Scenarzystka i pisarka z apetytem na nadwiślańskie „House of Cards”
W księgarniach pojawiła się właśnie najnowsza powieść Anny Fryczkowskiej „Sześć kobiet w śniegu (nie licząc suki)”. To siódma książka polskiej przedstawicielki nurtu domestic noir, autorki „Kobiety bez twarzy”,„Kurortu Amnezja” i „Starsza pani wnika”. Nam pisarka i scenarzystka („Na Wspólnej”, „Barwy szczęścia”, „Przystań”) opowiada o swoich bohaterkach, z których jedna kończy marnie, o bezwzględnej grupie literackiej Żeberko, o „amatorskich włochatkach” i o tym, dlaczego czasem chciałaby być muchą.
Przeczytałem „Sześć kobiet” w kilka godzin.
To dobrze czy źle?
Bardzo dobrze.
To literatura popularna, więc powinno się ją czytać jednym tchem. Znaczy: udało mi się.
Popularna, bo to między innymi kryminał. Jak wskazuje tytuł, głównymi bohaterkami są panie. Panowie na drugim planie, i albo są to osoby mało sympatyczne, albo wręcz złe. Dlaczego aż tak?
A to cię dotknęło czy rozczarowało?
Nie, po prostu to zauważyłem.
Ciekawe, że gdy ktoś napisze powieść, gdzie kobiety są na drugim planie, albo wręcz nieobecne, jakoś nie dostaję takich pytań. Zauważ też, że narracja nie jest tu obiektywna, krąży od osoby do osoby. A każda z tych kobiet patrzy na facetów przez pewnego rodzaju „okulary” żalu albo poczucia krzywdy. I to nie jest przesada. Rozejrzyj się. Ilu znasz mężczyzn, którzy rechoczą przy przysłowiu: Jak się baby nie bije, to jej wątroba gnije? A potem dają w twarz swojej partnerce, gdy się na nią rozgniewają? I jeszcze tłumaczą, że to była jej wina? A ilu takich, którzy wymuszają na żonach taki seks, jakiego one nie akceptują? Opisuję też mężów, którzy mają potrzebę nieustającej kontroli nad partnerką, mężów wiecznie nieobecnych, albo takich, którzy nawet jeśli obecni, nie zwracają uwagi na te swoje nieszczęsne żony. W życiu nie ma ideałów. W mojej książce też.
Chociaż poczekaj, w powieści jest jeden pozytywny męski bohater – dziewiętnastoletni Ignacy, syn jednej z sześciu kobiet. Ignacy – młodzieniec, którego akurat można lubić. W ogóle nieco lepiej myślisz o młodszych pokoleniach.
Metaforycznie: mają czystsze głowy. Są otwarci, stracili gdzieś te seksistowskie uprzedzenia, które mieli jeszcze ich ojcowie. Należę do grupy literackiej, która nazywa się „Żeberko”. Na spotkania przychodzi sporo młodych ludzi płci obojga. Bardzo mi się podoba ich podejście do rzeczywistości. Im nie trzeba tłumaczyć, że żyjemy w mocno patriarchalnym społeczeństwie, oni to sami widzą, bo rzucają im się w oczy niesprawiedliwości, które dla pokolenia wyżej były przezroczyste, neutralne. Jakie? A choćby takie, że w mediach mówi czy pisze się zawsze „przeciętny Kowalski”. A dlaczego nie Kowalska? Bo Kowalski w naszej kulturze jest bardziej neutralny, niż Kowalska. Mała rzecz, a kształtuje myślenie. Kowalski bardziej zasługuje na miano obywatela niż jego żona. Albo weźmy szkolne podręczniki przyrody. W podręcznikach ciało człowieka to zawsze mężczyzna, zauważyłeś? Jest ciało człowieka i ciało kobiety. To sygnał już dla najmłodszych, że kobieta to taki mniej człowiek.
W Żeberku jesteś guru?
Skąd! Przychodzi tam kilkanaście fascynujących osób, wszystkie bardzo oczytane, same często świetnie piszące. Prowadzi te spotkania Zbyszek Zawadzki, też pisarz, agent literacki. Na każdym spotkaniu omawiamy czyjeś dzieło, czyli – jak to się u nas nazywa – przepuszczamy książkę przez literackie żeberko. Omawiający pastwią się nad tekstem, wymieniają plusy i minusy, z przewagą minusów, czepiają się i wychwytują nielogiczności. To często zimny prysznic dla autorki. Ale lepiej tego doświadczyć przed wydaniem książki niż po.
„Sześć kobiet” przepuściłaś przez Żeberko?
Tak. I pod wpływem dyskusji przerobiłam cały trzeci akt. Kazali mi zwolnić, bo za dużo się tam działo, za szybko. Zasugerowali też, żeby pogłębić wątek powieści w powieści. Zawsze chwilę się zżymam, a potem przyznaję im rację.
Raczej panie czytają twoje książki?
Panie w ogóle raczej czytają. Według różnych badań od 60 do 90 procent czytających to czytelniczki. Nawet te najbardziej „męskie”, sensacyjne tytuły czytają głównie kobiety.
Coś by się zmieniło, gdyby panowie więcej czytali?
Ciekawe pytanie. Może nieco więcej by analizowali, może częściej zastanawialiby się nad stereotypami, z którymi literatura pisana przez co inteligentniejsze kobiety często się teraz rozprawia.
Wracamy do twoich bohaterek. To bardzo różne kobiety. Również ze względu na sympatie polityczne. Jedna chce zostać PiS-owską posłanką, inne są bardzo liberalne. A jednak się spotykają i są przyjaciółkami. Takie rzeczy tylko w książkach?
Oczywiście, że nie. Często biorę udział w takich spotkaniach. Wtedy z dziewczynami bardzo się staramy nie rozmawiać o polityce, co przecież na sto procent skończyłoby się awanturą. Z grubsza przecież wiadomo, kto na kogo głosował, kto ma jakie poglądy, więc pewnych tematów się po prostu nie porusza. Chociaż nie twierdzę, że znam jakieś posłanki PiS-u. Moja bohaterka kandyduje zresztą do Sejmu z ramienia którejś z prawicowych partii, nie wymieniam nazw, bo nic nie starzeje się szybciej niż nazwy ugrupowań politycznych.
Decyzje polityczne bywają jednak nieprzewidywalne. Krystian Legierski, kojarzony z ruchem LGBT, głosował na Andrzeja Dudę. Miał już dosyć prezydenta Komorowskiego.
Ja też miałam dosyć prezydenta Komorowskiego, co nie znaczy, że prezydent Duda mi się podoba. Poprzedni prezydent był zwyczajnym seksistą, niedługo po poprzednich wyborach prezydenckich napisałam zresztą o tym tekst do „Feminoteki”, o tym, że dostaliśmy zestaw w pakiecie: wąsy, dubeltówkę i seksizm. Chociaż wąsów i dubeltówki prezydent z czasem się pozbył.
Jest w twojej książce i polityka, i kilka ciekawych bohaterek po czterdziestce, ale to jednak głównie kryminał. Gatunek, do którego jesteś przywiązana?
Jest też kilka ciekawych bohaterek po trzydziestce, a dwie są jeszcze młodsze. A co do kryminału – daje każdej historii szkielet, na którym można nabudować dowolne rzeczy. Skandynawowie od dawna wiedzą, ile można przemycić w kryminale. A ja w tej książce, poza przemycaniem mniej kryminalnych treści, miałam jeszcze dwie ambicje. Napisać powieść, która rozgrywa się w jednym miejscu i w bardzo ograniczonym czasie, tutaj to tylko kilka godzin. Poza tym miałam ambicję oddania dynamiki kobiecego wieczorku. Faceci nigdy jej nie zaznają, bo męsko-damskie spotkania wyglądają zupełnie inaczej.
Mężczyźni powinni się obawiać babskich wieczorków? Tego damskiego wspierania się i przekonywania, że to kobiety mają zawsze rację?
Czy mężczyźni powinni się obawiać tego, że żona wróci do domu w silniejszej, bardziej pyskatej wersji? Niech pamiętają, że paniom takie kobiece wsparcie jest czasem bardziej potrzebne niż nowy mąż czy kochanek.
Niektóre bohaterki twojej książki to też pisarki. Nowa królowa kryminałów, blond odchodząca królowa (o tej tylko się mówi) i dobrze pisząca, ale niezbyt popularna. Podobieństwa do realnych postaci nieprzypadkowe?
Chciałam rozprawić się z mechanizmem tworzenia gwiazd. Zastanowić się, czy każda osoba nadaje się na celebrytkę i czy celebryci są w literaturze w ogóle potrzebni. Pewnie tak, bo Kasię Bondę wszyscy teraz czytają. Stała się najbardziej rozpoznawaną autorką w Polsce, co wcześniej udało się tylko Katarzynie Grocholi. Jakie to ma znaczenie dla literatury w ogóle? Choćby takie, że ludzie rozsmakowują się w czytaniu. Poczytają Bondę, poczytają Miłoszewskiego, sięgną po kolejne książki innych autorów. Aż wreszcie Biblioteka Narodowa wyda bardziej krzepiący komunikat dotyczący czytelnictwa.
Światową gwiazdą jest Stephen King. Padający w książce śnieg, odcinający zresztą bohaterki od świata, to ukłon w stronę „Lśnienia”?
Kłaniam się tam wielu pisarzom, czasem wymieniając ich z nazwiska. Ostatecznie jesteśmy tym, co przeczytaliśmy, zobaczyliśmy i z kim rozmawialiśmy. A Kinga lubię, choć jego ostatnie książki trochę bym podredagowała, popodcinała. Mistrz się tam bardzo rozgaduje.
Marek Krajewski twierdzi, że nie czyta kryminałów. Nie chce się inspirować historiami, które wymyślają inni.
Myślę, że czyta bardzo dużo, tylko nie są to powieści kryminalne.
A ty jesteś książkową pochłaniaczką?
Cierpię na bezsenność, więc rzeczywiście czytam sporo. Dwie noce – jedna książka. Tyle, że ze współczesnej produkcji najczęściej mało zostaje w głowie. Przeczytam kilka stron i od razu myślę – przecież to już było, i to ile razy! Przeżywam wtedy pewne zadziwienie – po co poświęcać tyle miesięcy życia, by pisać kolejny raz o tym, o czym powstało już mnóstwo innych powieści, często lepszych. Ale są też oczywiście książki, które zostają we mnie na dłużej, niektóre na zawsze. Wczesny Krajewski jak najbardziej. Napawałam się jego stylem. Ten jego świat był strasznie brzydki, ale fascynujący.
Krajewski w pewnym momencie porzucił Uniwersytet Wrocławski i teraz w rubryce zawód wpisuje „pisarz”. Jak jest w twoim przypadku?
Chcę pisać książki, ale żyję z czego innego. Scenariusze, tantiemy, teksty dziennikarskie, redagowanie i podkręcanie tekstów na www. Chcąc żyć z pisania powieści, musiałabym wydawać przynajmniej trzy rocznie, a to już prosta droga do stania się kolejną Katarzyną Michalak.
Trudno chyba też zarabiać na literaturze, skoro po wpisaniu w przeglądarkę twojego nazwiska, druga najpopularniejsza fraza brzmi – „Anna Fryczkowska chomikuj”.
Próbowałam z tym kiedyś wojować, wypełniając długie formularze i potwierdzając, że mam prawa autorskie do tego, co napisałam. Na dwa dni książka znikała, ale potem wracała, w trzech innych miejscach. To jest jak hydra, obetniesz jeden łeb, odrastają dwa kolejne. Miałam też fazę, że pisałam do tych, którzy udostępniali moje książki na chomiku. Tłumaczyłam, że to moja praca, że poświęciłam na napisanie powieści rok czy dwa i że chciałabym móc na tym zarabiać, choćby po to, żeby pisać kolejne Odpowiedziano mi, że jestem roszczeniowa i że powinnam się cieszyć, że ktoś w ogóle chce mnie czytać. I że oni nie mają pieniędzy, żeby kupować wszystko, co chcą. Ja też nie mam tyle pieniędzy. Na szczęście istnieją biblioteki.
Ktoś chce, bo twoje książki mają stałą grupę czytelników. Która z nich była największym sukcesem?
Mam nadzieję, że największym będzie najnowsza.
W „Sześciu kobietach” jedna z pisarek ufa swojej wyobraźni, druga twierdzi, że najważniejszy jest research i przygotowanie. Do której Ci bliżej?
Jestem pośrodku. Dobra dokumentacja jest bardzo ważna, ale powieści nie są przecież tekstami dziennikarskimi. Piszę po to, żeby wchodzić w różne ciała, stawać się różnymi osobami i starać się je zrozumieć. Za dużo mam wyobraźni, żeby ograniczać się tylko do tego, co uzyskałam w researchu.
Ukrainkę ze swojej książki zresearchowałaś?
Oczywiście. Przychodzi do nas raz na jakiś czas pani do sprzątania. Dużo rozmawiamy przy śniadaniu. Kiedy trzeba, wystawiam jej zaproszenia do Polski.
W książce jest też odrobina pornografii i kategoria na jednej ze stron „amatorskie włochatki”. Przyglądałaś się internetowi pod tym kątem?
Właśnie się zastanawiam, czy po lekturze „Sześciu kobiet” ludzie nie zaczną wpisywać w przeglądarki „amatorskich włochatek”. Jakby jednak dobrze poszukać, to na pewno znajdzie się coś podobnego. W tej dziedzinie ludzka fantazja jest nieograniczona.
Czyli zaglądałaś na takie strony?
To chyba nie ma być rozmowa o pornosach? Musiałam zobaczyć, jak wyglądają te filmy. Są ohydne i robione wyłącznie dla facetów. Nie podejrzewam, by którakolwiek z kobiet biorących w tym udział, miała z tego choć odrobinę przyjemności.
Ciekawe, że w kłopotliwą sytuację związaną z pornografią, wmanewrowałaś akurat…
Nie kończ. Już prawie zrobiłeś spoiler.
Fanka seriali?
Tak. Seriale przejęły funkcje XIX-wiecznych powieści. Filmy w większości poszły w widowiskowość i efekty, a seriale (szczególnie te w płatnych kanałach) zajęły się komentowaniem rzeczywistości i poruszaniem trudnych tematów. Kiedyś uważałam, że prawie wszystko o życiu i o śmierci można znaleźć w „Sześciu stopach pod ziemią”, to serial o rodzinie, która prowadzi dom pogrzebowy. Teraz bardzo szanuję „Breaking Bad”, i jego spin off „Better Call Saul”. Oba na różne sposoby opowiadają o tym, pod wpływem czego człowiek dobry, a przynajmniej w miarę przyzwoity, może stać się zły. Bardzo zły. Ostatnio przypominam sobie też, coraz bardziej aktualny „House of Cards”.
Będziesz pisać polski odpowiednik?
Chciałabym. Ale najpierw musiałabym zrobić porządny research. Ja chciałabym być tą muchą, która pojawi się na przykład w domu prezesa na Mickiewicza. Zobaczy, posłucha, jak to wszystko wygląda, kiedy politycy nie mówią do kamery, kiedy niczego nie udają.
Czyli na nadwiślański „House of Cards” jeszcze poczekamy. Kilka seriali jednak już napisałaś. Który udał się najbardziej?
Najbardziej lubię „Przystań”, historię o ratownikach wodnych. Fajni bohaterowie, niezły zestaw aktorów, mazurskie krajobrazy, Tomasz Jachimek w roli tajemniczego Faceta w Rękawkach… Trochę żałuję, że nie było ciągu dalszego. Widzowie też podobno żałują. Na Facebooku jeszcze niedawno działała grupa „Chcemy drugiego sezonu Przystani”.
Czyli więcej powodów do zadowolenia mają teraz twoi czytelnicy. Ktoś sięgając po „Sześć kobiet w śniegu (nie licząc suki)” sięga po kryminał?
Tak myślałam jeszcze niedawno. Ale jakiś czas temu okazało się, że to co piszę, to nie do końca kryminały, lecz gatunek zwany domestic noir. Napisałam trzy książki, z którymi recenzenci nie do końca sobie radzili. No bo jak to – jest zbrodnia, jest śledztwo, jest szukanie winnego, rozwiązanie i kara, ale gdzie detektyw? Gdzie odciski palców, dowody rzeczowe? A w dodatku, większość moich bohaterów to bohaterki, wkurzone kobiety, które same chcą zaprowadzać sprawiedliwość. I nagle czytam tekst Justyny Sobolewskiej w „Polityce”, gdzie wśród innych nazwisk wymienia również mnie, jako jedną z reprezentantek nurtu domestic noir. Pisałam domestic noir, zanim stało się modne.
Bycie w nurcie pomaga pisarzowi?
W grupie siła. O tym jest przecież „Sześć kobiet w śniegu”.