Rodzice przechytrzyli MEN. Wysyłają dzieci do szkoły, a dyrektorzy mają związane ręce
Dziewiątego listopada wszystkie szkoły musiały przejść na tryb edukacji zdalnej. Jednak w ministerialnym rozporządzeniu jest zapis pozwalający na naukę stacjonarną. Rodzice zaczęli lawinowo składać wnioski. W jednej z podstawówek na terenie Śląska przychodzi do szkoły ok. 70 proc. uczniów.
Według wielu rodziców edukacja online nie sprawdza się w dłuższej perspektywie. Część z nich już w czerwcu wyliczała powody - konieczność pomagania dzieciom w przerabianiu materiału, problemy ze sprzętem czy wygospodarowaniem zacisznego skrawka mieszkania dla każdej pociechy.
Tymczasem ostatnio rządzący ogłosili, że zajęcia stacjonarne zostają zawieszone do 29 listopada. Dla wszystkich uczniów. Wiadomość o powrocie do nauki zdalnej zbulwersowała wiele osób. Bardziej dociekliwi zaczęli studiować treść rozporządzenia i szybko okazało się, że jest sposób na ominięcie zakazu.
W rozporządzeniu MEN czytamy: "Dla uczniów, którzy ze względu na niepełnosprawność lub np. warunki domowe nie będą mogli uczyć się zdalnie w domu, dyrektor szkoły będzie zobowiązany zorganizować nauczanie stacjonarne lub zdalne w szkole (z wykorzystaniem komputerów i niezbędnego sprzętu znajdującego się w szkole)".
Adam Mazurek, jeden z rodziców i przeciwników edukacji zdalnej, tłumaczy. – Wystarczy zwykłe podanie do dyrektora szkoły z krótkim uzasadnieniem np. brak sprzętu, internetu, opieki, konieczność pracy poza domem, choroba rodzica, opiekuna. Wówczas każdy dyrektor ma obowiązek zorganizować naszemu dziecku naukę w szkole. Nawet gdyby było tylko jedno takie dziecko w placówce - tłumaczy. - Mamy informacje, że właśnie tak dzieje się w wielu szkołach w Polsce. Rodzice do dzieła – zachęca.
Mazurek twierdzi, że rząd igra z ogniem. – Na początku października wydali oświadczenie, że absolutnie nie planują zamykania wszystkich szkół. Co więcej, mówili, że placówki edukacyjne odpowiadają tylko za ok. 2 proc. zarażeń. A później nagle zamknęli wszystkie – oburza się.
Skomplikowana edukacja
Wiele osób poszło jego śladem, co niekoniecznie podoba się dyrektorom i nauczycielom. Małgorzata, germanistka w jednej ze śląskich podstawówek, alarmuje, że do szkoły zapisanych jest 127 uczniów i ok. 70 proc. z nich przychodzi na lekcje.
– Rodzice podpisali oświadczenia o braku warunków w domu, a dyrekcja nie może odmówić przyjęcia wniosku. Jedyne co pozostaje, to uprzejme rozmowy z rodzicami i dopytywanie, czy na pewno ich dziecko nie może uczyć się z domu – wyjaśnia w rozmowie z WP Kobieta.
Nauczycielka wie, że niektórzy rodzice nie są do końca szczerzy. – Dzieci potrafią się wygadać. Nie raz już słyszałam, że mamusia jest w domu – wspomina.
Małgorzacie ciężko jest skupić się na podwójnej pracy w jednym czasie. – Małe dzieci wymagają uwagi. Gdy uruchamiam jakąś aplikację i koncentruję się na komputerze, to uczniowie w klasie zaczynają być głośno. Dyscyplinowanie ich jest bardzo niezręczne, bo wiem, że niektórzy rodzice "zdalnych uczniów" siedzą obok nich przy komputerze i widzą, co się dzieje – mówi germanistka.
"Wszyscy tracą"
Małgorzacie wtóruje Jolanta z woj. pomorskiego, która uczy angielskiego w klasach 1 i 3. – Wszystkie dzieci tracą. Ci, którzy przychodzą do szkoły, nie mają możliwości zobaczenia tego, co udostępniam na ekranie komputera. W związku z tym muszę jednocześnie uczyć część uczniów online oraz drugą część tradycyjną metodą. Gdy podchodzę do uczniów w ławkach, to nie widzę, co robią ci przed komputerami – opowiada.
Nauczycielka zwraca dodatkowo uwagę na kwestię zasłaniania ust i nosa. – Co chwilę zakładam i zdejmuję maseczkę. Nie mogę podejść do ucznia bez maseczki, ale z kolei prowadząc lekcje online jestem lepiej rozumiana, gdy nie mam zasłoniętych ust i nosa – podkreśla.
Dobrym rozwiązaniem jest umożliwienie uczniom nauki online, ale z odrębnej klasy czy świetlicy. Wtedy nauczyciel kontaktuje się ze wszystkimi przez komputer. Niestety to wiąże się z koniecznością przydzielenia dodatkowego nauczyciela do opieki, a na to nie może pozwolić sobie zbyt wielu dyrektorów.
Adam Mazurek, który nie tylko sam jest rodzicem, ale również i byłym nauczycielem z 8-letnim stażem pracy, podkreśla, że posyłanie dzieci do szkół nie ma na celu utrudniania pracy nauczycielom. – Oni także są poszkodowani z powodu zamknięcia placówek. Mają o wiele więcej pracy za tę samą pensję. Zdaję sobie sprawę, że ciężko jest prowadzić jednocześnie zajęcia online i w klasie, dlatego dzieci i nauczyciele powinni jak najszybciej wrócić do szkół – podkreśla.
Poprosiliśmy Ministerstwo Edukacji Narodowej o komentarz i przedstawienie pomysłu, na rozwiązanie sprawy, ale nie otrzymaliśmy odpowiedzi.