Blisko ludziPolscy emigranci muszą oszczędzać. Mają na to swój sposób

Polscy emigranci muszą oszczędzać. Mają na to swój sposób

Kamil wyjechał do Niemiec, aby zarobić na mieszkanie. Witold pracuje po 10-12 godzin dziennie w Londynie. Chce postawić dom na Śląsku. Obaj mężczyźni wiedzą, że za granicą nie wystarczy dobrze płatna praca. Trzeba umieć oszczędzać.

Polscy emigranci muszą oszczędzać. Mają na to swój sposób
Źródło zdjęć: © East News

22.08.2019 | aktual.: 22.08.2019 17:38

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Z danych Głównego Urzędu Statystycznego wynika, że aktualnie poza Polską przebywa ponad 2,5 mln Polaków. Liczba ta wciąż rośnie. Najwięcej rodaków mieszka w Wielkiej Brytanii (oficjalnie ok. 800 tys.). Zbliżający się brexit powoduje jednak, że na atrakcyjności przybierają takie kraje jak Niemcy (700 tys. Polaków) i Holandia (120 tys.). Niesłabnącą popularnością, zwłaszcza na krótkie – kilkumiesięczne wyjazdy, cieszy się Norwegia. Osoby, które wyjechały za granicę w celach czysto zarobkowych, zgodnie twierdzą, że czasami nie wystarcza dobrze płatna praca. Z zarobionych kilku tysięcy euro sporo trzeba wydać na czynsz, komunikację miejską czy w końcu na najważniejsze – żywność. Aby wyjazd się opłacił, trzeba nauczyć się oszczędzać.

Na zakupy do Polski

Kamil z woj. zachodniopomorskiego zajmował się wieloma rzeczami. Pracował na budowie, w magazynie, a także w popularnych dyskontach. Nigdzie nie mógł dłużej zagrzać miejsca. Głównie z powodu zarobków. Kiedy na świat przyszedł jego drugi syn, mężczyzna nie miał wątpliwości. "Trzeba wyjeżdżać" – pomyślał.

O Norwegii czy Wielkiej Brytanii nie chciał słyszeć – za daleko. Trochę "szprechał", więc pobliskie Niemcy wydawały się oczywistym wyborem. Z pracą nie było problemu. Na miejscu był jego młodszy kuzyn, który polecił go w swojej firmie. Kamil początkowo przyjechał na miesiąc, żeby zobaczyć czy da radę. Dał. W małej miejscowości pod Hamburgiem mieszka już 3 lata.

Zajmuje się remontem mieszkań. – Tynkowanie, malowanie, tapetowanie. Znam się też na elektryce – chwali się 40-latek. – W Polsce nie znajdziesz lepszego specjalisty ode mnie. Wszyscy już wyjechali – dodaje.

Miesięcznie Kamil wyciąga czasem nawet 6 tys. euro. – W przeliczeniu na złotówki to dużo. W Polsce pewnie żyłbym jak pan, ale w Niemczech złotówkami w sklepie przecież nie zapłacę – żartuje. Mężczyzna wspólnie z 3 kolegami wynajmuje kawalerkę. Standard typowo studencki. Dwa łóżka piętrowe, aneks kuchenny i mała łazienka. Na początku było trudno. Jeden chrapie, drugi ogląda telewizję, a trzeci rozmawia z żoną na Skype. Po miesiącu się przyzwyczaił.

Do Polski Kamil przyjeżdża raz w miesiącu. Zobaczyć się z żoną, pobawić się z dzieciakami i… zrobić zakupy. 40-latek nie ukrywa, że stara się zaoszczędzić, na czym się da. Do Niemiec wraca z pełnym bagażnikiem. W środku mielonki, pasztety, konserwy drobiowe, a także weki od żony. W ten sposób na miejscu kupuje tylko pieczywo.

– Tak jest taniej – mówi. Kamil odkłada na mieszkanie, więc liczy się każdy grosz. – Najlepsze są słoiki. Po ciężkim dniu nic nie smakuje tak dobrze, jak gorący bigos. Niestety, wszystko co dobre, szybko się kończy. Pod koniec miesiąca zostają już zazwyczaj same puszki. Czasami cały tydzień jestem na "suchym"– opowiada Kamil. Mężczyzna żartuje, że jak na dobre wyjedzie z Niemiec, to już nigdy nie zje pasztetu. Kiedy? Nie wiadomo. Na razie nie ukrywa, że boi się powrotu. Odzwyczaił się od normalnego życia. Dom stał się dla niego hotelem. Częściej widzi kolegów z pracy niż własną żonę.

Bagażnik jak sklep spożywczy

Powrotu boi się również Waldemar, który od 4 lat mieszka w Londynie. 38-latek, który pracuje w branży remontowo-budowlanej od dawna nie jadł domowego obiadu. Szkoda mu na to czasu i pieniędzy. Swoje ulubione żeberka z cebulą je tylko wtedy, gdy przyjeżdża do Polski. Na co dzień żywi się puszkami. Jadłospis ma podobny do Kamila. Na śniadania i kolacje – pasztety, mielonki i ryby w sosie własnym. Na obiad gołąbki od znanego producenta żywności w słoikach. Tanio i po polsku. Mężczyzna raz na dwa miesiące odwiedza rodzinę na Śląsku. Kiedy wraca do Londynu, jego bagażnik przypomina sklep spożywczy.

Waldek nie ukrywa, że liczy każdy grosz. Wszelkie odmiany słowa "tanio" to jego rzeczywistość. Szkoda mu pieniędzy na angielskie jedzenie, które w sklepach jest cztery razy droższe od naszego. Gdyby robił zakupy w tamtejszych marketach, zaoszczędziłby dużo mniej pieniędzy. A to jest przecież najważniejsze. Do Wielkiej Brytanii przyjechał zarobić na dom. Gdy on wykańczał brytyjskie mieszkania, polscy robotnicy stawiali fundamenty pod jego wymarzoną willę.

Jest jeszcze drugi powód – Waldek kocha polską kuchnię. Do Anglii przywozi nawet kilka bochenków chleba. – W Londynie są polskie sklepy, ale za dobrą jakość trzeba zapłacić. A po co mam płacić prywaciarzowi, skoro mogę sam sobie przywieźć jedzenie – tłumaczy.

W Polsce Waldek zostawił żonę. Na początku bardzo za sobą tęsknili. Teraz jednak ma wrażenie, że pasuje jej jego wyjazd. Jest wygodnie, ma pieniądze. 38-latek boi się powrotu do kraju. Przyzwyczaił się do swojego nieco studenckiego stylu życia i nie ma pojęcia, jak odnajdzie się w nowej rzeczywistości. Teraz o tym jednak nie myśli. Nawet jakby chciał, to i tak nie ma czasu. Pracuje po 10-12 godzin dziennie. Po powrocie do domu siada na tapczan, włącza telewizor i je niedbale przyrządzoną kanapkę. Z polską krakowską suchą.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Komentarze (641)