Skarb w Srebrnej Górze
Gdy cała Polska pasjonowała się złotym pociągiem, który podobno spoczywa w sudeckich podziemiach, Jan Duerschlag wraz z przyjaciółmi odkrył na swojej działce kilkusetletnią kopalnię srebra. Szukał jej pięć lat. Z kilofem i starą mapą w ręku. Inni niech czekają na pociąg, a on zrobi muzeum. Odtworzy w swojej kopalni warunki, w jakich pracowali średniowieczni górnicy
03.03.2016 | aktual.: 04.03.2016 13:07
Gdy cała Polska pasjonowała się złotym pociągiem, który podobno spoczywa w sudeckich podziemiach, Jan Duerschlag wraz z przyjaciółmi odkrył na swojej działce kilkusetletnią kopalnię srebra. Szukał jej pięć lat. Z kilofem i starą mapą w ręku. Inni niech czekają na pociąg, on zrobi muzeum. Odtworzy w swojej kopalni warunki, w jakich pracowali średniowieczni górnicy.
; Górny Śląsk. Rybnik. Wjazd na plac firmy produkującej świetliki i zadaszenia z poliwęglanu zdobią dwie kopuły bunkrów, sprezentowane swego czasu Janowi Duerschlagowi przez przyjaciół rozumiejących jego zamiłowanie do militariów i historii drugiej wojny światowej. Wyglądają jak betonowe dzwony przecięte szczelinami otworów strzelniczych.
- W niepewnych czasach dobry bunkier zawsze się przyda - żartuje prezes. Połowa jego obszernego gabinetu zastawiona jest metalowymi kontenerami, wypełnionymi uprzężami, statywami, kaskami, tajemniczymi urządzeniami pomiarowymi. Wszystkie te rzeczy noszą ślady błota. W kątach gabinetu zardzewiałe łuski po pociskach, kule armatnie. Na regałach książki o historii górnictwa, o obróbce skrawaniem i o pojedynkach snajperskich.
W Rybniku wszyscy już wiedzą, że Jan odkrył w Sudetach autentyczną średniowieczną kopalnię srebra. I to w czasach, gdy oczekiwano raczej doniesień z frontu poszukiwań złotego pociągu, wypełnionego jakoby skarbami, głównie dziełami sztuki zrabowanymi w czasie drugiej wojny światowej przez nazistów.
- Złoty pociąg, taki jak go sobie wyobrażamy, prawdopodobnie nie istnieje, szkoda zachodu - ucina Jan Duerschlag.
To jedna z kanonicznych sudeckich legend, która odżywa co jakiś czas. Inną jest "Szczelina jeleniogórska", która miałaby skrywać podobne skarby: polski leśniczy dowiaduje się od niemieckiego, że lisy rozgrzebały płytki grób wysokiej rangi oficerów SS. Później ten leśniczy w trakcie polowania przypadkiem odkrywa wąski komin do podziemi, w których majaczą skrzynie i samochody wypełnione ładunkiem. Tylko część tych skarbów udaje się potajemnie spieniężyć, bo większość to dzieła sztuki poszukiwane na świecie, m.in. oryginalne, wysadzane drogimi kamieniami cesarskie jajka Fabergé… O tej legendzie traktuje książka „Skarb generała”, napisana przez zaprzyjaźnionego badacza Krzysztofa Krzyżanowskiego – Jan doczytał do strony 142. Utknął w tym miejscu 13 listopada i od tamtej chwili trudno mu wrócić do lektury. Właśnie wtedy odkrył własny skarb…
Geniusz miejsca
Dolny Śląsk. Srebrna Góra na terenie gminy Stoszowice. Z działki, którą dziesięć lat temu upatrzyli sobie Jan i jego żona Iwona, rozciąga się piękny widok na Masyw Śnieżnika. Jan pamięta te okolice jeszcze z czasów, gdy przyjeżdżał tu z rodzicami. Jego dziadka, fotografa, powołano podczas pierwszej wojny światowej do jednostki niemieckiej położonej nieopodal w miejscowości Ząbkowice Śląskie (wówczas Frankenstein). Na wojnę na szczęście nie poszedł. Jednak to on pierwszy zachwycił się tym miejscem. Lubił je fotografować. Zachwyt przekazał swojemu synowi (ojcu Jana), a ten – swojemu, który teraz zaraża Sudetami pierworodnego – dziesięcioletniego Marka. Do tego o dwa lata młodszą córkę Madzię, no i żonę.
Jan z dzieciństwa pamięta klimat legend o skarbach, tajemniczych sztolniach, niemieckich żołnierzach, którzy chowali coś w pośpiechu, enigmatycznych planach. Coś jak "Wakacje z duchami". Tylko bez duchów. I w takim klimacie czuje się najlepiej. W Sudety wracał często. Gdy jazda na rowerach nie była jeszcze modna, zorganizował dla grupki przyjaciół rajd rowerowy – z Ząbkowic Śląskich pod granicę z Niemcami i z powrotem. Dwa tygodnie pedałowania przedzielanego wspinaczką na skały z piaskowca, opalaniem się na obłych szczytach Małego Szczelińca i kąpielami w okolicznych rzekach i jeziorach. Bo wspinał się na skały także wtedy, gdy do wspinaczki niepotrzebne były lycrowe gatki, fluorescencyjne uprzęże i chromowane karabińczyki. Uprząż brało się z demobilu po spadochroniarzach. Wystarczyło odpowiednio przeszyć klamry, gdzieniegdzie wzmocnić. Buty do wspinaczki trzeba było upolować w Składnicy Harcerskiej (koniecznie o numer lub dwa za małe, aż palce drętwiały). Były to zwykłe, najtańsze piłkarskie trampkokorki, z
których należało wyciąć przednie gumowe kołki i podkleić w tym miejscu mikrogumę. Podróż z Jankiem zawsze oznaczała przygodę: kurczowe trzymanie brzegów namiotu przez całą noc, gdy próbowała go porwać gwałtowna burza, lub nocleg w dziupli skalnej na wysokości pięciu metrów. Zjazd na linie przy świetle Księżyca z 40-metrowej skały. Lub zjazd rowerami z Karłowa drogą „stu zakrętów”. Na łeb, na szyję (niektórzy do dziś noszą ślady wywrotek). Emocjonalne all-inclusive, które pamięta się do końca życia.
– Że też wtedy go nie znałam – uśmiecha się Iwona, znacznie młodsza od męża. – No, ale nie mogłam, byłam wtedy jeszcze malutka.
Jej udziałem stała się za to ta część przygód związana ze Srebrną Górą. Najpierw zabrał ją w Sudety na randkę i… ta decyzja zaważyła na ich życiu. – Teraz na wakacje możemy pojechać wszędzie, pod warunkiem że będzie to Srebrna Góra lub Sudety – żartuje. Zaczęło się bowiem od kupna niedużej, ładnie położonej działki i zbudowania domu weekendowego, a skończyło… na własnym kawałku góry w okolicy. – Żeby dzieciaki miały gdzie zjeżdżać na sankach – mówi Jan. Krótko po tym w pobliżu tego dwuhektarowego placu zabaw ktoś umieścił tabliczkę z informacją, że w tym miejscu już w średniowieczu prowadzono prace górnicze. Górnictwo – Srebrna Góra – skojarzenia były oczywiste.
13 w piątek o 13.00
Jan dotarł do badaczy historii górnictwa na tym terenie: Krzysztofa Krzyżanowskiego i Dariusza Wójcika, autorów tekstów popularnonaukowych w piśmie „Sudety”. Razem dotarli do mapy z 1858 r. Wynikało z niej, że mniej więcej w okolicy parceli należącej obecnie do Jana funkcjonowała kopalnia srebra Amalie. Dużą pomoc uzyskał też od legendarnego badacza Srebrnej Góry dr. hab. Tomasza Przerwy oraz dr. Tomasza Stolarczyka. A że srebro kopano tu „od zawsze”, prawdopodobnie powstała ona na bazie innej – średniowiecznej. Amalie zakończyła swoją działalność i została zasypana około stu lat temu. Przy tym zachowały się dokumenty, które wskazywały, że już wtedy istniały plany udostępnienia jej jako zabytku.
Później wyznaczono nawet emerytowanego górnika do oprowadzania wycieczek. Problem w tym, że nikt nie wiedział już, gdzie jest sztolnia. Sudety przeszły z rąk niemieckich w polskie, a stare dokumenty były tak niejasne, że nikt nie potrafił ich właściwie odczytać. Jan wyznaczył na swojej działce najbardziej prawdopodobne miejsce, zaczął drążyć. To było pięć lat temu. Pięć lat analizowania struktury ścian i przebijania się kilofami, a to trochę w prawo, a to trochę w lewo. Najpierw sam, później z podobnymi sobie pasjonatami. W końcu nadszedł 13 listopada. Około południa (choć poszukiwacze upierają się, że to była godz. 13.00). Do tego w piątek. Jarosław Nietrzpiel, jeden z towarzyszących Janowi poszukiwaczy, krzyknął, że się przebił. Pozostali wzięli to za żart, a za chwilę nie na żarty się przestraszyli, że tamtemu zabrakło tlenu, więc majaczy. Rzeczywiście, wskazania tlenu na przyrządach zmusiły ich do wycofania się. Gdy ochłonęli i wrócili, mieli przed sobą przejście do sztolni, w której ostatni górnik – jak
mawia Jan – zgasił światło w latach 20. ubiegłego wieku. W tym czasie przez świat przemknęła najbardziej krwawa wojna, podbój kosmosu, fascynacja wirtualną rzeczywistością… I teraz oni weszli tu, by znów światło zapalić. W tej przestrzeni najbardziej realnej z realnych. Naznaczonej mozolną pracą wielu pokoleń górników, którzy za kilka gramów kruszcu utrzymywali swoje rodziny.
– Wtedy domy budowano bezpośrednio nad sztolniami – mówi Jan. – Do pracy wchodziło się przez piwnicę, a chodniki były wąskie i niskie, tak by górnik mógł zamachnąć się kilofem, podążając za żyłą srebra, która mogła mieć kilka, góra kilkadziesiąt centymetrów. Tego srebra nigdy nie było dużo. W najlepszym roku ze wszystkich kopalń Srebrnej Góry uzbierałoby się tego ok. 50 kg. Tyle co niewielki bochenek chleba. Ile zatem można było wydłubać rocznie srebra z kopalni, którą odkrył Jan? Zapewne tyle, ile zmieściłoby się w dłoni.
Sto lat samotności
Rybnik. Biuro Jana. – To było coś… pięknego, niesamowitego – głos Duerschlaga się zawiesza. – Krystalicznie czysta woda, na wykutych półeczkach ślady po żywym ogniu (świecono wtedy łojem). I otwierające się przed nami kolejne korytarze. Ich ogrom. A przecież w tamtych latach górnicy srebra bardzo wolno drążyli chodniki, posuwali się centymetr na dzień. Wszędzie ślady tego powolnego dłubania i cisza. Mózg musiał… Nadal musi jakoś to uporządkować. Jednak największym skarbem jest to, że… nie odkryliśmy tam żadnych skarbów. Bo z tym byłby tylko problem – poważnie stwierdza Jan. – Kopalnię zamknięto, bo prawdopodobnie wyczerpały się jej złoża. Dlatego teraz, po stu latach, można wrócić do pomysłu oddania jej zwiedzającym. A będzie co zwiedzać. Będzie o czym myśleć. Wysłaliśmy do badań laboratoryjnych próbki drewna, czekamy na potwierdzenie, czy historia tego miejsca może się zaczynać w XVI w.
Jakby na potwierdzenie tych słów do prezesa przychodzi faks z Wydziału Geologii UW: „Odkryta przez pana kopalnia jest niewątpliwie unikatowym w skali kraju wyrobiskiem, które poza walorami historycznymi może dostarczyć wielu interesujących danych dotyczących warunków tutejszej mineralizacji kruszcowej. Możliwość zbadania jej byłaby szansą na zebranie cennych naukowo próbek minerałów skał i mikroorganizmów”.
– To właśnie jest skarb –uśmiecha się Jan.
Teraz czołg
Iwona mówi, że mąż właśnie spełnił największe marzenie. Drążył je przez pięć lat. Znajomi żartowali, że inni w wolnym czasie kopią grządki, on kopie sobie na starość kopalnię. Ci, którzy podzielili jego pasję, są dziś z nim. Razem świętują sukces (Jan i Iwona prowadzą w Srebrnej Górze dom otwarty, zwykle przyjeżdżało się tam na weekendy całymi rodzinami, po czym mężczyźni szli „fedrować”, a kobiety i dzieci odpoczywały i „szykowały strawę”).
– O nie, mam jeszcze jedno marzenie – prostuje Jan. Kilkanaście lat temu, krótko po ślubie z Iwoną, upatrzył sobie czołg. Taki jak w „Czterech pancernych...”. Znalazł odpowiedni na Allegro i przystąpił do licytacji, ale – przed jej ukończeniem – zachorował na zapalenie płuc (twierdzi, że po szczepionce, do której namówiła go teściowa). Co na to Iwona? – Gdy polował na ten czołg, dopiero co wprowadziliśmy się do nowego domu. Nie było w nim jeszcze kuchni i zgodziłam się, żeby zamiast na szafki, wydał pieniądze na czołg. Boże, teraz, gdy o tym pomyślę... Ale cieszyłam się na ten czołg razem z nim.
– Bo czołg w tych czasach zawsze się przyda – mówi poważnie Jan, który lata temu służył w artylerii i do dziś lubi wspominać dawne żołnierskie czasy. Na przykład to, jak dwa razy, jadąc na ćwiczenia, zgubili we wsi armatę. Odczepiła się od samochodu. A kiedy to wyszło na jaw, żołnierze chodzili wokół wozu i zaglądali pod koła – jakby tam mogła się schować. Po namyśle Jan stwierdza, że zamiast czołgu zadowoli się dodge’em, trzyosiową półciężarówką z okresu drugiej wojny światowej. To trochę taki mały czołg. I dzieciaki będą miały zabawę. Bo w ich rodzinie wszystko może się zdarzyć. Poza nudą. No, ale najpierw trzeba zrobić porządek z tą kopalnią. Na udostępnienie jej zwiedzającym Jan daje sobie pięć lat. Na szczęście kuchnię już urządzili. A syn Marek, który – jak większość rówieśników – nie odrywa się od komputera, właśnie stwierdził, że prawdziwa kopalnia srebra jest dużo fajniejsza od tych, które powstają w „Minecrafcie”. I poprosił, by tata opowiedział o niej w jego szkole.
Niniejszy materiał pochodzi z marcowego numeru miesięcznika „Zwierciadło”. Autorem tekstu jest Piotr Baran.
Polecamy w numerze:
Temat miesiąca: Słowa miłości
Spotkania: Katarzyna Kolenda-Zaleska - wybrałam właściwą drogę
Życie wewnętrzne:Czy jesteś sex positive?