Pracuje jako tanatokosmetolożka. Mówi, jak przygotowuje zmarłych
- Od początku trzymam się zasady, że najważniejsze są emocje rodziny, a ja jestem w pracy. Nie znam tej osoby, nigdy nie poznam – ona ma być przygotowana dla bliskich, którzy czekają na tak ważne ostatnie pożegnanie - mówi Agnes Tołoczmańska, tanatokosmetolożka i tanatolożka.
Dominika Frydrych, Wirtualna Polska: Śnią ci się zmarli?
Agnes Tołoczmańska: Kiedyś tak było. Gdy długo nie miałam zlecenia, pojawiały się lęki przed zmarłymi i śmiercią, co jest całkowicie naturalnym odruchem. Wtedy faktycznie mi się śnili. To nie było żadne konkretne ciało, które przygotowywałam, tylko wytwór wyobraźni. Już tak nie mam.
Na czym polega tanatokosmetyka?
Tanatokosmetolog zajmuje się przygotowaniem zmarłego do pogrzebu. Może się wydawać, że jest tylko "kosmetyczką dla zmarłych", ale to o wiele więcej. Do jego obowiązków należy także mycie, zabezpieczanie i ubieranie zwłok, ale również rekonstrukcja różnych części ciała. Robimy wszystko, co może być wykonane przy ciele - oprócz samej balsamacji. Niestety zawód balsamisty wciąż nie jest w Polsce popularny, nie ma go w każdym zakładzie pogrzebowym.
Obecnie moja praca to nie tylko przygotowywanie zmarłych do pogrzebu: często powtarzam, że z zawodu jestem tanatokosmetolożką, a z zamiłowania – tanatolożką.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
To znaczy?
Tanatolog zajmuje się nauką o śmierci. Czasem się śmieję, że ludzie rozmawiając ze mną, zachowują się, jakby rozmawiali z kostuchą. Pytają o wszystko: nie tylko o kwestie dotyczące ciała, ale też o znaczenie kwiatów pogrzebowych lub czy wiem, co jest po śmierci.
Jedną z najczęstszych wiadomości było pytanie, czy zmarłym łamie się kości. Od razu odpowiem: nie, nie powinno się tego robić. Niestety, ponieważ część osób zajmujących się zmarłymi nie ma kwalifikacji, może to się zdarzyć, o czym informują mnie zrozpaczone rodziny. To patologia, choć niesamowicie rzadka. Istnieją inne sposoby, żeby "rozruszać" zmarłego.
Jak zdecydowałaś się na taką pracę?
To chyba było moje powołanie. Wiedziałam, że ludzie umierają. Jako 13-latka zaczęłam drążyć ten temat. Chciałam się dowiedzieć wszystkiego. Denerwowało mnie, że trafiam na treści w klimacie gore (krwawy, brutalny horror – red.), a nie na to, co faktycznie od zawsze mnie interesowało – czyli jak to się dzieje, że kończymy jako nagrobek.
Jako 17-latka trafiłam pierwszy raz do prosektorium. Zmarła wtedy moja prababcia. Byłam przy niej w każdym momencie odejścia i wtedy też chciałam przy niej być. Przez pierwsze 20-30 minut byłam przerażona, ale trafiłam na cudownego technika sekcyjnego, który niechcący wprowadził mnie w ten świat. Pierwszy raz zobaczyłam wtedy narzędzia, którymi dzisiaj pracuję i dowiedziałam się, że istnieją specjalne kosmetyki dla zmarłych.
Jak wygląda ścieżka w tym zawodzie?
U mnie to było nietypowe. Kiedy organizowaliśmy pogrzeb prababci, moja rodzina zakumplowała się z domem pogrzebowym, który był za to odpowiedzialny. Chłopaki stamtąd znali mnie jako nastolatkę i wiedzieli, że mnie to zainteresowało. Ale kiedy wyszłam z pomysłem, że chcę tak pracować, wystraszyli się. Od nich pierwszych usłyszałam, że kobiety się do tego nie nadają.
Dzisiaj branża pogrzebowa mocno się zmienia i profesjonalizuje. Bardzo się cieszę, że jest w niej coraz więcej kobiet, które są świetne w swojej pracy. Ja sama, lata temu, uparłam się, że dam radę. Założyłam blog, szukałam wiedzy i dzieliłam się nią, ale też poznawałam coraz więcej osób z branży i dostawałam pierwsze zlecenia. Zrobiłam szkolenie, zdobyłam dyplom. Miałam kolejne zlecenia, czasem zaskakujące.
To znaczy?
Wypadek na drugim końcu Polski, a osoby z tamtejszego zakładu pogrzebowego wiedziały o moim istnieniu i poprosiły, żebym przygotowała ciała. Nigdy nie skupiałam się na wyrabianiu marki w sieci, chciałam po prostu pracować w tym zawodzie. Z czasem wciąż nie były dla mnie ważne lajki i liczba obserwujących, ale zaczęło mi zależeć, żeby zmieniać tę branżę, edukować.
Przysporzyło mi to zresztą też sporo przykrych sytuacji. Nie było dla mnie problemem, że muszę zajmować się zmarłym, który cieknie czy śmierdzi albo jest połamany po wypadku. Najgorsze były kłody rzucane mi pod nogi przez innych pracowników branży.
Co to było?
Bardzo poważne groźby, wypisywanie do mnie z fake kont czy kontaktowanie się z zakładami, z którymi współpracowałam. Uspokoiło się to dopiero, kiedy dostałam dla moich webinariów patronat od Stowarzyszenia Polskiej Izby Pogrzebowej.
Trafia do ciebie zmarły. Co dalej?
To zależy, skąd przychodzi ciało i czy było wcześniej zaopiekowane. Ważne jest, czy ktoś zmarł w domu, czy w szpitalu – a jeśli w szpitalu, to czy wyciągnięto pozostałości medyczne np. cewniki czy intubacje. Pozbywamy się ich tak, jak ubrań, które – zależnie od życzenia rodziny – mogę im oddać lub wyrzucić. W każdym etapie kluczowe jest to, o co poprosiła rodzina.
Po śmierci puszczają zwieracze, więc ciało trzeba dokładnie umyć. Później zabezpieczamy je tak, żeby nie przeciekało i nie uwalniał się z niego przykry zapach – nie chcemy, żeby coś rozpraszało rodzinę, gdy będzie żegnać się ze zmarłym. Później ubieramy ciało i przykrywamy oznaki śmierci, możemy też zrobić makijaż czy fryzurę.
Czy to trudna praca?
Gdy pojawia się rekonstrukcja czy zaszycie uszkodzeń, to tak. Kiedy prowadzę webinar o kosmetyce pośmiertnej i omawiam np. wypełniacze tkankowe, zawsze powtarzam, że do ciała po wypadku potrzebne jest wszystko w ilości dużo. Gdy sama miałam pierwszą osobę po wypadku, na dodatek to było dziecko, nie miałam pojęcia, czego się spodziewać. Chociaż pracowałam już ze zmarłymi dwa lata, nie wiedziałam, czy ta dziewczynka nie będzie zmasakrowana. Okazało się, że nie było aż tak źle. Potrzeba było więcej szycia i skupienia nad każdą częścią ciała po kolei.
Jak radzisz sobie emocjonalnie?
Od początku trzymam się zasady, że najważniejsze są emocje rodziny, a ja jestem w pracy. Nie znam tej osoby, nigdy nie poznam – ona ma być przygotowana dla bliskich, którzy czekają na tak ważne ostatnie pożegnanie. Przekraczałam drzwi prosektorium i zostawiałam za progiem swoje emocje.
To było trudne. Od dziecka jesteśmy karmieni lękiem przed śmiercią. Na początku za każdym razem, kiedy trafiało mi się zlecenie, mówiłam, że na pewno nie dam rady i odpuszczę, że po tym już nie wrócę. Ale ostatecznie zawsze dawałam radę. A rodzina mówiła, że zmarły wyglądał lepiej, niż sobie wyobrażali czy tak, jakby spokojnie spał. To dla mnie największy komplement.
W jednym z artykułów użyłaś sformułowania "deathpositive".
To oznacza akceptację, że śmierć istnieje i pomoc innym w przełamywaniu obaw przed rozmową o niej. Media często jeszcze bardziej nakręcają lęk: śmierć to straszny wypadek, choroba albo – jak ostatnio o tym słychać – dzieciobójstwo. Ja chciałam zajmować się "normalną", naturalną śmiercią.
Jak zareagowała rodzina i znajomi?
Często słyszę to pytanie od osób, które zaczynają w branży, a nie są wspierane przez bliskich. Najbardziej czułam wsparcie mojego partnera, który nie uważał tego za coś dziwnego. Powtarzał, że ktoś przecież musi się tym zajmować, więc dlaczego nie ja? Moi rodzice domyślali się, jakie dziecko mają w domu, więc też nie było z tym problemu.
Najtrudniej miała moja babcia. Kiedy tylko słyszała nazwę mojego zawodu, bledła. Dałam jej czas i przestrzeń, żeby się z tym oswoiła. Dziś cieszy się tym, co robię, chwali się koleżankom, które są już do mnie umówione (śmiech). Uważam to za moje ogromne osiągnięcie jako edukatorki o śmierci, ponieważ wiem, jak ogromną traumę związaną ze śmiercią miała moja babcia. Domyślam się więc, jak trudne było dla niej przełamanie się.
Ale chyba najbardziej uwielbiają się mną chwalić przyjaciele. Na imprezach nie zaczynam tematu, ale nagle ktoś zadaje mi pytanie o pracę skierowany do mnie przez jednego z nich. Często słyszę, że ktoś nigdy nie miał okazji, żeby porozmawiać na ten temat, a ma traumę, bo pamięta, że np. jego dziadek był od podkładu pomarańczowy na twarzy. Takie rzeczy w człowieku zostają jako nieuleczona trauma. Nigdy nie odmawiam rozmowy – nawet w czasie wolnym.
Kto nadaje się do takiej pracy?
To musi być osoba empatyczna, ale nie – zbyt wrażliwa. Znam kobietę, która pracuje w prosektorium do dziś, a kiedy szkoliliśmy ją do zajmowania się dziećmi, w pewnym momencie wybiegła z sali i tak wyła, że trudno było ją uspokoić. Widziała w tym dziecku swoje dzieci. Była w takim stanie, że chciałam już dzwonić po karetkę, byłam pewna, że ma atak paniki. Kiedy się uspokoiła, spytałam, dlaczego to robi, skoro tak ją to męczy. Odpowiedziała, że na złość mężowi, który nie pozwala jej wykonywać tego zawodu.
Rozmawiała Dominika Frydrych, Wirtualna Polska