Polka zamieszkała w kamperze w Laponii. "Nie ma nic - tylko las, śnieg i pustkowie"
Był początek pandemii. Joanna Szeler razem ze swoimi dwoma psami husky utknęła w Laponii. Jej pobyt przedłużył się do dziś. Z dala od ludzi i zgiełku wielkiego miasta mieszka w swojej przyczepie kempingowej i nie spieszy jej się wracać do Polski. — W Warszawie człowiek nigdy nie jest tak naprawdę sam — mówi w rozmowie z WP kobieta i wyjaśnia, czym zaskarbiła sobie życzliwość Finów.
22.04.2022 11:15
Justyna Sokołowska, Wirtualna Polska: Joanno, co było powodem twojej podróży do Laponii?
W 2019 roku przyjechałam tu po raz pierwszy, by przez miesiąc eksplorować Skandynawię. Tak mi się wtedy spodobało, że postanowiłam wrócić do Finlandii. Urzekła mnie przestrzeń, w której przez wiele kilometrów nie ma nic - tylko las, śnieg i pustkowie. Nawet tu, gdzie teraz mieszkam, jest jedno wielkie nic. Nie ma nawet lasu, a najbliższa poczta znajduje się 180 km stąd, podobnie jak szpital, więc jest to miejsce tylko dla zdrowych ludzi, bo taka jednodniowa wyprawa do lekarza jest czasochłonna i kosztowna.
Podróżujesz ze swoimi dwoma psami rasy husky. Rozumiem, że ta przestrzeń była ważna właśnie ze względu na nie?
Przede wszystkim, ale nie tylko. Tu po prostu nie ma tłumów ludzi, a mieszkając w Warszawie, praktycznie non stop o kogoś się ocierasz, człowiek nigdy nie jest tak naprawdę sam. A tutaj można odpocząć od zgiełku wielkiego miasta. Jest jedna ulica, po której w ciągu dnia przejedzie kilka aut, w nocy jedno i to wszystko. W pobliżu mojej przyczepy mieszkają tylko trzy rodziny, nikt więcej. Śmieję się, że nawet wsią nie można tego nazwać.
Czy jak jechałaś drugi raz do Finlandii, to już miałaś gotowy plan na życie, pracę i mieszkanie?
Właściwie nie jechałam tu do pracy. Miałam być tylko miesiąc, mieszkać pod namiotem i zwiedzać turystycznie kraj. Jednak już dwa tygodnie po moim przyjeździe zaczęła się pandemia COVID-19 i Finlandia zamknęła granice. Miałam już wtedy kupione bilety powrotne i po prostu nie mogłam wcześniej wrócić do Polski. Nie dało się tych biletów przebukować, bo kupiłam je w promocji. Nie miałam innego wyjścia, tylko czekać na rozwój sytuacji. Najpierw mieszkałam w namiocie, który wzięłam ze sobą z Polski, przemieszczałam się z miejsca na miejsce, łowiłam ryby, prowadziłam koczowniczy tryb życia i regenerowałam siły. Zdarzało się, że w marcu w nocy było minus szesnaście i to był najtrudniejszy miesiąc do przeżycia. Mimo że, jak mi się wydawało, miałam dobry śpiwór, to niestety łapał wilgoć tak samo jak i namiot.
I tak minęło pół roku… Kiedy utknęłaś w Laponii, zaczęłaś szukać pracy. Było trudno?
Tak, bo to jest niemalże koniec świata, a poza tym pandemia utrudniała poszukiwania. Na szczęście poznałam dwóch Polaków, którzy prowadzili bar i mnie zatrudnili. Pracowałam u nich przez trzy miesiące, a potem zatrudniłam się w markecie i za pożyczone od przyjaciółki pieniądze kupiłam przyczepę powiększoną o przedsionek, więc obecnie nie mogę narzekać na warunki.
Czy to, że miałaś ze sobą dwa psy, komplikowało sytuację?
Jeżeli chodzi o możliwość wynajęcia mieszkania, to bardzo. Z drugiej strony miałam wrażenie, że dzięki nim udało mi się zdobyć życzliwość tubylców i sporo rzeczy załatwić. Tutaj zwierzęta naprawdę się szanuje i bardzo dobrze traktuje.
Jesteś zdana tylko na siebie, to musi być trudne.
To prawda. W Warszawie miałam łatwiej, bo zawsze mogłam liczyć na wsparcie mamy oraz przyjaciół. Tutaj jestem sama, nie mam takiego oparcia. Oczywiście, jeśli chcę pogadać ze znajomymi, to mogę to zrobić przez Internet. Natomiast osoby, z którymi pracuję, nie są otwarte na zawieranie bliższych znajomości. Mogą z tobą pożartować, ale to wszystko. Bycie samej jednak nie jest najtrudniejsze w tym wszystkim, a fakt, że Finowie są tak bardzo zdystansowani. Ich sposób myślenia jest zupełnie inny, może być trudny dla niektórych do zrozumienia. Jeden z tubylców, którego poznałam - starszy człowiek hodujący renifery - opowiadał mi, że ma sąsiadów, którzy całe życie mieszkają w tej samej wsi. Raz w tygodniu chodzą do sklepu i o godzinie 17.00 każdego dnia odbierają pocztę ze skrzynki oddalonej jakieś 200 metrów od domu. Codziennie robią sobie taki spacer, po czym wracają. I tak przez całe życie. Nie czują potrzeby podróżowania, zupełnie inaczej niż ja. Przypomina to trochę film "Dzień świstaka", codziennie ten sam scenariusz, ale z drugiej strony - takie życie przynosi mniej stresu.
Zobacz także
A te słynne skandynawskie ceny?
Cóż, jest tu drożej niż w Szwecji, ale taniej niż w Norwegii. Chleb, który kupuję, pakowany i krojony, kosztuje około 15 zł, podobnie jak butelka 1,5-litrowej coli. Staram się żyć skromnie i kupować tanie, ale dobrej jakości rzeczy.
Planujesz powrót do Polski?
To nie jest takie proste. Na tę chwilę właściwie nie mam do czego wracać. W Polsce prowadziłam hotelik dla psów, ale moje psy mają swój wiek i ich tolerancja na inne czworonogi jest już o wiele gorsza. Zresztą tu jest im chyba lepiej niż w ciepłym klimacie, gdzie lato jest zdecydowanie dłuższe, podczas gdy na północy Finlandii trwa tylko trzy miesiące i kleszcze nie są tu takim problemem. Tu mamy śnieg do końca maja, a w Warszawie już dawno skończyła się zima. Ja jestem osobą zimnolubną, bardzo źle znoszącą upały. Poza tym jestem alergikiem, więc trochę odżyłam z dala od cywilizacji. Tu woda jest tak krystalicznie czysta, że można ją pić nie tylko z kranu, ale też prosto z jeziora. I to czyste powietrze, którym oddycham na co dzień. Nie męczy mnie warszawski smog. Gdybym więc wróciła do Polski, to na pewno nie na stałe, bo mi naprawdę pasuje to, że w Laponii nie ma nic, prócz śniegu, ciszy i świętego spokoju.
Zapraszamy na grupę FB - #Wszechmocne. To tu będziemy informować na bieżąco o terminach webinarów, wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!