"Siadaj, chmurka". Polskiej szkoły problemy z ocenianiem
Dziś ze szkoły dziecko nie przynosi ocen. Przynosi chmurki i słoneczka albo smutne i uśmiechnięte buzie. Czy wychowujemy dzięki temu pokolenie szczęśliwsze niż my sami? Chyba jednak nie wyciągnęliśmy wniosków z dobrego pomysłu, na który wpadliśmy.
– Dostałam dziś pałkę! – wykrzyczała mała, wprost kipiąc od stresu. Nic dziwnego. Jedynka z religii to nie przelewki. Zwłaszcza za nieprzygotowanie do lekcji. Dobrze, że chociaż katechetka była uprzejma powiedzieć "pałkę", a nie "pałę", jak mawiało się za moich czasów. Wszystko to dziwne tym bardziej, że szkoła od "pał" i "piątek" już odeszła na korzyść kwiatków i uśmieszków.
Nic dziwnego, że mała chodzi zdenerwowana. W końcu ma dopiero siedem lat. Nie rozumie, że rodzice w ogóle nie będą na nią źli. Sam dostałem w życiu kilka "pałek", a dziś wspominam to jako żart. Nie rozumie jeszcze jednego: dlaczego wybucham śmiechem, kiedy dowiaduję się, że siedmiolatka dostała jedynkę za brak... świętego obrazka. Bo zadaniem było: znaleźć i przynieść obrazek swojego patrona, może być wydrukowany z internetu.
Oczywiście, nie powinienem był się śmiać – moja wina, moja bardzo wielka wina. Tu trzeba gasić pożar. Wytłumaczyć dziecku, do czego ocena może służyć, a do czego nie; że żadna nie spowoduje, że niebo zawali się nam na głowy. A przede wszystkim: ustalić fakty. Fakty zaś okazały się takie, że żadnej "pałki" nie było, przynajmniej nie oficjalnie, w dzienniku elektronicznym. Był jakiś minus za nieprzygotowanie, pewnie jakaś groźba kolejnymi konsekwencjami, przestraszone dziecko, które nie zrozumiało, tyle.
Tym bardziej pokazuje to, że chodzi o zasadę. Zasada ta potwierdza się zaś, ilekroć rozmawiam z rodzicami rówieśników moich dzieci. System, którego używamy do oceniania postępów edukacyjnych naszych dzieci, nie potrafi nie wyrządzać im krzywdy, choć staramy się o to bardzo. Przynajmniej w wymiarze deklaracji.
Jako kochający rodzice, wraz z oddanymi sprawie pedagogami, wiemy w teorii wszystko, co wiedzieć powinniśmy. Że ocenia się nie dziecko, ale jego postępy. Że ma ono jasno wiedzieć, czego się od niego oczekuje, a stopień ma odzwierciedlać to, na ile te oczekiwania spełnia. Że ocenę wystawiamy nie dziecku, ale szkole, żeby wiedzieć, co jeszcze w niej poprawić, a co działa tak, jak powinno. Z tym, że i tak obrywają dzieci.
Przeprowadzona na przełomie tysiącleci reforma szkolnictwa oddała placówki oświatowe pod opiekę samorządów. Idea była taka, by uczynić ze szkoły coś bliższego ludziom, poprzez uczynienie gmin odpowiedzialnymi za działanie tych instytucji. Wiązało się to z potrzebą oddania ocen do dyspozycji samych szkół: to one mają za zadanie wypracować własne wewnątrzszkolne systemy oceniania.
Dziś internet (i opowieści rodziców) pełne są takich wewnętrznych systemów. Wystarczy w towarzystwie trzydziestokilkulatków wspomnieć o piątce z uśmiechniętą buzią, by wywołać burzliwą dyskusję o podobnych ocenach: "mój syn dostał ostatnio B+". "A moja córka słoneczko za chmurką". "A moja ocenę niebieską".
Choć sam chodziłem do szkoły jeszcze przed reformą, przerobiłem je wszystkie. Jedno dziecko w systemie oświaty wystarczy dziś, by poznać wszystkie techniki i przy okazji odświeżyć sobie wspomnienia własnych szkolnych czasów. Jedna z moich nauczycielek rosyjskiego w ciągu semestru przerobiła bodaj ze cztery takie systemy: plusów/kółek/minusów, ocen cząstkowych, które z wiadomą sobie regularnością składała w oceny całościowe.
Wypadkową tych ocen miała być ocena semestralna, jednak nie doszło do tego, bo w międzyczasie pojawił się system ważony. Ten ostatni skrzywdził mnie bodaj najmocniej, bo okazało się, że piątka z nauki Puszkina na pamięć nie równoważy dwói z rosyjskiej ortografii, z którą od zawsze jestem na bakier. Koniec końców byłem trójkowym prymusem.
Choć system ocen miał się zmienić, moje własne przygody przypominają mi się dzisiaj, kiedy do szkoły chodzą moje dzieci i dzieci moich przyjaciół. Sam nie zaznałem, ale z dziećmi przeżywam bowiem dzisiejszy amok ocen barwnych (czerwonych, żółtych i zielonych), ocen meteorologicznych (słoneczko, piorun i różne stopnie zachmurzenia), obcojęzycznych (na angielskim dzieci zamiast piątki dostają "ej", a zamiast dwójki "di", jak w amerykańskich filmach), mimicznych (uśmiech, smutek i inne emotikonki), geometrycznych (gwiazdki i kółka), a czasem także nie-liczebnikowych, choć wciąż policzalnych (pięć kropek zamiast piątki).
Te systemy dzieli od siebie wszystko, łączy tylko jedno: żaden z nich nie przestaje być skalą ocen. Jest nią po prostu w przebraniu.
Kiedy dziecko mówi mi, że z dodawania dwóch do dwóch dostało ocenę seledynową, nie rozumiem z tego nic. Dziecko zaś rozumie tylko dlatego, że nauczyło się, która ocena jest dobra, która dostateczna, a która dopuszczająca. W samej sytuacji oceniania nie zmienia to nic. W dalszym ciągu mamy więc "pałki", "lufy", "laski", "gały", "gole", "en-de-es-te", przebrane tylko za zjawiska przyrodnicze lub abstrakcyjne pojęcia.
Te zaś nie zniknęły z polskiego szkolnictwa, bo są potrzebne do tego, by przygotować uczniów do egzaminów zewnętrznych, gdzie gra toczy się już o "prawdziwe" oceny – jedynki, trójki i piątki. Nie znaleźliśmy jak dotąd lepszego sposobu, by ocenić jakość polskiego szkolnictwa, jak tylko postawić sobie za nie ocenę na egzaminach sprawdzających.
Wielu w tej sytuacji powie, parafrazując sławne słowa Winstona Churchilla o demokracji: "Oceny to najgorszy z możliwych systemów, ale niestety, nic lepszego jeszcze nie wymyślono". Zastanówmy się jednak, czy to, co znamy ze szkoły, rzeczywiście przystaje do pozostałych dziedzin życia? Prawdą jest, że jesteśmy oceniani na różne sposoby zapewne w każdej chwili naszego istnienia; przez rodziców, dzieci, szefa, współmałżonka, koleżanki i kolegów z pracy.
Jednak kiedy to się zdarza, zazwyczaj wiąże się to z opisem konkretnej rzeczy, którą musimy w sobie poprawić: zawaliliśmy termin w pracy, nie dopilnowaliśmy terminu płatności, przeoczyliśmy zebranie w szkole dziecka. Czasem poprawa jest rzeczą niezwykle trudną – bo jak zmienić swój charakter? – ale zawsze można się z nią zmierzyć. Albo przynajmniej przedyskutować.
Tymczasem dla dzieci ich pierwsze szkolne oceny są przeważnie albo (jeśli są pozytywne) gadżetem do przechwałek, albo (jeśli są lub choćby mogą być złe) – paraliżującą perspektywą porażki. Siedmiolatek nie rozumie sensu oceny jako takiej. Rozumie, co się z nim dzieje, kiedy jakąś dostaje.
Postrzega perspektywę jedynki (lub smutnej chmurki) jako coś podobnego do kary (a kary to akurat coś, co większość dzieci zna z doświadczenia). Widzi w fioletowej kropce wyraz niezadowolenia nauczycielki, za którym w ślad pójdzie zapewne niezadowolenie rodziców. Nie potrafi oddzielić się od swojej porażki na tyle, by uważać ocenę za coś motywującego do poprawy. To dla niego trudne nawet wtedy, kiedy wraz z oceną idzie w parze informacja, co poprawić należy. A przecież często nawet na taką informację nie może liczyć.
Intencje reformatorów były i są szczytne. Chodziło o to, by opresyjne liczby zastąpione zostały bardziej optymistycznym przesłaniem. Miało ono przestawić nauczycieli na myślenie o ocenie w kategorii kształtującej: jako informacja o tym, co wymaga poprawy w procesie nauki. To, czy taką informację popiera chmurka, czy sympatyczna cyferka dwa, nie ma aż takiego znaczenia. Dlatego też nie ma większego sensu wojowanie przeciw ocenom jako takim.
To byłoby kolejne życzeniowe myślenie o cudownym leku, który jedną dawką uleczy polską szkołę. Zacznijmy jednak od tego, żeby nie straszyć naszych początkujących w szkolnictwie dzieci. Ani chmurkami, ani "pałami".
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl