Moje życie zmienił covidowy lockdown. I to o 180 stopni
– Redukcja stanowiska i restrukturyzacja, nic osobistego. To usłyszałam od swojej przyjaciółki i szefowej. Podkreśliła, że nie ma zastrzeżeń merytorycznych do mojej pracy, ale jednocześnie stwierdziła też, że nie ma dla mnie miejsca w firmie – mówi Kamila. Joanna z kolei miała więcej szczęścia. W pandemii udało jej się zdobyć wymarzony dom.
03.09.2020 17:36
Przez ostatnie sześć miesięcy Polacy musieli mierzyć się z trudnymi sytuacjami i ogromnym poziomem stresu. Jak mówiła w rozmowie z WP Kobieta dr Beata Rajba, psycholożka z Dolnośląskiej Szkoły Wyższej, najbardziej narażone na spadek nastroju w tym okresie były osoby, które wcześniej borykały się już z problemami psychicznymi. W grupie ryzyka znalazła się również ta część społeczeństwa, która ze względu na obecną sytuację gospodarczą, utraciła stałe źródło utrzymania.
Upadek ze szczytu i podeptana przyjaźń
Kamila była tytanem pracy. Człowiek-robot, profesjonalistka, w zasadzie nie rozstawała się z telefonem. A przy tym samotna mama 6-letniej Oli. Ze względu na sytuację rodzinną wiedziała, że musi dawać z siebie więcej niż inni. Jej celem nadrzędnym było, aby pokazywać na każdym kroku, że można na niej polegać. Trzy lata przed wybuchem pandemii została zatrudniona przez przyjaciółkę w dużej korporacji. Stała się jej prawą ręką. Kiedy przyszedł lockdown, w firmie zaczęło się cięcie kosztów i masowe zwolnienia. Kamila była jedną z pierwszych.
- Redukcja stanowiska i restrukturyzacja, nic osobistego. To usłyszałam od swojej przyjaciółki i szefowej. Podkreśliła, że nie ma zastrzeżeń merytorycznych do mojej pracy, ale jednocześnie stwierdziła też, że nie ma dla mnie miejsca w firmie. A przez trzy lata harowałam dla niej jak wół, robiąc po godzinach, na urlopie, na L4. Zostałam na lodzie, będąc samotną matką. Bez żadnej pomocy ze strony związków zawodowych. Jednego dnia byłam cenionym pracownikiem, drugiego zabrano mi wszystko. Z wiarą w siebie i swoją wartością włącznie. A moja przyjaciółka szefowa przestała się do mnie odzywać. Po 10 latach znajomości po prostu przestałam już być jej potrzebna.
Poukładany świat Kamili rozsypał się w czasie lockdownu. Znalazła się w jednej z najbardziej stresujących sytuacji w życiu człowieka. Utrata pracy, zdaniem psychologów, jest niemal tak traumatyczna jak śmierć kogoś bliskiego lub zakończenie związku. Miała napady paniki, stany lękowe, z depresją wylądowała na oddziale. Obecnie uczęszcza na terapię. Nadal przechodzi jeszcze kolejne fazy żałoby, próbując na nowo odnaleźć sens i kierunek.
- Z całej tej sytuacji wyniosłam jedną lekcję. Dam sobie radę, bo muszę dać. Poza tym mam wokół siebie dobrych ludzi. A kobieta, która była przyjaciółką, ani razu nie spytała, czy wszystko u mnie ok. Kiedyś też zderzy się ze ścianą. Czy wtedy ktoś zadzwoni, żeby się upewnić, czy jakoś daje sobie radę? – zastanawia się Kamila.
Szczęście w nieszczęściu
Zupełnie inny wydźwięk ma z kolei historia Joanny Olejnik z okolic Wałbrzycha, założycielki Fundacji Słowiańska Dusza. Przed pandemią usilnie i bezskutecznie szukała miejsca, w którym mogłaby prowadzić działalność. Domu w atrakcyjnym miejscu, kameralnego, takiego, który mógłby być punktem startowym do wycieczek dla podopiecznych fundacji. Podczas lockdownu to marzenie udało się wcielić w życie.
- Przymusowa izolacja popchnęła nas do działania – mówi w rozmowie z WP Kobieta. - Szukaliśmy domu, w którym będziemy mogli organizować turnusy dla osób niepełnosprawnych intelektualnie i ich bliskich. Rodzice tych dzieci często nigdzie nie wyjeżdżają, wychowują je samotnie i pełnią rolę opiekuna. Zwykle 24 godziny na dobę. U nas mieliby chwilę wytchnienia, mogliby wyskoczyć w góry lub na wycieczkę, kiedy my zajmiemy się dziećmi, organizując im zabawy czy warsztaty – wyjaśnia Joanna.
W czasie lockdownu zobaczyła ogłoszenie o domu w górach pod czeską granicą. Ludzie musieli opuszczać te tereny i szukać pracy, więc… nawet się nie zastanawiała. - Przejeżdżając przez wieś Różanka, zobaczyliśmy serce skoszone na zboczu góry i to był znak. W logo naszej Fundacji Słowiańska Dusza też widnieje serce, bo to ono nami kieruje. Każdy ma swoją drogę do przejścia, a tworzyć coś, co się kocha. To najlepsza ścieżka. W górach jest wszystko, co kochamy. Możemy działać, pomagać. Tutaj tworzą się przyjaźnie. I mamy cichą nadzieję, że nasi podopieczni będą do nas wracać, bo poczuli się tu jak w domu – cieszy się Joanna Olejnik.
Zobacz także
- Podstawowym problemem dziś jest brak miejsc opieki wytchnieniowej dla osób niepełnosprawnych. Opiekunowie (zazwyczaj ojciec lub matka) często nie mają możliwości podjęcia koniecznego leczenia szpitalnego, bo nie mogą zostawić swojego dziecka. Tym bardziej nie ma więc mowy o odpoczynku psychicznym. Zazwyczaj opiekunowie zmagają się na co dzień z problemami nie tylko swoich dzieci, ale też tymi wynikającymi z wieloletniej, często nieleczonej depresji. W naszym domu opieki osoby niepełnosprawne, ich opiekunowie, a także samotne matki znajdują wsparcie wynikające ze spotkań i wymiany doświadczeń z innymi ludźmi będącymi w podobnej sytuacji życiowej.
Fundacja pani Joanny stawia sobie za cel, by uświadamiać społeczeństwu, że niepełnosprawni to nie tylko ludzie na wózkach inwalidzkich. Oraz że stoją za nimi zmęczeni opiekunowie, którzy również potrzebują pomocy. Gdyby nie pandemia, otwarcie ośrodka nadal pozostawałoby w sferze marzeń. Lockdown przyniósł więc ze sobą także pozytywne zdarzenia, o których warto mówić głośno.
Nowe covidowe początki
Malwina, która zgodziła się opowiedzieć nam swoją historię, mówi wprost, że jest covidową szczęściarą. W cieniu pandemii jej życie całkowicie się zmieniło.
- Jeszcze w styczniu tego roku miałam poczucie całkowitego bezsensu – przyznaje w rozmowie z WP Kobieta. – Uważałam, że nic na mnie już w życiu nie czeka. Byłam po związku z góry skazanym na porażkę - on przez kilka miesięcy opowiadał, jak to rozwiedzie się z żoną i ze mną zamieszka. Niby wiedziałam, że to bzdura, ale nie byłam w stanie tego uciąć. Mało tego! Odrzucałam wszystkich facetów, którzy pojawiali się na mojej drodze.
Adam wślizgnął się do jej życia bocznymi drzwiami, w idealnym momencie.
- Poznaliśmy się kilka miesięcy wcześniej, kiedy oboje tkwiliśmy w niezbyt udanych relacjach. Wtedy to była zwykła kumpelska relacja. Pod koniec lutego, gdy mój "związek" właśnie znów się rozpadł Adam napisał do mnie SMSa i zaproponował spotkanie. Nie randkę. I w sumie w ten sposób wygrał, bo nie bałam się, że będzie próbował mnie zdobyć. To stało się jakoś naturalnie.
Zaiskrzyło od razu, dlatego umówili się na kolejne spotkanie. Tym razem już oficjalnie była to randka. Weekend, kiedy Malwina pierwszy raz została u Adama na noc był tym po zamknięciu szkół i wprowadzeniu pierwszych restrykcji.
- W mediach cały czas ogłaszali kolejne zakazy, zamykali granice, parki. Mówiło się o tym, że zamkną nas w domach. Podjęliśmy więc szybką decyzję: wprowadzam się do Adama. Baliśmy się, że pandemia nas po prostu rozdzieli.
Malwina i Adam stali się książkowym przykładem turbozwiązku, typowego dla okresu pandemii. Etapy, które w relacjach przedcovidowych trwały miesiącami, jeśli nie latami, u nich następowały w ekspresowym tempie. W czerwcu byli już zaręczeni. Pod koniec lipca wzięli ślub. Dziś, na początku września, Malwina ma już dwie kreski na teście ciążowym.
- Dla mnie okres pandemii, paradoksalnie, jest najpiękniejszy w życiu. Spotkałam miłość, ułożyłam sobie życie, a teraz oczekujemy naszego maleństwa. Gdyby ktoś w styczniu powiedział mi, że za osiem miesięcy będę w takim miejscu, po prostu bym go wyśmiała.
Po półroczu Covid-u świat wygląda inaczej. Zmieniły się nasze życia, codzienność, ale i podejście do wielu spraw. Część związków nie przetrwała lockdownu, sytuacja wymuszała na nas zmianę pracy czy przekwalifikowanie zawodowe. Ale nadal trwamy, z nadzieją na to, że będzie lepiej. Że to nowy początek.