Polacy, którzy po cichu pomagają uchodźcom
Ponad 50 tys. ludzi czeka dziś na ewakuację z ogarniętego wojną Aleppo. Według ostatnich raportów jednego dnia życie traci tu kilkadziesiąt osób. Z przekazów, jakie docierają do mediów z miasta, mowa o kobietach, które masowo popełniają samobójstwa, bo boją się gwałtów. – To jest piekło – relacjonują ci, którym udało się uciec. Wśród osób, które pomagają Syryjczykom, są także Polacy.
16.12.2016 | aktual.: 28.05.2018 14:53
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Każdego dnia ginie tu kilkaset osób. Brakuje lekarzy, pielęgniarek, sprzętu medycznego, pomocy międzynarodowej, a co najważniejsze – zrozumienia wśród społeczeństwa, co tak naprawdę dzieje się dziś w Syrii. Według danych ONZ, ataki na szpitale i kliniki w Aleppo trwają, a liczba zabitych i rannych cywilów rośnie z każdym dniem. Bombardowania cywilnej infrastruktury spowodowały, że ponad 2 mln ludzi jest pozbawionych prądu, wody i leków.
Syryjczycy, którzy uciekają z miasta, mogą liczyć na pomoc m.in. Polaków. Ostatnio z Bliskiego Wschodu wrócił Paweł Szczuciński – lekarz i psycholog. Razem z dr Joanną Gradek, chirurgiem dziecięcym, pracował w północnym Libanie, tuż przy granicy z Syrią. Z ramienia Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej wspierali lokalnych lekarzy.
- Przeprowadziliśmy szkolenie dla personelu, przywieźliśmy trochę leków, testów, które pozwalają rozróżnić infekcje. Jeździliśmy do miejsc, w których przebywają uchodźcy. Mieszkają w prowizorycznych, bardzo skromnych pomieszczeniach, ale też w obozach, gdzie śpią w namiotach. Tam udzielaliśmy im pomocy. Bazowaliśmy na mobilnej klinice, którą wcześniej zakupiło PCPM. Przebadaliśmy około 150 osób. W dwóch przypadkach uratowaliśmy dzieciom życie - opowiada Szczuciński w rozmowie z WP.
W sytuacji kiedy Syryjczykom brakuje na opłacenie czynszu i jedzenie trudno mówić o wydatkach na leczenie. Nikogo nie stać na kosztowną opiekę lekarską ani leki. Zdrowiu nie sprzyjają również ciężkie warunki sanitarne, wilgotne pomieszczenia i trudności organizacyjne.
Na Bliskim Wschodzie Szczuciński był już kilkukrotnie. Jak przyznaje, dla lekarza, który zaczyna pracować z uchodźcami, zawsze zaskoczeniem jest to, że oni są tacy jak my.
- To ludzie, którzy mieli kontakt z nowoczesną medycyną. Wśród nich są dzieci, które przechodziły skomplikowane operacje ortopedyczne, i które powinny być kontynuowane. Są osoby z rozrusznikami serca, w trakcie chemioterapii, radioterapii, osoby, które brały różne zaawansowane leki i nagle to się urwało. Wylądowali w warunkach śmietnikowych. To tak jak my byśmy dziś znaleźli się w takim tunelu pod Bratysławą, bo tutaj trwałaby agresja Rosjan. Tragedia uchodźców jest bezprecedensowa. Mamy do czynienia z ludźmi, którzy do tej pory żyli w bardzo ucywilizowanym państwie i przez to są bardzo straumatyzowani. Wszystko stracili bezpowrotnie – mówi.
Dobrowolki na granicy
To jedna z pierwszych polskich organizacji charytatywnych, która pomagała Syryjczykom uciekającym przed wojną. Pomagali na greckich wyspach, na granicach Syrii i tu na miejscu – w Polsce.
- Byliśmy załamani narastającym w Polsce bezsensownym hejtem. Jak można mówić tak potworne rzeczy o kimś, kogo się nie zna? Z drugiej strony zwyciężyła ciekawość. Czy to, co piszą w mediach o falach uchodźców, to prawda? – mówi Terka Teleżyńska, która jako jedna z pierwszych pojechała na Bałkany pomagać uciekającym z Syrii.
Na początku tego roku wyjechali z Warszawy wypchanym po brzegi jedzeniem i ubraniami samochodem na Bliski Wschód. Pierwsze akcje na miejscu w całości zaopatrywali z własnej kieszeni. Nie mieli sponsora, rząd też się nie dokładał. Pojechali za swoje. Z każdym kolejnym tygodniem działalności otrzymywali pomoc warszawiaków. W magazynach porozsiewanych po całym mieście zbierali zimowe kurtki, buty, zgrzewki wody i torby z jedzeniem. Paczki upchane do bagażnika, załadowany bak i długa droga na serbską granicę.
- To, co uderzyło nas od razu przyjeździe, to sposób, w jaki kryzys uchodźczy zmienia małe bałkańskie miasteczka. Mieszają się języki, kultury, nagle pojawiają się ludzie z całej Europy, a nawet świata, nakręca się gospodarka (oprócz taksówkarzy-naciągaczy korzystają na nim właściciele miejscowych sklepów, restauracji i hoteli). Reakcje mieszkańców są zróżnicowane – opisują na swoim profilu na Facebooku.
Mężczyźni w rozpadających się butach, kobiety z pakunkami, inwalidzi i dzieci, bardzo dużo dzieci. Wolontariusze, którzy dotarli na Bałkany, mieli kilka zadań. Oni pierwsi mieli kontakt z uchodźcami. Czekali na nich jeszcze przed obozami, do których ciągnęły się kilometrowe kolejki. Syryjczycy mieli udawać się do rejestracji, dopiero tam czekali na nich lekarze. Dobrowolki pomagały im na długo przed tym, jak mogą włączyć się te największe organizacje. Rozdawali jedzenie i ubrania.
- Każdy ma tu mokre buty. I mężczyźni, i dzieci. Przynosimy im nowe, ale pod koniec dnia, gdy zostaje ci 5 par, to trzeba je jakoś z głową rozdzielić. Musisz spojrzeć w oczy tej osoby i odmówić – dodaje Terka.
- Można pomyśleć, że panuje tu straszny patos. Taka udręka, koszmar i łzy. Ale jak się już tu jest, to czuje się tę atmosferę wspólnej pracy. Dużo śmiechu, dzieci, którym puszczamy bańki. O powadze nie ma mowy. Choć zdarzają się także i te straszne sytuacje – mówi Zuza Leniarska, która pomagała w Berksovie.
Syryjczycy to nie terroryści – podkreślają na każdym kroku. Państwo ogarnięte przez ISIS, bombardowane przez Rosjan, a ostatnio także Francuzów, to już nie ich kraj.
Marsz do Aleppo
Od kilkunastu dni trwają przygotowania do wyjątkowej akcji. Anna Alboth, dziennikarka i podróżniczka, która na co dzień razem z rodziną mieszka w Berlinie, zainicjowała marsz do Aleppo. Zaczęło się od tego wpisu na jej blogu:
- Wyobraziłam sobie Warszawę. Albo Berlin. Za pięć lat. W środku jakiejś kolejnej strasznej wojny. Otoczony, oblężony. Wyobraziłam sobie, że siedzę w swojej piwnicy, że nie mam, co jeść, nie mam głupiego plastra z myszką Miki, nie mam już łóżka, ani garnka. Ale mam… internet. Więc korzystam. Wysyłam w świat wiadomości: o bombach, o tym, jak jest źle. Najpierw ryczałam. A potem zadzwoniłam do mojej mamy. „Mamo, a co jakbyśmy tam wszyscy razem poszli?! Wszyscy! Co by się wtedy stało? Jakby cały ten decyzyjny świat zobaczył, że nie tylko klikamy w petycje (hello, ile osób klika?), nie tylko wysyłamy listy do ambasad (no, kto wysłał?!), ale NAPRAWDĘ się na to nie godzimy?!”. „No to idziemy”.
Uczestnicy wyruszą 26 grudnia z Berlina, przejdą szlak, którym uciekają uchodźcy. W przeciwieństwie do nich będą zmierzać do Syrii. Trasa wiedzie m.in. przez Czechy, Austrię, Serbię, Grecję, Turcję aż do Aleppo.
- Nauczono nas braku sprzeciwu wobec wojny. Bierności. Ulegliśmy przekonaniu, że władzy, która pociąga za sznurki, należy się bać i nie stawiać jej oporu. Przyzwyczailiśmy się do bezpiecznego opowiadania się za „tymi dobrymi” i obwiniania „tych złych”, kiedy nic to nas nie kosztuje. Do dzielenia ludzi na lepszych i gorszych – tych, którzy mają prawo, by spać spokojnie w swoich łóżkach i tych, którzy muszą je opuścić, uciekać, żeby ratować życie. Tłumaczono nam: „Tak to po prostu już jest, nic na to nie poradzisz”. Uwierzyliśmy. Ale dłużej nie możemy udawać, że to wszystko prawda. Nie zgadzamy się na bierność. Jesteśmy gotowi, by w końcu przełamać bezsilność. Chcemy pójść i pomóc ludziom takim jak my, których jedyną winą jest to, że nie mieli szczęścia urodzić się w Berlinie, Londynie czy Paryżu – dodaje Anna.
Podróżniczka znana jest już z podobnych akcji wspierających Syryjczyków uciekających przed wojną. Wcześniej w Polsce i w Niemczech organizowała zbiórki ubrań i żywności. W wywiadach otwarcie opowiada o tym, że pod swój dach przyjęła Syryjczyka, Akila z Aleppo.
Poza Akilem w ich domu zamieszkało jeszcze jakiś czas temu dwóch mężczyzn. Kiedy jeden z portali zrobił o tym materiał, mogła przeczytać w komentarzach: „Życzę, żeby imigranci zgwałcili jej córki, może się wtedy opamięta”. - Stał się członkiem rodziny. Nikt z takim wyczuciem nie opiekuje się Kubą, kiedy odwiedza on nas w Berlinie. Moja polska rodzina spędzała z nami ostatnie Boże Narodzenie, przyjechała moja mama, Kuba, siostra. I wujek po siedemdziesiątce, który bardzo tę wizytę przeżył. Pojechał z nami nawet do ośrodka dla uchodźców, chociaż nie był do tego przekonany ani jakoś otwarcie przychylny, a potem godzinami na migi rozmawiał z Akilem o cenach papierosów w Radomiu i Aleppo. Po powrocie napisał na Facebooku, że jest wdzięczny za ten czas, bo mógł się przekonać na własne oczy, jacy są uchodźcy – wyjaśniała Anna w rozmowie z „Wyborczą”.
Do organizowanego przez nią marszu przyłącza się coraz więcej osób. Więcej informacji o samym wydarzeniu można przeczytać na profilu Civil March for Aleppo na Facebooku.
- Ten marsz ma charakter symboliczny. Oni mają świadomość, że prawdopodobnie nie dojdą do samego Aleppo, bo po prostu to byłoby niebezpieczne. My tu w Europie powinniśmy zdawać sobie sprawę, że tak nie powinno być, że ratujemy więcej zwierząt niż potrzebujących ludzi. Syryjczykom należy się szacunek. Czasem ma to większe znaczenie niż dawanie leków. Nie można traktować ich jak numery, bo wrócimy do czasów ostatecznego rozwiązania. To trudny, wielopłaszczyznowy problem. Wierzę, że ci, którzy biorą udział w debacie publicznej na ten temat, mają dobre intencje. Noworodek europejski czy arabski jest taki sam. Niczym się nie różni. Niewielkim nakładem środków możemy faktycznie tym ludziom pomóc. Najważniejsze, żebyśmy dostrzegali ich podmiotowość i widzieli w nich ludzi – komentuje Szczuciński.