Przeszła całą wschodnią granicę. "Jest kilka granic i kilka różnych historii"

Przeszła całą wschodnią granicę. "Jest kilka granic i kilka różnych historii"

Wędrówka wzdłuż wschodniej granicy zajęła Ewie Plucie cztery miesiące
Wędrówka wzdłuż wschodniej granicy zajęła Ewie Plucie cztery miesiące
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne
24.02.2023 11:01, aktualizacja: 24.02.2023 15:24

- Rozmawiałam z kobietą, która mieszka w pobliżu trójstyku granic Polski, Rosji i Litwy. Powiedziała, że czasem obserwuje, jak ludzie przyjeżdżają, by okazać niechęć granicy - opowiada Ewa Pluta, która przeszła tysiąc kilometrów wzdłuż wschodniej granicy Polski. Swoją wędrówkę opisała w książce "Rubież. Reportaż wędrowny".

Ewa Podsiadły-Natorska, Wirtualna Polska: Podobno jest pani miłośniczką spacerów długodystansowych.

Ewa Pluta, autorka książki "Rubież. Reportaż wędrowny": Tak, zawsze je lubiłam, choć przed książką to nie były tak długie dystanse.

Skąd pomysł, żeby wędrować tą trasą – sama, z plecakiem?

Chciałam przeżyć wielką przygodę. Akurat miałam przerwę między pracami, poza tym zawsze odczuwałam naturalne ciążenie w prawą stronę mapy. Bardzo interesował mnie teren wschodniego pogranicza, często tam wyjeżdżałam, ale na krócej. Myślę, że wzięło mi się też to z lektury innych książek o chodzeniu, przemieszczaniu się pieszo przez świat. Kiedy więc pojawiła się możliwość, spakowałam plecak, namiot, kuchenkę turystyczną i ruszyłam.

Którędy pani wędrowała?

Moja trasa prowadziła wzdłuż granicy, szłam przez wsie położone tuż przy niej. Zaczęłam od trójstyku granic Polski, Litwy i Rosji w Bolciach na Suwalszczyźnie, a skończyłam na Krzemieńcu - trójstyku granic Polski, Ukrainy i Słowacji w Bieszczadach. Spacer trwał od lipca do października 2019 roku.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Przygotowywała się pani do tej wyprawy?

Starałam się czytać jak najwięcej reportaży o wschodniej granicy. Na ok. 6 miesięcy przed spacerem zaczęłam przygotowywać się kondycyjnie, wcześniej nie chodziłam na tak długie dystanse, i to z obciążeniem. W tamtym czasie mieszkałam w górach. Codziennie chodziłam na trzygodzinne spacery, przez góry do Biedronki i wracałam solidnie obładowana. W ten sposób dbałam o kondycję fizyczną. Nie wiem, co by było, gdybym tego nie zrobiła, bo i tak było mi często bardzo ciężko. A jeżeli chodzi o zbieranie materiałów do książki, to raczej nastawiłam się na przypadek, nie szukałam wcześniej bohaterów. Chciałam sprawdzić, czy chodzenie może być metodą reporterską. Wszystkie osoby, które opisałam w książce, stanęły – dosłownie – na mojej drodze.

Ile kilometrów pokonywała pani każdego dnia?

Różnie. Jeśli spotykałam osobę, która chciała ze mną rozmawiać i spędzić czas, miała ciekawą historię, to nie szłam dalej. Mój kilometraż wahał się od pięciu do kilkunastu kilometrów; chyba najwięcej przeszłam 22 km jednego dnia. Ale też nie zależało mi specjalnie, żeby bić rekordy. Chciałam iść w swoim tempie, nie narzucałam sobie, jaki dystans muszę pokonać danego dnia. To zależało od wielu czynników, m.in. od pogody, spotkanych ludzi, mojego zmęczenia, które niekiedy bardzo mi doskwierało.

„Nie ma jednej wschodniej granicy, jest kilka granic i kilka różnych historii”
„Nie ma jednej wschodniej granicy, jest kilka granic i kilka różnych historii”© Archiwum prywatne

Pani ciało było gotowe na taki wysiłek?

Starałam się je przygotować, ale wysiłek okazał się znacznie większy, niż zakładałam. Nie wiem, czy można się całkowicie przygotować na taką eskapadę. Można zadbać, a nawet trzeba, o kondycję wcześniej, ale przy takim długim spacerze odczuwa się zmęczenie – również byciem w drodze, ciągle na otwartej przestrzeni bez swojego domu, w którym można się schronić, gdy ma się wszystkiego dość.

Ludzie zwracają uwagę na osobę, która chodzi sobie z plecakiem. Zresztą sama też bym była ciekawa, kogo przywiało do mojej miejscowości. Często trzeba odpowiadać na wiele pytań: skąd, dokąd, po co, dlaczego sama, a skoro sama, to czy nie smutno, czy się boi, i tak dalej. Podczas spaceru spotyka się ludzi spoza swojej bańki, co jest bardzo ciekawym doświadczeniem, ale też trudnym, myślę, dla obu stron.

Wschodnia granica Polski to granica Unii Europejskiej, "kreska na mapie, która komplikuje biografie i zaplata historie".

Chyba najbardziej zaskoczyły mnie historie związane z przeszłością i przekraczaniem granicy po wojnie latach 1945-1947. Dotychczas znałam tę granicę wyłącznie z podręczników i oficjalnych przekazów, granicę gabinetową, która była wyznaczana na konferencjach międzynarodowych. Nie zdawałam sobie sprawy, jak to wygląda w praktyce, co powojenna granica oznaczała dla konkretnych ludzi.

Bardzo często wiązały się z tym dotkliwe konsekwencje dla mieszkańców pogranicza. Np. miejscowość Tokary, przez którą przechodziłam, została przecięta w połowie; część Tokar została w Polsce, a część odeszła do Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. W praktyce przecięcie wsi oznacza, że kościół jest po jednej stronie, a cmentarz po drugiej. Tutaj jest szkoła, tam jest urząd. Tutaj zostajemy my, a w drugiej części, za granicą, jest nasza rodzina. I chociaż dzieli nas 500 metrów, nie możemy się na co dzień odwiedzać. Komunikacja między ludźmi zostaje przerwana. Trzeba jechać na przejście graniczne, załatwić formalności.

Te historie opowiadały mi osoby ze starszego pokolenia, które mają 80-90 lat i wspomnienia nadal są w nich żywe. Bardzo często na pytanie, jak się żyje przy granicy i czy pamięta pan/pani, jak granica była wyznaczana, opowiadają, jak przyjechali pogranicznicy, postawili słupki za ich stodołą, na obrzeżach wsi i w jaki sposób to wpłynęło na ich życie – wtedy oraz teraz.

Granica Polski z Rosją i Białorusią – zapamiętała pani stamtąd coś szczególnego?

Wędrowałam jeszcze przed wybuchem pandemii, wojną w Ukrainie i kryzysem uchodźczym na granicy polsko-białoruskiej. Te wszystkie najgorsze rzeczy miały się dopiero wydarzyć. W tamtym czasie granica polsko-białoruska była uśpiona, biegła za stodołami, wsiami, blisko podwórek. Na pytanie, jak się żyje przy granicy i czy ona cokolwiek zmienia w życiu, wiele osób mówiło, że ona jest, a jakby jej nie było. Miałam poczucie, że te osoby żyją odwrócone plecami do granicy. Ale po ostatnich wydarzeniach granica wróciła.

Kiedy rozmawiałam z moimi bohaterami już po wędrówce, to oni bardzo często używali właśnie tych słów – wróciła, ożyła, znowu jest, jakby była żywą istotą, która się przebudziła. Mam wrażenie, że nie ma jednej wschodniej granicy, jest kilka granic i kilka różnych historii.

A granica z Rosją?

Pamiętam, że emocjonalne reakcje zaobserwowałam u turystów, również u siebie. Bo granica często jest atrakcją turystyczną, ludzie, będąc w jej pobliżu, chcą zrobić sobie zdjęcie na jej tle, zaznaczyć swoją obecność przy niewidzialnej linii.

Pamiętam mężczyznę – od tego zaczyna się moja książka – który usiłował splunąć na granicę polsko-rosyjską. Rozmawiałam o tym z kobietą, która mieszka w pobliżu trójstyku granic Polski, Rosji i Litwy. Powiedziała, że czasem obserwuje, jak ludzie przyjeżdżają, by okazać niechęć granicy.

Wszystko szybko się zmienia. Gdy pytałam mieszkańców, jak się żyje przy granicy polsko-litewskiej, odpowiadali: "Jaka granica, żadnej granicy nie ma, przecież my tutaj swobodnie jeździmy, załatwiamy sprawy po litewskiej stronie, odwiedzamy rodziny. Ta granica jest, a jakby jej nie było". Ona w niektórych miejscach nie była nawet oznaczona.

Poznałam kilka rolniczek, które mieszkają na Suwalszczyźnie, a dzierżawią pola po litewskiej stronie. Sytuacja diametralnie zmieniła się po wybuchu pandemii, kiedy polscy rolnicy zostali odcięci od swoich pól na Litwie. Granica wróciła do życia i świadomości ludzi, znowu zaczęła być ważna, bo utrudniła codzienne funkcjonowanie.

Miała pani momenty trudne, kryzysowe?

Tak, było ich dużo. Często po prostu nie chciało mi się iść. Pamiętam, że siedziałam w rowie przybita – obliczyłam, że jeszcze mam do przejścia 700 km. Ale wtedy pojawił się mężczyzna, który jechał rowerem elektrycznym i zarządził, żebym wsiadła na bagażnik, a on mnie podwiezie kilka kilometrów.

Skorzystała pani?

Tak i bardzo mnie ta bezinteresowna pomoc podbudowała. Poza tym bardzo dużo dobrego dostawałam od ludzi. Ktoś mnie do siebie zaprosił, porozmawiał. Spotkania z ludźmi pozwalały mi przezwyciężyć kryzysowe momenty.

Nie bała się pani?

Bałam się. Bo dopóki nie zrobiło się zimno – czyli do końca września – spałam pod namiotem. Na początku próbowałam być niezależna i rozbijałam namiot w terenie, pod lasem czy nad jeziorem, ale w nocy nie mogłam zmrużyć oka. Bałam się, że coś się stanie, ktoś przyjdzie, chociaż tereny, przez które szłam, są bardzo słabo zaludnione, zwłaszcza na pograniczu polsko-białoruskim.

Bardzo szybko stwierdziłam, że raczej nie przezwyciężę swojego strachu, więc zaczęłam wieczorami zachodzić na podwórka i pytałam, czy mogę rozbić namiot. Zazwyczaj się zgadzano. Z wieloma sytuacjami można sobie poradzić, tylko trzeba umieć prosić o pomoc.

Ewa Pluta do końca września spała pod namiotem
Ewa Pluta do końca września spała pod namiotem© Archiwum prywatne

A pani co dała ta wędrówka? Przypuszczam, że wzmocniła panią mentalnie.

Tak, to jest dobry trop. Spacer dał mi poczucie, że mogę wiele pomimo ograniczeń, które mocno czułam – że fizycznie nie dam rady już iść, że chcę zrobić sobie dzień przerwy i z nikim nie rozmawiać. Koniec końców dało mi to większą otwartość na innych ludzi.

Ewa Pluta – dziennikarka, redaktorka wydań cyfrowych w "Pismo. Magazyn opinii". Pod koniec 2022 roku nakładem wydawnictwa Dowody na Istnienie ukazał się jej debiut, w którym łączy perspektywę pieszej reportażystki z uniwersalną refleksją nad dzielącymi ludzi granicami, murami i zasiekami: "Rubież. Reportaż wędrowny".

Ewa Pluta
Ewa Pluta© Archiwum prywatne

Ewa Podsiadły-Natorska dla Wirtualnej Polski

Zapraszamy na grupę FB - #Wszechmocne. To tu będziemy informować na bieżąco o terminach webinarów, wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was! Chętnie poznamy wasze historie, podzielcie się nimi z nami i wyślijcie na adres: wszechmocna_to_ja@grupawp.pl.

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Zobacz także