Poznała historie "Dzieci Holocaustu". Dla nich wojna nie była jedynym koszmarem. Latami żyli z traumą
- Pamiętam historię pani, która była dzieckiem, gdy przygarnęła ją pokojówka sąsiadów. Nie miała nic. Historii ogromnego bohaterstwa jest bardzo wiele, ale przeplatają się z tymi dramatycznymi – opowiada w rozmowie z WP Kobieta Agnieszka Dziemianowicz-Bąk.
07.02.2018 | aktual.: 07.02.2018 13:10
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
"Przed ślubem żonie powiedziałem. Ale tylko żonie i musiała mi przyrzec, że nikomu nie powie o moim pochodzeniu, bo pochodzenie ciążyło tak, jak sobie tak wyobrażam, jak zbrodniarz nosi w sobie wyrzuty sumienia. Tak, trochę podobne to było do moich sytuacji. Żyd to było coś niezwykle obciążającego. I jest to do dziś. I ja w pewnym sensie do dziś się ukrywam ze swoim pochodzeniem. I nadal boję się, no boję się komukolwiek mówić, sąsiedzi nie wiedzą, a przynajmniej mi się tak wydaje".
"Więc tak czekałam, to tak schodziło, schodziło, po 1989 roku, to postanowiłam dzieciom powiedzieć. I to było, nie wiem, jak wyznanie zbrodniarza o swojej winie”.
"O swoim pochodzeniu nie mówię głośno, mieszkam w małym miasteczku, już czterdzieści lat i nie wiadomo, jaka byłaby reakcja, że to, co było dobre, stałoby się może przez pryzmat tego pochodzenia czymś złym, „A, bo ona to…” znaczy może by się zdewaluowało to wszystko, co zrobiłam".
To fragmenty historii, które usłyszała Agnieszka Dziemianowicz-Bąk. 10 lat temu prowadziła badania wśród "Dzieci Holocaustu", osób, które przeżyły Zagładę. Teraz działaczka partii Razem w emocjonalnych słowach komentuje podpisaną przez prezydenta Andrzeja Dudę ustawę o IPN.
- Usłyszałam mnóstwo dramatycznych historii; opowieści z dzieciństwa spędzonego w getcie albo podczas ucieczek i ukrywania się… Opowiadali, jak w ciągu całego powojennego życia zmagali się z ciężarem Holocaustu, jak bardzo bali się o tym mówić. To historie ogromnej traumy. Od jednej z osób usłyszałam, że o swoim pochodzeniu i o tym, co przeżyła w czasie wojny, najbliższej osobie powiedziała dopiero dzień przed ślubem. Wielu z nich trzymało swoją przeszłość w tajemnicy latami. Po długim czasie decydowali się usiąść ze swoimi dziećmi, wnukami i opowiedzieć, przez co przeszli. Tak jak gdyby mieli wyznać ogromną zbrodnię – komentuje w rozmowie z WP Kobieta.
Ci, którzy przeżyli, a o których się nie pamięta
Agnieszka Dziemianowicz-Bąk działa w partii Razem. W 2016 umieszczona na liście 100 najważniejszych intelektualistów roku magazynu "Foreign Policy". Mówią: młoda krew w polityce. Na studiach dzięki wsparciu nieżyjącej już prof. Marii Orwid badała, jak ocaleni z Zagłady poradzili sobie z wojenną traumą.
Orwid była lekarką psychiatrii, pionierką polskiej psychoterapii, osobą, która sama jako dziecko przeżyła Holocaust i która była twórczynią pierwszego programu terapeutycznego dla "Dzieci Holocaustu". Dzięki niej Dziemianowicz-Bąk poznała ocalałych, którzy opowiedzieli nie tylko o czasach wojny, ale też o tym, jak ukrywali przed rodziną i resztą społeczeństwa to, że są Żydami.
- W tych rozmowach, obok przerażających wspomnień z czasu wojny, relacji z ukrywania się, z ucieczek z transportu albo getta, z przymierania głodem, obok prób wytłumaczenia, jak żyje się po tym, kiedy mając kilka lat, widziało się brutalną śmierć mamy, braciszka, babci, wujka, najbliższej przyjaciółki i wszystkich, których się jako dziecko znało, za każdym właściwie razem pojawiało się coś jeszcze. Strach. Lęk przed opowiadaniem tego, co się przeżyło. Lęk przed opowiedzeniem krzywd, jakich się doświadczyło. Przed "przyznaniem się" kim się jest, do swojej żydowskiej tożsamości, do swojego żydowskiego pochodzenia, do bycia ofiarą antysemickiej, nazistowskiej, nacjonalistycznej zbrodni. Zbrodni, która dla tych dzieci zwykle miała twarz niemieckiego nazisty, a czasem twarz polskiego szmalcownika – opowiada.
Przyznaje: "Ich historie są bolesnym, trudnym, ale skarbem". Wydaje się, że ich opowieści powinny być chronione, pielęgnowane, bo dają szansę na głębsze zrozumienie, do jakich krzywd prowadzi nienawiść, nacjonalizm, wrogość wobec innych i jak ważne jest dołożenie wszelkich starań, by to się już nie powtórzyło. A to, ta ochrona świadectw, jest niemal zupełnie pomijana. Słyszymy o konsekwencjach politycznych, o wizytach zapowiedzianych i odwołanych izraelskich ministrów, o premierze, który chce, by pokazywać krystaliczną historię Polski. I nie słyszymy tylko o tym, jak ustawa o IPN wpłynie faktycznie na tych, którzy przeżyli wojnę i potrzebowali ogromnej odwagi, by opowiedzieć, co przeszli.
Dziemianowicz wspomina swoich rozmówców: - Potrzebowali czasu, czasem terapii, ale mimo lęku przed sąsiadami, przed utratą pracy – odważyli się mówić. Za każdym razem mówili mi, że po tym, jak opowiedzieli głośno o swojej przeszłości, mieli wątpliwości: czy słusznie zrobili, czy właśnie nie skrzywdzili swojej rodziny.
- Kiedy weźmie się pod uwagę ten wysiłek, który ci ludzie wykonali nie dla siebie, ale dla poczucia, że te historie powinny wybrzmieć – trudno akceptować tę ustawę. Prezydent zapewnia, że takim osobom nic nie będzie groziło, ale gdy się porozmawia już ze świadkiem tamtych wydarzeń to się wie, że to tylko puste słowa. Nie da się oddzielić tego "systemowego udziału narodu, państwa polskiego w Zagładzie". Bo gdzie postawić granicę? Pamiętam historię jednej z kobiet, opowiadała o granatowych policjantach. To byli Polacy, którzy byli przymusowo wcielani do tzw. Granatowej Policji, czyli Polskiej Policji Generalnego Gubernatorstwa. I wśród tych granatowych policjantów, Polaków, byli tacy, którzy dokonywali egzekucji: na Żydach, na Polakach. Czy to jest udział systemowy, czy indywidualny? Albo taka historia – opowiadała ją właśnie ta kobieta: granatowy policjant, Polak, wszedł do domu, w którym ukrywały się dwie Żydówki. Widział je, chwilę porozmawiał, zignorował, wyszedł z domu. Zostawił je w spokoju. Czy to jest historia bohaterstwa? Przyzwoitości? Dowód na brak “systemowego” zaangażowania? Jak mamy takie historie traktować? Kiedy udział jest systemowy, a kiedy indywidualny? – opowiada polityczka.
"Ani dobro, ani zło nie ma narodowości"
- Jak ocaleni mają oddzielać to, o czym mogą mówić, od tego, co powinni zapomnieć? – pytam.
- To już autocenzura, zakładanie sobie kagańca, by nie mówić o wszystkim. A czy taka osoba w ogóle będzie chciała podzielić się swoją historią? Cały problem z tym zapisem ustawy o IPN polega na tym, że nie będziemy mogli otwarcie rozmawiać o każdym cieniu wojennej przeszłości – mówi polityczka.
A że tak było - do tej pory nie mieliśmy wątpliwości. Pięknych historii, ogromnego bohaterstwa jest bardzo wiele, ale przeplatają się z tymi dramatycznymi.
- Pamiętam taką historię dwóch Żydówek. Szukały schronienia, zostały odsunięte przez jedną rodzinę, udało im się znaleźć pomoc u innej. Uciekły do Warszawy, tam dostały aryjskie papiery, przybrały fałszywą tożsamość. Do końca wojny żyły jako Polki. Pamiętam historię pani, która była dzieckiem, gdy przygarnęła ją pokojówka sąsiadów, Polka. Nie miała nic. Rodzice, którzy przekazali jej córeczkę, nie mogli dać za to pieniędzy – dodaje.
- Polska ma się jawić jako krystaliczny, idealny kraj, który nie ma cieniów na historii, a to jest szalenie niebezpieczne. W zmierzeniu się ze swoją historią chodzi nie o to, by zmierzyć się ze stwierdzeniem, że Polacy są źli, a z tym, że nacjonalizm jest zły. Ksenofobia, rasizm, antysemityzm jest zły i ma koszmarne konsekwencje – przyznaje Agnieszka Dziemianowicz-Bąk.