Seniorzy w czasach pandemii: najlepiej pomaga mi koniaczek
Starają się żyć normalnie. Morsują, spacerują, czytają książki, rozwiązują krzyżówki. Nie lubią oglądać telewizji, bo mają poczucie, że ciągle ich ktoś straszy śmiercią. Najbardziej martwią się o dzieci: że za dużo pracują i nie dbają o siebie. Jak seniorzy znoszą pandemię? Oddaliśmy im głos.
O seniorów boimy się dziś najbardziej. Koronawirus, samotność, depresja, poczucie osamotnienia. Ich dzieci są w pułapce bez wyjścia: czy odwiedzać i pomagać, czy trzymać się w oddali, by nie zarazić śmiercionośnym wirusem? Sprawdzamy, co na to sami zainteresowani.
Maria Konecka, 64 lata, Wyrzysk
Nadal Pani pracuje?
Nie. Od 2017 roku jestem na emeryturze. Pracowałam w przedszkolu, kiedyś w żłobku, a ostatnio jako pomoc przedszkolna w grupie trzylatków.
Jak Pani znosi pandemię?
We wrześniu i w październiku miałam poważne problemy ze zdrowiem. Spędziłam trochę czasu w szpitalu w Bydgoszczy, na oddziale chirurgii naczyniowej. Miałam tętniaka aorty brzusznej oraz kłopoty z nogami. Wiadomo, że jak człowiek przestaje pracować, to wszystkie choroby się go czepiają. Pierwszy raz trafiłam do szpitala we wrześniu z tętniakiem, ale w efekcie badań okazało się, że mam zapchaną żyłę szyjną i lekarze sami z siebie przeprowadzili zabieg jej udrażniania. Trzy tygodnie później wróciłam do tego samego szpitala na operację, podczas której przeprowadzono dwa zabiegi.
Czy epidemia bardzo Pani doskwiera?
Obecnie dużo odpoczywam. Poza tym jestem szczęśliwa, że już jestem w domu. Wcale nie brakuje mi pracy. Bardzo lubię krzyżówki, sudoku, cieszę się, że w końcu mogę chodzić na spacery, bo przecież gdy miałam te zapchane żyły, przez pół roku byłam unieruchomiona i nie mogłam przejść 20 metrów. Lubię też udzielać się na Facebooku, ale nie interesują mnie pozdrowienia, kwiatki, kotki. Lubię czytać ciekawe, mądre wpisy.
Mieszka Pani sama?
Nie, obecnie z synem, który jest rozwodnikiem. I chwilowo z wnuczką i jej chłopakiem, właśnie wrócili z zagranicy. Jest nam wygodnie, bo mieszkamy w domku jednorodzinnym. Bardzo doceniam, że mam do dyspozycji balkon i ogród. Dzięki temu nawet gdybym była w izolacji, to nie odczułabym jej tak bardzo.
Czy przestrzega Pani godzin dla seniorów?
Tak, staram się tego pilnować, zakupy robię między 10 a 12. Zazwyczaj nikt nikomu nie zwraca uwagi, nikt nikogo nie wyprasza ze sklepu, chyba że akurat więcej starszych osób jednocześnie robi zakupy.
Zna Pani kogoś, kto zachorował na covid-19?
Mój tata. Zmarł niedawno, 19 października. Co prawda ojciec był wiekowy, miał 89 lat. Zabrali go do szpitala z testem dodatnim. Ale po jednym dniu przenieśli z oddziału, gdzie leczono koronawirusa, do innej sali. Był tam półtora dnia i zmarł. W wypisie ze szpitala wśród przyczyn zgonu było napisane, że pierwsza to choroby współistniejące, czyli serce, a druga to koronawirus. Tydzień później zmarła kuzynka, okaz zdrowia, w moim wieku. Nigdy nie chorowała. Przyznam, że wtedy moje myślenie zmieniło się trochę, choć jestem sceptyczna wobec tej pandemii.
A jakiego rodzaju ma Pani wątpliwości?
Nie mam pewności, czy to zamykanie wszystkiego, maseczki, rzeczywiście nas chronią. Dla mnie czyste powietrze i zdrowy tryb życia to najlepsza ochrona przed chorobą. Jak patrzę na te biedne dzieci w maseczkach, to mi się serce kraje. Oczywiście zasłaniam usta i nos w sklepie, a maseczkę mam zawsze przy sobie, ale przede wszystkim dlatego, że boję się mandatu. A wątpliwości pojawiły się na skutek doświadczeń. Przed tą operacją w szpitalu miałam dwa wyniki negatywne testu, a przecież byłam narażona na zakażenie. Tymczasem moja siostra, która wiosną nie wychodziła z domu trzy miesiące, kilka dni po tym, jak w końcu opuściła bezpieczne wnętrza, zrobiła sobie test i wynik był pozytywny. Mimo że wszędzie chodziła w maseczce i rękawiczkach.
A jak to było z Pani kuzynką?
Rozmawiałam z nią 21 października, dwa dni po śmierci taty. Ona chciała przyjechać na pogrzeb, a ja jej mówię: nie przyjeżdżaj, Irenka, bo masz wiekową mamę w domu, a wiesz, jak to bywa. Aż tu nagle dostaję wiadomość od sąsiadki, że moja kuzynka miała koronawirus, zapalenie płuc, spędziła tydzień w Pile w szpitalu i już z niego nie wróciła. Jak takie rzeczy się słyszy, to trudno pozostać obojętnym. Z jednej strony bardzo współczuję ludziom, którzy mają zajęte płuca, tak ciężko chorują, że czasem nie są w stanie poradzić sobie z chorobą. A z drugiej zamykanie i izolacja też nic dobrego nie przynoszą.
Spotyka się Pani z kimś? Bywa u znajomych?
Oczywiście. Prowadzę normalny tryb życia. Przyjeżdżają do mnie wnuki, ja je też odwiedzam, spotykam się z przyjacielem, który mieszka w Bydgoszczy, widuję z sąsiadkami jak dawniej. Staramy się żyć normalnie, nie dopuszczamy do siebie myśli, że coś nam się stanie, bo przecież wiadomo, że im człowiek więcej myśli, tym jest gorzej, tym bardziej się zamartwia i stresuje. To życie toczy się niezależnie od tego, co robimy. Sami nie wiemy, ile to wszystko potrwa.
Dzisiaj pisała do mnie koleżanka, że leży w szpitalu, bo ma wynik pozytywny. Jak to spotyka kogoś bliskiego, to trudno się nie bać. A z drugiej strony nie mam już siły oglądać telewizji. Jesteśmy non stop bombardowani informacjami o śmierci, o liczbie chorych. Ileż można tego słuchać? Przecież ludzie starsi będą umierać nie tylko z samotności, ale też z przerażenia. Wiele osób mówi, że za nic nie pójdą do szpitala, bo zwyczajnie się boją, że już nie wrócą. Szpital wydaje się być straszniejszy niż cokolwiek innego. A teraz jeszcze pojawiła się informacja, że starostowie nie mogą podawać do publicznej wiadomości liczby chorych na covid, co do tej pory było jawne. O co tu chodzi? Będą podawać takie dane, które są dla nich wygodne…
A jak będzie dostępna szczepionka, to czy Pani się zaszczepi?
Nie, absolutnie. Nigdy nie szczepiłam się ani na grypę, ani na nic innego. Mój świętej pamięci tata szczepił się co roku i zawsze strasznie to odchorowywał. Raz to nawet w szpitalu się znalazł. Po szczepionce na zwykłą grypę. A ta szczepionka na covid-19 przecież jest kompletnie niezbadana. Jeśli po kilku latach by się okazało, że ci ludzie, którzy się zaszczepili, nie mają żadnych powikłań, że ten preparat jest dobrze przebadany, to może bym się zastanowiła.
Ewa Rucińska, 74 lata, Warszawa
Co najbardziej doskwiera Pani w pandemii?
Siedzenie w domu. W ciągu kilku miesięcy pandemii wyszłam na zewnątrz dwa razy. Na wybory. Wierzyłam, że mój głos coś może zmienić. Oprócz tego córka zawiozła mnie kilka razy prywatnie do lekarza. Jestem osobą schorowaną: mam zanik jednej nerki, problemy z sercem, chorobę Hashimoto. A to oznacza, że w przypadku zakażenia koronawirusem, pożegnałabym się z tym światem. Bardzo się tego boję, ale z drugiej strony uwięzienie w domu doprowadziło do zaniku mięśni, pogorszenia się stanu zdrowia, problemów natury psychicznej.
Jak one się objawiają?
Mam stany depresyjne i lękowe. Przez pierwsze miesiące pandemii mieszkałam sama i to mnie potwornie przygnębiało. Bałam się, że jak mi się coś stanie, to nikt się o tym nie dowie. Mam dwie córki. Jedna jest wdową, mieszka na stałe we Wrocławiu, druga ma pełną rodzinę, choć jest po rozwodzie. Tak jak ja żyje w Warszawie. Wiosną, tuż przed wybuchem pandemii, młodsza pojechała z mężem na narty do Włoch. Gdy wróciła, została od razu skierowana na kwarantannę. Na szczęście we własnym domu.
Nie zmienia to faktu, że bałam się o nią potwornie, nie mogłam do niej pojechać, ani ona do mnie. Nie spałam po nocach, płakałam niemal bez przerwy. Starsza córka nie miała jak z tego Wrocławia do mnie przyjechać. Gdyby nie sąsiadka, nie wiem, jak bym sobie dała radę. W końcu ta starsza przyjechała do Warszawy i od tego czasu mieszkamy we dwie. Córka bardzo mi pomaga. Jednak dzięki pandemii przekonałam się na zicher, że dorosłe dzieci nie powinny mieszkać ze swoimi rodzicami.
Dlaczego?
Bo to powoduje konflikty. Nieustająco się kłócimy. Każda z nas ma swój pomysł na układanie naczyń w szafce, odkładanie pilota do telewizora, każda ma inną wrażliwość co do czystości i bałaganu. Patrzę czasem na córkę i nie mogę się nadziwić, że to ja ją wychowałam… Straszna z niej cholera. Czasem przychodzi mi do głowy, że może ona jest taka po mnie… Ale zaraz odrzucam tę myśl. (śmiech)
Zażywa Pani jakieś leki psychiatryczne?
Tak, córka raz zamówiła do domu wizytę psychiatry. Na szczęście mamy znajomą lekarkę, która zgodziła się przyjechać i nie zdarła z nas. Słyszałam, że teraz wizyta lekarska to koszt 500-600 zł! Dostałam jakieś nowoczesne tabletki, ale moim zdaniem one bardzo słabo działają. A za taką cenę – są bardzo drogie - powinnam fruwać ze szczęścia pod sufitem. Mam też coś na uspokojenie, ale nie mogę tego za często zażywać, bo podobno w nadmiarze szkodzi bardziej niż pomaga. A prawdę mówiąc, największe ukojenie przynosi mi kieliszek koniaczku. Jednak nie mogę pić za dużo. Inaczej zostanę alkoholiczką! A chorób to już mi wystarczy.
Podobno nie widziała Pani od marca swojej mamy?
No i to jest największa tragedia. Moja matka ma 97 lat i przebywa w domu opieki dla starszych osób. Nie była w stanie sama mieszkać, a ze mną nie chciała, bo wiedziała, że się pozabijamy. Młodsza córka zrobiła objazd różnych domów opieki położonych na obrzeżach Warszawy i wybrała jeden niezwykle elegancki na linii otwockiej. Byłyśmy u mamy z córką w odwiedzinach 7 marca. Wtedy widziałyśmy ją po raz ostatni. Staruszkowie są zamknięci w tych domach bez możliwości odwiedzin. Mama niedosłyszy, więc nie da się z nią nawet porozmawiać przez telefon. Boję się, że umrze w samotności, nie zobaczywszy nikogo z nas.
A jak Pani spędza wolny czas?
Bez przerwy czytam. Ale jak sobie pomyślę o książkach, to robi mi się słabo. Mam tego zupełnie dość. Ale z drugiej strony nie mogę przestać. Mam obawę, że gdybym tak postępowała z koniaczkiem jak z książkami, to bym musiała iść na odwyk. Na początku oglądałam telewizję. Teraz na widok tych lekarzy, co to straszą ludzi bez przerwy, dostaję palpitacji serca. Córka jak chce oglądać programy informacyjne, musi włączać telewizor w drugim pokoju i zakładać słuchawki, bo gdy tylko usłyszę głos prezentera mówiącego coś o covidzie, to awantura gotowa. To, co mnie trzyma, to rozmowy przez telefon. Pewnie niedługo dostanę raka mózgu od komórki przy uchu przez 12 godzin na dobę, ale przecież na coś trzeba umrzeć. Gadam z przyjaciółkami o wszystkim. Najbardziej lubimy sobie wyobrażać, co zrobimy, jak się ta pandemia skończy.
Co panie zrobią?
Nie powiem. Nie chcę pani gorszyć!
Witold Kotleszko, Poznań, lat 69
Czy to prawda, że pan morsuje?
Oczywiście, trzy razy w tygodniu. Dzięki temu czuję się jak młody bóg. Nic mnie nie boli, nie łupie w kościach, nie strzyka w stawach. Zimna woda daje bardzo dużo energii. I zniknęły z mojego życia przeziębienia czy katarek. Poza tym codziennie robię między 15 a 20 tys. kroków. Rano się gimnastykuję. Plus spacery z psem. Za to w ogóle nie chodzę do sklepów, unikam skupisk ludzkich, nie oglądam prawie wcale telewizji. Chyba że jakiś film. Ale wiadomości unikam jak ognia.
Dlaczego?
Proszę pani, przecież oni chcą, żebyśmy się bali. Ciągle nas straszą…
Kto?
Władze, dziennikarze. Wnuczka mi mówiła, że im więcej w internecie jest tekstów o śmierci z powodu koronawirusa, tym więcej te strony zarabiają pieniędzy. Ludzie w to klikają, reklamy im się wyświetlają i interes się kręci. A ja nie dam się zastraszyć. Oczywiście korzystam z internetu, ale interesuję się głównie odkryciami naukowymi, filami przyrodniczymi, sportem, którego teraz jest jak na lekarstwo. Zawsze jednak coś ciekawego znajdę. Choćby ploteczki z wielkiego świata (śmiech).
Pan jest na emeryturze?
Tak, od cztrech lat. Byłem zawodowym kierowcą, zwiedziłem kawał świata, lubiłem tę robotę. Ale w końcu chciałem odpocząć. Mamy z żoną domek pod miastem, dwa lata temu go dociepliłem, wstawiliśmy kozę i dzięki temu można w nim mieszkać przez cały rok. Od marca, gdy się to wszystko zaczęło, siedzimy na wsi.
Widują się Państwo z rodziną?
Oczywiście! Wnuki całe lato z nami tu spędziły. Dzieci – mamy syna i córkę - przyjeżdżają co tydzień. Bardzo się o nie martwimy, bo niby zarówno oni, jak i ich małżonkowie pracują w domu, wszyscy są przemęczeni, bladzi, niedotlenieni. Jak człowiek ma być zdrowy, jak głównie siedzi w domu? Poza tym syn mówił, że w tej pandemii czuje się, jakby bez przerwy był w pracy. Non stop. Jego szef uważa, że może do niego zadzwonić o dowolnej porze, bo przecież syn cały czas ma komputer pod ręką. Namawiam ich, żeby sobie wyznaczyli godziny pracy: od 9 do 17. W tym czasie mają być dostępni. A potem kłódka na komórkę i komputer. Moim zdaniem inaczej wszyscy powariujemy.
Nie boją się Państwo spotykać z wnukami? Dzieci podobno przenoszą wirus całkowicie bezobjawowo.
Czytałem niedawno na którymś z portali tekst o francuskich filozofach, którzy buntują się przeciwko ograniczeniom, które z powodu koronawirusa im narzucono. I oni jakiś list otwarty wystosowali, że nie ma sensu bronić życia za wszelką cenę, jak się zabrania ludziom normalnie żyć. I powiem pani, że trudno mi się z tym nie zgodzić. Bo co my zrobimy, jak zaraz jakiś kolejnych Chińczyk zje zakażonego kota? Znowu zamkniemy cały świat? A odpowiadając na pani pytanie, to ja dbam o siebie jak najlepiej. Ale jakbym miał żyć do setki, a dzieci i wnuków nie widywać, to ja dziękuję. Wolę żyć krócej, a mieć kontakt z najbliższymi.
A ktoś z państwa otoczenia, z bliskich zachorował na covid-19?
Jeden kolega. Umarł w szpitalu. Ale proszę pani, on pił i palił. Jak ktoś swojego organizmu nie szanuje to co się dziwić? Synowej koleżanka, 43-lata, zdrowa, wysportowana też umarła. Gazety o niej pisały. Ale potem się okazało, że miała od dziecka cukrzycę i coś jeszcze, ale już nie pamiętam. Staram się myśleć pozytywnie. Nie tyle, że mnie to choróbsko ominie, ile że w razie czego wyjdę z tego obronną ręką. A jak nie, to trudno… Nie na wszystko mamy wpływ.
Jak Państwo planują spędzić święta?
U nas na wsi. Mamy co prawda ten domek nie za duży, bo zaledwie 80 m, ale cztery pokoje są. Wszyscy się tu pomieścimy bez problemu. Będą dwie choinki, jedna na zewnątrz, druga w środku, wnuki się cieszą. My mniej, bo trzeba będzie prezenty układać pod dwoma drzewkami (śmiech). Najważniejsze, że będziemy razem.