Pożar escape roomu w Koszalinie. Minęły dwa lata od tragedii, a sprawa nadal jest niewyjaśniona
4 stycznia 2019 roku doszło do pożaru w jednym z koszalińskich pokoi zagadek. W środku znajdowało się pięć dziewczynek, które zginęły na miejscu. Ich rodzice mają mnóstwo zastrzeżeń co do przebiegu śledztwa, a organizator escape roomu wyszedł z aresztu niecałe dwa miesiące temu.
04.01.2021 | aktual.: 03.03.2022 02:42
"Tata, pożar!" - to były ostatnie słowa, które usłyszał Adam Pietras od swojej córki. Przerażona 15-latka połączyła się z nim z zamkniętego pokoju zagadek, gdzie była razem z czterema koleżankami. Nastolatki zdążyły jeszcze zadzwonić na telefon alarmowy i poinformować o pożarze budynku, z którego nie mogły się wydostać. Wszystkie zginęły na miejscu.
Sprawą zajęła się Prokuratura Okręgowa w Koszalinie, która do tej pory ustaliła, że bezpośrednią przyczyną pożaru było rozszczelnienie butli gazowej zainstalowanej w piecyku ogrzewającym budynek, a dziewczynki zatruły się tlenkiem węgla.
Na miejsce przyjechali strażacy, ale nie udało im się uratować nastolatek uwięzionych w pomieszczeniu bez klamki. Z kolei policja szybko ustaliła, że budynek nie spełniał wymogów – stwierdzono brak dróg ewakuacyjnych, nieprawidłową formę ogrzewania.
Jeszcze tego samego dnia zatrzymano Miłosza S., organizatora pokoju zagadek. Wówczas 28-letni mężczyzna usłyszał zarzuty umyślnego stworzenia niebezpieczeństwa pożaru i nieumyślnego spowodowania śmierci nastolatek.
Dziesięć miesięcy później zatrzymano trzy kolejne osoby. Babcię Miłosza S., na którą była zarejestrowana firma, jego matkę, która pomagała w prowadzeniu działalności oraz współpracownika – Radosława D. Co ciekawe, mężczyzna początkowo zapewniał policję, że był na miejscu i bezskutecznie próbował ratować klientki, ale później okazało się, że w chwili wybuchu pożaru przebywał poza budynkiem. Prawdopodobnie wyszedł do sklepu.
Dziś od tragicznego wydarzenia mijają dokładnie dwa lata, ale śledztwo w sprawie trwa. Rzecznik Prokuratury Okręgowej w Koszalinie przyznaje w rozmowie z nami, że dochodzenie przeciąga się, bo przebieg opóźnił koronawirus. – Czekamy na opinię dotyczącą działania służb ratunkowych i medycznych. Jest to ostatnia opinia potrzebna do zamknięcia śledztwa. Biegli z uwagi na stan epidemii nie byli w stanie jej opracować i poprosili o dodatkowy czas – tłumaczy prok. Ryszard Gąsiorowski.
Tymczasem Jarosław Pawlak, ojciec Julki, uważa, że są to celowe działania, które mają na celu zatuszowanie błędów popełnionych przez służby. – Staż pożarna zajęła się przede wszystkim gaszeniem ognia, a nie ratowaniem naszych dzieci – mówi w rozmowie z WP Kobieta.
Mężczyzna twierdzi tak praktycznie od samego początku śledztwa. - Są słowa świadków, którzy mówią, że akcja była kompletnie nieudolna, że stojący z boku ludzie krzyczeli, żeby zaczęli się ruszać. Było mnóstwo możliwości dotarcia do dzieci, bardzo szybko. To nie był żaden labirynt, jak komunikowano w mediach. Wręcz przeciwnie, dziewczynki znajdowały się 2,7 metra od okna - wyjaśnia.
Rodzice Karoliny, Wiktorii, Julki, Małgorzaty i Amelki prosili prokuraturę o zbadanie tej kwestii, a ponadto zaczęli prowadzić śledztwo na własną rękę. To właśnie oni odkryli, że monitoringi nie były prawidłowo zabezpieczone oraz odnaleźli cenne dowody na wysypisku śmieci, m.in. telefon Radosława D., który kłamał w zeznaniach.
- Nie chcę mówić o wszystkim, o czym wiemy, bo śledztwo trwa, ale mamy wiele znaków zapytania, np. przesłuchanie dyspozytorki, która odebrała telefon od naszych córek. Ta kobieta została wezwana dopiero 20 miesięcy po zdarzeniu. Podobno z uwagi na zachowanie ciągłości pracy dyspozytorni – zauważa tata Julki, Jarosław Pawlak. Rzecznik prokuratury twierdzi, że wcześniej nie było takiej potrzeby. – Zabezpieczyliśmy nagranie rozmowy, ale widocznie coś jeszcze wymagało uzupełnienia – mówi nam prok. Ryszard Gąsiorowski.
Córka Jarosława Pawlaka i jej koleżanki zginęły 4 stycznia 2019 roku, ale w jego sercu ta tragedia jest wiecznie żywa. Mężczyzna podkreśla, że nie chce już poruszać sprawy w mediach, bo zauważył, że ludzie i tak interesowali się nią tylko przez chwilę. – Znajomi pytają: "Jak, lepiej ci już?". Co to za pytanie? Straciłem córkę! To nie była śmierć matki czy ojca, tylko dziecka – mówi zirytowany.
Złość w ojcu Julki potęguje fakt, że organizator escape roomu jest na wolności. Miłosz S. wyszedł z aresztu 10 listopada listopada 2020 roku. Sąd Apelacyjny w Szczecinie uznał, że na tym etapie śledztwa nie ma potrzeby przedłużania aresztu dla podejrzanego. - Ten człowiek nie dosyć, że jest na wolności, to jeszcze załatwił sobie ochronę policyjną. Wożą go wszędzie – relacjonuje Jarosław Pawlak.
- Czy usłyszeli państwo przeprosiny z jego strony? – pytam.
- Co? Oczywiście, że nie.