Polacy, kochajcie dizajn! Rozmowa z Beatą Bochińską
O tym, jaką wartość mogą mieć znalezione w mieszkaniu po babci skarby, dlaczego krzesło krzesłu nierówne i jak zmieścić w domu kolekcję ponad 1000 przedmiotów sztuki użytkowej, opowiedziała nam Beata Bochińska.
Zanim powstała książka „Zacznij kochać dizajn”, stała się pani jedną z najaktywniejszych propagatorek polskiego wzornictwa w internecie. Lubi pani kontakt ze swoimi czytelnikami?
Bardzo, bo to potwierdza, że nie jestem jakimś szaleńcem, freakiem trawiącym życie na coś, co nikogo oprócz mnie nie interesuje. Internetowy kontakt z innymi pasjonatami dizajnu to już od dawna mój chleb powszedni. Codziennie dostaję po kilka maili z prośbą o opinię („Warto kupić czy nie?”, „Ile to może być warte?”). Co ciekawe, oprócz stałych znajomych piszą do mnie osoby zupełnie obce, z którymi łączy mnie wspólna pasja. To niesamowite, jak internet pozwolił stworzyć szeroką sieć ludzi z całej Polski i nie tylko, dla których polski dizajn sprzed 1989 roku jest wartością. Poza tym, internet ma dużo wspólnego z dizajnem Polski Ludowej. Myślę tu o demokratyzacji. Kiedyś projektowano tak, by każdego, robotnika czy inteligenta, było na krzesło lub serwis do kawy stać. Internet, brak barier i szeroki dostęp do swoich treści również jest niezwykle egalitarny. Dziś ta społeczność to kilka tysięcy bardzo aktywnych, komentujących, wymieniających się informacjami użytkowników. I wciąż ich przybywa!
Czy to znaczy, że internet stał się nagle najlepszym źródłem wiedzy o polskim dizajnie?
Na pewno najbardziej dostępnym i najszybciej się rozwijającym. Pamiętajmy, że nie ma w Polsce ani jednej stałej ekspozycji muzealnej poświęconej dizajnowi! Gdzie, jeśli nie w internecie można znaleźć informację, co kryje się w szafach naszej babci czy wujka? Co więcej, całe to zamieszanie pokazuje, że Polacy wcale nie są tacy niewyrobieni estetycznie, jak próbują nam wmówić sprzedające byle co sieci handlowe. Jest w Polsce wcale niemała grupa osób o bardzo wysokiej kulturze estetycznej. Spotkać ich można na moim funpage’u.
*Nieco przypadkiem dotknęliśmy ciekawego zagadnienia. Czy dizajn PRL był elitarny czy egalitarny? Każdy mógł sobie pozwolić na dowolny mebel czy wazon? *
Nie ma jednej odpowiedzi na to pytanie, bo produkcja przemysłowa w Polsce Ludowej rządziła się bardzo specyficznymi prawami. W latach wiecznych niedoborów klienci i tak kupiliby, co tylko „rzucono” do sklepów, czynnik rynkowy więc nie był brany pod uwagę. Z jednej strony jednak mamy słynne krzesła projektu Marii Chomentowskiej, które produkowane były w setkach tysięcy egzemplarzy, z drugiej krótkie serie produktów, których nie powstało więcej niż kilka ze względu na brak surowca. Z założenia projektowano dla mas, ale w praktyce było różnie. Egalitaryzm tego wzornictwa polegał też na tym, że przedmioty codziennego użytku były projektowane pod malutkie, ciasne mieszkania, a nie pod wielkie dwory czy obszerne apartamenty w kamienicach. Meble, porcelana i inne akcesoria miały być lekkie, łatwe do złożenia i praktyczne. Warto dodać, że dzięki temu, że w PRL nie zawsze liczono się z kosztami produkcji i badaniem potrzeb konsumenckich, postawała masa wzorów, które były wynikiem nieskrępowanej inwencji twórczej projektantów. Dziś są to prawdziwe perły.
Na czym polega fenomen polskiego dizajnu tamtych lat?
Przede wszystkim była to zasługa genialnie funkcjonującego systemu opartego na przyfabrycznych wzorcowniach, w których zatrudniani byli artyści plastycy. To oni, malarze, rzeźbiarze, graficy wymyślali, spełniając się tym samym twórczo, najbardziej nawet niewiarygodne wzory, które dzięki genialnym, często jeszcze przedwojennym technologom, wdrażano do produkcji. Źródłem sukcesu dizajnu tamtych lat był mariaż technologii i artyzmu. Tak powstały choćby słynne dziś i poszukiwane przez kolekcjonerów figurki z Ćmielowa. To nie są jakieś tam bibeloty tylko rzeźby z prawdziwego zdarzenia, dzieła sztuki.
A pamięta pani przełom lat 80/90? Przecież wtedy Polacy na potęgę pozbywali się wszelkich śladów po podobno smutnym PRL.
Jak już wielu ludzi pamiętających te czasy lepiej ode mnie dowiodło, PRL wcale nie był aż tak smutny, co doskonale widać w dizajnie tamtych lat. W „najweselszym baraku w obozie” powstawały przedmioty fenomenalne, niespotykane nigdzie indziej, o których można powiedzieć wszystko, ale nie to, że są zwykłe czy smutne. Wracając do upadku PRL, miałam to szczęście, że wychowałam się wśród pięknych przedmiotów i kiedy już przyszedł koniec komuny umiałam oddzielić ideologię od estetyki. To spowodowało, że nic co warte ocalenia, nie wylądowało na śmietniku. Moi rodzice mają pod miastem domek letniskowy, do którego przez lata zwozili przedmioty, które przestały im się podobać, ale których żal było wyrzucać. Dziś to prawdziwy skarbiec dizajnu! Radzę wszystkim, żeby sprawdzili, co kryję się w altankach, piwnicach i na strychach swoich rodziców i dziadków.
Świat wie o fenomenie polskiego dizajnu? Czy widzi pani szansę na to, by wszedł on do globalnego obiegu?
Zdziwię pana; to już się dzieje. Po pierwsze my sami dużo więcej o nim wiemy. Moim wielkim marzeniem jest, by Polacy, podobnie jak na przykład Finowie, pokochali swój dizajn i byli z niego dumni jak z Chopina czy Lewandowskiego, bo o podobnym poziomie wirtuozerii mówimy. Tak budujmy masowy fenomen. Natomiast specjaliści ze świata też coraz lepiej orientują się, jakie skarby kryją się w naszych mieszkaniach. Kilka miesięcy temu trafiła do mnie grupa japońskich handlarzy dizajnem. Przed przyjazdem do Polski nasz kraj był dla nich terra incognita. Znali projekty włoskie, francuskie, duńskie, ale o Polsce nie wiedzieli nic. Podczas wizyty w moim domu, a mam tam grubo ponad 1000 eksponatów, zrobiłam im takie wprowadzenie, że dzisiaj regularnie wywożą do Japonii nasze szkło, porcelanę i meble. To tylko kwestia czasu, aż polskie projekty trafią do najbardziej prestiżowych domów aukcyjnych i zaczną osiągać horrendalne ceny.
Jak właściwie zaczęła się pani interesować, na czym ludzie siadają, z czego piją?
To stało się jeszcze na studiach. Przygotowując się do dyplomu z historii sztuki, zdecydowałam, że nie będę się zajmowała średniowieczem, ale bliższą mi czasowo i emocjonalnie polską sztuką użytkową. Trochę czasu mi zajęło przekonanie profesorów, że między średniowieczną sztuką, a współczesnym dizajnem nie ma aż takiej wielkiej różnicy. Przecież to i to służyło tym samym celom: miało dekorować wnętrza, komunikować status społeczny właściciela, służyć celom nie tylko utylitarnym, ale i symbolicznym itp. Bardzo szybko od teorii przeszłam do praktyki. I tak trafiłam do fabryk, hut, wzorcowni. I totalnie mnie to wciągnęło.
Gdzie w Polsce można zobaczyć dobry polski dizajn z PRL?
Niestety nie w Warszawie, bo zbiory MNW wciąż zalegają w magazynach. Bardzo ciekawe ekspozycje za to mają lokalne ośrodki, takie jak Sosnowiec, Gliwice czy Kłodzko, miasta często związane z jakąś gałęzią przemysłu w produkcji dizajnu potrzebną. W Gliwicach ku swemu zdumieniu odkryłam kapitalną, niezwykle bogatą kolekcję porcelany. W Sosnowcu w zbiorach tamtejszego muzeum znajdziemy szkło, jakiego nie zobaczymy nigdzie indziej na świecie. Pokazywane tam ekspozycje nadają się do przeniesienia w całości do najlepszych światowych muzeów.
Wyobraźmy sobie taką sytuację; dziedziczę mieszkanie po zmarłym krewniaku. W środku nic się nie zmieniło od jakichś 30 lat. Zachowały się meble, tkaniny, filiżanki. Jak mam poznać ich wartość i historię tych przedmiotów?
W idealnych warunkach dzwoni się do eksperta, który robi profesjonalną ekspertyzę. Moja rada jest taka: należy zrobić, choćby telefonem, zdjęcia kilku z tych obiektów i wrzucić w google graphics. Nagle okaże się, że niepozorną szklankę czy zwykły talerz ktoś kiedyś zaprojektował, że ta osoba ma imię i nazwisko i że swojemu dziełu nadała tytuł. Uzbroiwszy się w tę wiedzę, można dalej szukać w internecie wiadomości o cenie rynkowej. Można też to samo zdjęcie wysłać do ekspertów. Na przykład Patyna.pl ma taką usługę w sieci. Kolejny świetny przykład procesów demokratyzacyjnych!
A gdyby ktoś poprosił panią o pomoc w urządzeniu mieszkania w stylu lat 50/60/70., jakie przedmioty musiałby się tam znaleźć?
Przyznam, że było by to bardzo ciekawe, ale i bardzo trudne zadanie, bo lista must-have z tego okresu jest długa. Na pewno w takim mieszkaniu musiałby się znaleźć grubościenne wazony Sylwestra Drosta, mistrza tzw. szkła prasowanego. Świetny jest jego zestaw „Asteroid”, którym zachwycają się znawcy szkła na całym świecie. Meble wybrałabym z bogatego portfolia Rajmunda Hałasa, postaci zupełnie wyjątkowej. Mało kto tak dobrze rozumiał potrzeby współczesnego człowieka. Uwielbiam jego lekkie, ażurowe regały, fotele, krzesła. W okna zawisłyby zasłony ciągle niedocenionej Danuty Paprowicz-Michno. Całość oświetlałyby lampy Tomasza Rudkiewicza, mistrza operowania światła. Jeśli chodzi o porcelit, postawiłabym na „Tułowice” małżeństwa Kowalskich, projekt utrzymany w estetyce końca lat 70., okresu jeszcze słabo opisanego i nie tak popularnego wśród miłośników dizajnu. Wisienką na torcie byłby „Steatyty”, niepodobne do niczego projekty balansujące na granicy dobrego smaku i kiczu.
Pani budowana od przeszło 20 lat kolekcja to prawdopodobnie najlepszy zbiór polskiego dizajnu z czasów PRL. Czy zgromadzone przez panią przedmioty żyją z pani rodziną, czy są schowane w bezpiecznych magazynach i szklanych gablotach?
Ja i moja rodzina żyjemy w tej kolekcji. Oczywiście, teraz kiedy liczy ona ok. 1400 obiektów nie sposób na co dzień korzystać ze wszystkiego, bo samych serwisów do kawy mamy ponad setkę. Wiele przedmiotów mam w tzw. dubletach, bo do skompletowania serwisu złożonego z kilkudziesięciu elementów musiałam kupić kilka zdekompletowanych. Tak do domu trafiło kilka kultowych serwisów „Dorota” czy „Ina” Lubomira Tomaszewskiego. Oczywiście zdarza się, że coś się czasem stłucze, ale to normalne. Mam w domu taką szafkę, którą nazywamy szpitalik. Tam trafiają zdekompletowane filiżanki i talerze.
Rodzina docenia pani pasję?
To skomplikowana relacja, bo wiele spraw (na przykład nasze wycieczki po Polsce), podporządkowanych jest mojemu głodowi wiedzy. Moje dzieci od zawsze chowały się wśród tych przedmiotów i wiedzą, jak wielką mają dla mnie wartość. Z czasem zrozumiały też, że wazon czy fotel może kosztować tyle co samochód… Pamiętam jak kiedyś syn wyskoczył z naszej łazienki, bo bawiąc się google graphics sfotografował stojący na parapecie wazonik i odkrył nagle, ile jest wart!
Na koniec muszę zapytać o największy skarb, jaki udało się pani upolować na internetowej aukcji.
Pamiętam jak dziś, jak na jakiejś zupełnie nieprofesjonalnej aukcji kupiłam za grosze dziwny wazon. Na zdjęciach nie wyglądał jak cokolwiek, co widziałabym wcześniej. Ot, ciemne zdjęcie, na którym mało co widać. Jednak dziwny kształt zaintrygował mnie na tyle, że postanowiłam w ciemno wydać te kilkadziesiąt złotych. Po jakimś czasie przyszła do mnie fatalnie opakowana paczka. Cud, że nic się po drodze nie potłukło! Kiedy zaczęłam ją otwierać, moim oczom ukazał się największy mi znany wazon duńskiego mistrza Pera Lutkena. Na jego dnie odkryłam sygnaturę grawerską potwierdzającą autentyczność. Tak oto zawinięty w gazety i wepchnięty do za małego kartonu trafił do mnie skarb wart około 10 000 euro.