rzeczy do szpitala. Żeby transport był skuteczny, zawierał rzeczy, które naprawdę są potrzebne i trafił tam, gdzie powinien, należy być w stałym kontakcie z organizacjami na miejscu. Jeśli mamy wątpliwości odnośnie zbiórki, najlepiej sprawdzić ją na rządowej stronie #PomagamUkrainie.
Zapraszamy na grupę FB - #Wszechmocne. To tu będziemy informować na bieżąco o terminach webinarów, wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was! Chętnie poznamy wasze historie, podzielcie się nimi z nami i wyślijcie na adres: wszechmocna_to_ja@grupawp.pl.