Pracownice seksualne w dawnej Polsce. "Bardzo młode, niepiśmienne, pozostawione same sobie"
Punkty badań bez dostępu do bieżącej wody, leczenie chorób wenerycznych rtęcią, donosy i wypędzanie demonów z dusz młodych kobiet przez siostry zakonne – o ludowej historii pracy seksualnej w XIX i XX w. na polskich ziemiach opowiada kulturoznawczyni dr Alicja Urbanik-Kopeć.
02.12.2023 14:00
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Ewa Podsiadły-Natorska, Wirtualna Polska: "W 1915 roku anonimowy mieszkaniec Kalisza wysłał do lokalnych władz sanitarnych następujący list: Mam zaszczyt zawiadomić W. Pana celem ostrzeżenia sfer wojskowych i cywilnych, że trudniąca się nierządem Jadwiga [nazwisko usunięto] młoda brunetka w wieku lat około 20, mieszkająca przy ul. Piaskowej N 12, chorą jest wenerycznie, przyczem nadal prowadzi swój proceder awanturniczy, zamiast leczyć się". Tak rozpoczynacie swój rozdział o pracy seksualnej kobiet w XIX i XX wieku. Jaka była ich ówczesna sytuacja prawna?
Dr Alicja Urbanik-Kopeć, współautorka książki "Awanturniczki. Ludowa historia pracy seksualnej w XIX i XX wieku": Praca seksualna w XIX wieku aż do wybuchu I wojny światowej była legalna, choć reglamentowana. Można ją było wykonywać pod ścisłą kontrolą państwową.
Jak się zostawało pracownicą seksualną?
Trzeba się było zarejestrować i wtedy otrzymywało się książeczkę, w której znajdowały się takie informacje jak imię, nazwisko, wiek, adres zameldowania oraz przede wszystkim bieżące badania lekarskie, ponieważ celem reglamentacji było kontrolowanie rozprzestrzeniania się chorób wenerycznych. Dlatego w drugiej połowie XIX wieku obowiązywał przymus badań. W zależności od ustawy trzeba je było wykonywać raz w tygodniu, dwa razy albo raz na miesiąc.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
W praktyce jak to wyglądało?
Organizacja była wielce niedoskonała. Jeśli była to pracownica domu publicznego, na ogół wyznaczano jeden dzień na badania, kiedy zjawiał się lekarz. Jeżeli u kobiety stwierdzono chorobę przenoszoną drogą płciową, kierowano ją do szpitala. Natomiast odinoczki, czyli kobiety pracujące samodzielnie, musiały zgłaszać się do punktu badań. Tu pojawiał się problem, bo w niektórych miastach punkty znajdowały się przy ratuszu. Lekarz przyjmował pacjentki w służbówce, więc w rynku tworzyła się długa kolejka kobiet, które były zaczepiane przez mężczyzn i czuły się upokorzone, co mnie wcale nie dziwi. Lekarze też protestowali, ponieważ punkty badań nie były odpowiednio przystosowane – nie można było umyć narzędzi, brakowało dostępu do bieżącej wody. Wiele kobiet nie chciało się badaniom w ogóle poddawać, za co groziła grzywna.
A jeśli u pracownicy seksualnej rozpoznano chorobę weneryczną?
Trafiała do szpitala. Zanim na początku XX wieku wprowadzono antybiotykoterapię, choroby przenoszone drogą płciową leczono objawowo, smarując rany maścią ze srebrem albo rtęcią. Leczenie było trudne, bolesne, zwykle nieskuteczne. Kobiety znajdowały się w specjalnie wydzielonym dla nich skrzydle szpitalnym, więc stykały się ze stygmatyzacją. A gdy nie pracowały, to nie zarabiały. Bywało więc, że nie chciały się leczyć, więc próbowano leczyć je na siłę. Pomiędzy policją, lekarzami a pracownicami seksualnymi toczyły się ciągłe podchody.
Kim były te kobiety?
Jeżeli chodzi o wiek XIX, możemy bazować na spisie powszechnym z 1889 roku. Wiemy z niego, że większość dziewcząt ówcześnie pracujących seksualnie to kobiety bardzo młode: 30 proc. z nich zaczynało pracę pomiędzy 15. a 17. rokiem życia, a już 60 proc. przed ukończeniem 20. roku życia. W owym czasie bardzo niski był stopień alfabetyzacji klasy ludowej. 80 proc. pracownic seksualnych nie umiało czytać ani pisać – w XIX wieku nie było u nas obowiązku szkolnego. Uważano, że dzieci są potrzebne do pracy, nie do nauki. Ze spisu wiemy też, że aż 90 proc. dziewcząt nie miało ani jednego żyjącego rodzica. Były to więc dziewczyny bardzo młode, niepiśmienne, pozostawione same sobie, bez żadnej sieci wsparcia. 50 proc. z nich pochodziło ze wsi i również 50 proc. pracowało wcześniej jako służące.
Praca seksualna w tamtych czasach była społecznie akceptowana?
Uważano ją za potrzebną, dlatego powszechnie się jej nie kontestowało, natomiast pracownice seksualne na ogół były potępiane. Panował wówczas pogląd, że mężczyźni mają swoje potrzeby, które muszą gdzieś zaspokajać, ponieważ ich niezaspokajanie jest szkodliwe dla zdrowia. A że mężczyźni żenili się dość późno, to pracę seksualną traktowano jak rodzaj usługi koniecznej.
W 1894 roku powstał Zakład Dobrego Pasterza założony przez siostrę Marię Karłowską ze Zgromadzenia Sióstr Pasterek od Opatrzności Bożej w Poznaniu. Zakład stawiał sobie za cel resocjalizację pracownic seksualnych.
Takich zakładów było kilka. Część kobiet zgłaszała się tam dobrowolnie – nie po resocjalizację, a po dach nad głową, ubrania, pomoc lekarską, posiłek. Jednak w momencie, kiedy je tam przyjmowano, zostawały w zakładzie na dłużej. Część kobiet przyprowadzała rodzina, nierzadko siłą i nierzadko przez mężów. Chodziło o to, żeby dziewczyna "wróciła na dobrą drogę". Siostry pasterzanki uważały, że pracownice seksualne są w pewnym sensie opętane, chciały więc za wszelką cenę doprowadzić do ich zbawienia.
Nasuwa się pytanie: jakimi metodami?
Przymusu. Pracownice seksualne były tam trzymane na siłę. Nawet gdy przychodziły z własnej woli, to nie mogły wyjść. Zakład otaczało wysokie ogrodzenie, a brama była zamykana na klucz. Ponieważ przebywające tam kobiety próbowały uciekać, zamurowywano dziury między sztachetami i stale podwyższano ogrodzenie. Pokoje też zamykano z zewnątrz na klucz. Szyby w oknach najpierw zaklejano, a potem też zamurowywano. Chodziło o to, aby ograniczyć dziewczynom kontakt ze światem zewnętrznym. Gdy przyjeżdżał ksiądz odprawić mszę, niektóre kobiety wyczekiwały, aż otworzy się brama i uciekały. Tylko że Zakład Dobrego Pasterza znajdował się pod Poznaniem, więc ucieczka najczęściej kończyła się pościgiem i złapaniem uciekinierek.
Siostry miały ogromny problem z utrzymaniem dyscypliny, co i rusz wybuchały bunty: podpalenia, zatrucie studni, wybijanie szyb. Powszechną karą było wstrzymywanie jedzenia na kilka dni oraz zamykanie dziewczyn w izolatkach. Tak naprawdę był to system, który powodował, że te dziewczyny nie mogły stamtąd wyjść. Były skazane na wieczną pokutę.
Kiedy domy zakonne służące resocjalizacji pracownic seksualnych zniknęły z mapy?
Na początku lat 50. XX wieku hasła o chrześcijańskiej trosce zastąpiono marksistowskimi sloganami o pełnym zatrudnieniu kobiet. Zmieniły się warunki życia, jednak postrzeganie pracy seksualnej – właściwie nie. Sądzono, że na taką pracę decydują się wyłącznie dziewczyny z domów patologicznych albo biednych, a praca seksualna nie może być świadomym wyborem. Uważano, że jest to coś, od czego należy dziewczyny odciągać i jeżeli da się im możliwość innego funkcjonowania, to na pewno zmienią swoje życie. Nie zauważano przy tym, że kobiety z klasy robotniczej miały ograniczone możliwości zatrudnienia. Ówcześnie za pracę "idealną" dla młodej kobiety uważano służbę. Taka praca była dużo bardziej akceptowana społecznie, ale wiązała się z ogromnymi niebezpieczeństwami.
Jakimi?
Wiele służących było narażonych na molestowanie seksualne ze strony swoich pracodawców, na mobbing oraz przemoc fizyczną. A ponieważ mieszkały ze swoimi pracodawcami, nie miały się do kogo zwrócić, zwłaszcza że były odizolowane od innych kobiet z klasy robotniczej. Gdy służąca traciła pracę, traciła też miejsce do życia. Lądowała na ulicy bez środków do życia. Wiele z nich przechodziło więc do świadczenia usług seksualnych za pieniądze.
Dr Alicja Urbanik-Kopeć – badaczka historii literatury oraz kultury polskiej XIX wieku. Adiunktka w Instytucie Historii Nauki Polskiej Akademii Nauk. Anglistka, wykładowczyni, autorka książek, laureatka Nagrody Klio za wybitny wkład w badania historyczne, finalistka Nagrody Historycznej "Polityki".
Dla Wirtualnej Polski Ewa Podsiadły-Natorska