Stanisława Leszczyńska. Jedyna nadzieja dla ciężarnych w Auschwitz
Wśród osób, które dziś ocaleli traktują jak bohaterów, jest Stanisława Leszczyńska. Kobieta przyjęła w koszmarnych warunkach ponad 3 tysiące porodów. Współwięźniarki nazywały ją aniołem. Była jedyną nadzieją dla matek, które wiedziały, że ich dzieci nie czeka na świecie nic dobrego
27.01.2016 | aktual.: 08.06.2018 14:45
Obóz Auschwitz był horrorem dla tysięcy więźniów. Wielu nawet w tak beznadziejnych warunkach nie zrezygnowało z pomocy innym. Wśród nich jest Stanisława Leszczyńska. Kobieta przyjęła w koszmarnych warunkach ponad 3 tysiące porodów. Współwięźniarki nazywały ją aniołem. Była jedyną nadzieją dla matek, które wiedziały, że ich dzieci nie czeka na świecie nic dobrego.
Urodziła się w Łodzi w 1896 roku. Gdy miała 5 lat jej ojciec został powołany do armii rosyjskiej, więc wychowywała ją matka. Później całą rodzina postanowili wyjechać do Brazylii, by tam zbudować swoje życie na nowo. Szybko jednak wrócili do Polski, do rodzinnej Łodzi. Stanisława tuż po ukończeniu szkoły zatrudniła się w Komitecie Niesienia Pomocy Biednym. Zawsze wiedziała, że chce robić coś dla innych. To było pierwsze miejsce, które jej to umożliwiło. W 1916 roku poślubiła Bronisława Leszczyńskiego, z którym miała czwórkę dzieci: Sylwię, Bronisława, Stanisława i Henryka.
Wiedli spokojne życie. Przeprowadzili się do Warszawy, gdzie kobieta mogła uczyć się w Szkole Położniczej. Tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej wrócili do Łodzi. Nie mieli pojęcia, co ich tam czeka. Mąż i trzech synów od razu włączyło się do działania przeciw nazistom. Zaciągnęli się do Narodowych Sił Zbrojnych. Stanisława już wtedy pracowała jako akuszerka. Po pracy robiła wszystko, by pomagać Żydówkom z sąsiedniego getta. Któregoś dnia do drzwi ich domu na ul. Wspólnej 3 zapukało gestapo. Dowiedzieli się, że rodzina organizuje dla mieszkańców getta fałszywe dokumenty. Ojciec i synowie zostali osadzeni w KL Gross-Rosen, Stanisława z córką została wywieziona do Auschwitz.
Leszczyńska była przerażona tym, co zobaczyła już pierwszego dnia w obozie. Była położną, przyzwyczajoną do sterylnych warunków pracy. Tu nie było o tym mowy. Do tej pory porody odbierała skazana za nielegalne wykonywanie aborcji Niemka, Klara. Więźniarki opowiadały, jak każde dziecko topiła zaraz po narodzeniu. Mówiła, że to dla dobra matek, bo tak i one musiałyby trafić do gazu.
- Po każdym porodzie dochodził do uszu położnic głośny bulgot i długo niekiedy utrzymujący się plusk wody. Wkrótce potem matka mogła ujrzeć ciało swego dziecka, wyrzucone przed blok i szarpane przez szczury – wspomina jedna z kobiet, które przeżyły obóz. Leszczyńska, gdy tylko dowiedziała się o chorobie Klary, postanowiła ją zastąpić. Podobno sama poprosiła o to Josefa Mengele.
- Mama była małego wzrostu. Jak się zastanawiała, to spuszczała oczy. Mengele podszedł do niej i zaczął mówić, że Oświęcim to nie pensjonat. Zagroził, że jak ujrzy pieluszkę, to ukarze śmiercią. Mama odpowiedziała, że nie wolno zabijać dzieci, że on to wie, bo jest lekarzem, składał przysięgę. Argumentowała, jak umiała – wspomina syn Leszczyńskiej w jednym z wywiadów.
Porody na piecu
Dzięki jej staraniom na terenie bloku 16 utworzono coś na kształt izby porodowej. Składała się z 30 trzypiętrowych koi, które oddzielone były od pozostałych kotarą. – Kobiety rodziły na piecu. Przeprowadziłam tam przeszło 3 tysiące porodów. Pomimo przerażającej masy brudu, robactwa, szczurów, pomimo chorób zakaźnych, braku wody oraz innych, nie dających się opisać okropności, działo się tam coś niezwykłego – pisze w swoim „Raporcie położnej z Oświęcimia”, który opublikowała niedługo po wojnie.
Żaden z obozowych lekarzy nie chciał zajmować się ciężarnymi, bo jak pisze Leszczyńska, pomocą nie-Niemkom zbrukałby swój honor. Przyszłe matki nie mogły liczyć na bieliznę dla noworodków, ani na pieluchy. Z wodą do obmywania malców też był problem. Leszczyńska kąpała je więc w ziółkach, które pozostawały po kolacji.
- Spodziewająca się rozwiązania kobieta zmuszona była odmówić sobie przez czas dłuższy przydzielonej racji chleba, za który mogłaby, jak to powszechnie określano, zorganizować sobie prześcieradło. Prześcieradło darła na strzępy, przygotowując pieluszki i koszulki dla dziecka. Na oddziale brakowało wody, toteż pranie pieluszek nastręczało wiele trudności, zwłaszcza wobec surowego zakazu opuszczania bloku, jak i niemożności swobodnego poruszania się w nim. Wyprane pieluszki suszyły na własnych piersiach. Zasadą było, że dzieci nie otrzymywały żadnych przydziałów żywnościowych, nawet kropli mleka. Wysuszone głodem piersi matek drażniły tylko wargi noworodków – pisze położna.
Lekarze byli zaskoczeni, że tyle dzieci urodziło się zdrowych, dzięki jej pomocy. Gdy rodziły Żydówki, każdy patrzył na ręce Leszczyńskiej. Wiedzieli, że będzie próbowała ratować dzieci. W obozie pracowała do samego końca. Doskonale pamięta, gdy tuż przed ewakuacją robiła obchód wśród chorych czekających w kolejce do komór gazowych. Był tam dziesięcioletni chłopiec, któremu chciała dodać otuchy. Powiedział jej, żeby się o niego nie bała, bo nie boi się śmieci. – Tu wszystko jest takie okropne, że tam, w górze, może być już tylko lepiej – wspomina jego słowa.
- Z 18 na 19 stycznia 1945 r. przyszedł na blok porodowy SS-man i kazał wszystkim przygotować się do ewakuacji. Pani Leszczyńska ochrzciła szybko jeszcze kilkoro dzieci. Kobiety dobywały resztek sił, żeby tylko ustać na nogach. Było wśród nich wiele matek z maleńkimi dziećmi. Stały i czekały godzinami na mrozie, bez ubrania, w samych koszulach, z narzuconymi na plecy cienkimi, czarnymi kocami. Pocieszały się, że ewakuacja, to może jednak szansa ratunku. To była straszna noc. Najciężej chore i rodzące matki wiedziały, że muszą zostać. Bez nadziei przetrwania. Pani Leszczyńska, jej córka i doktor Konieczna zostały z nami. Bez wahania odrzuciły szansę ocalenia i pozostały z garstką bezbronnych do końca – mówi była więźniarka, Leokadia Niewiadomska.
Leszczyńska w płonącym bloku przyjęła jeszcze jeden, ostatni poród. Po wyjściu na wolność wszystko, co widziała w obozie, spisała w formie raportu. Wróciła do rodzinnej Łodzi, gdzie szczęśliwie trafili też mąż i synowie. Zmarła w 1974 roku na nowotwór.
- Przy niej człowiek był spokojny, nie czuł lęku. W czasie okupacji myślałem, że przy mamie bym się nie bał. To samo mówiły oświęcimianki, jej pacjentki. Mówiły też, że była aniołem. W niej była ogromna siła moralna. Była delikatna i mocna zarazem. Nigdy nie widziałem jej bezradnej. A co ona mogła mieć w Oświęcimiu: znalezione nożyczki, brud, szczury, czerwonkę, tyfus? Mama oddawała swój chleb i lekarstwa chorym. Prostymi słowami potrafiła dotrzeć do człowieka – mówił po latach syn Henryk.
md/ WP Kobieta