Tej nocy nie mogła spać. Włączyła telewizor i usłyszała słowo "wojna"

24 lutego 2022 roku. Dla Wiery i Ludmiły to miał być zwyczajny dzień. Poprzedniego wieczoru szykowały się do pracy, nastawiły budziki na rano. Obudziły się jednak już po czwartej. - Usłyszałam syreny. Nie rozumiałam, co się dzieje. Wtedy włączyłam telewizor i usłyszałam to jedno słowo: "wojna" - wspomina Wiera.

Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjne
Źródło zdjęć: © Getty Images | rawfile redux
Aleksandra Lewandowska

- Doskonale pamiętam tę noc. Nie mogłam spać. Nie wiedziałam dlaczego. Czułam jakiś wewnętrzny niepokój. Po czwartej nad ranem usłyszałam syreny. Nie rozumiałam, co się dzieje. Wtedy włączyłam telewizor i usłyszałam to jedno słowo: "wojna". Nie sądziłam, że naprawdę będzie miała miejsce - że wojska rosyjskie dotrą aż do Kijowa. To było jak zły sen - wraca wspomnieniami do poranka 24 lutego 2022 roku Wiera, mieszkanka Kijowa.

"Mamo, musicie uciekać"

- Pierwsza myśl, która pojawiła się w mojej głowie: ucieczka. Nie mogliśmy jednak z córką i wnukiem uciec z Kijowa, bo nie mieliśmy jak. W wiadomościach pokazywali ogromne korki przy wyjeździe z miasta. Zaczęłam więc szukać innego rozwiązania. Dzwoniłam po znajomych, także do dyrektorki przedszkola, w którym pracowałam. Zgodziła się, żebym zorganizowała schron w piwnicy budynku - opowiada Wiera w rozmowie z Wirtualną Polską.

- Wszystko działo się tak szybko. W kilka godzin stworzyliśmy tam miejsce dla 40 osób, w tym 12 dzieci. Jedyne, czego chciałam, to żeby wszyscy byli bezpieczni. Żeby dzieci nie słyszały odgłosu syren i wybuchów - dodaje.

Wiera mówi, że nie czuła wtedy strachu, tylko ogromną złość. Wiedziała jednak, że musi działać. Pierwszego dnia w ogóle nie płakała. Płacz pojawił się, dopiero gdy poczuła się bezsilna - wiedziała, że wojna już się zaczęła, choć miała nadzieję, że nie potrwa długo.

- W schronie spędziliśmy tydzień. Myśleliśmy, że to wszystko szybko się skończy. Ale w tamtym momencie wojska rosyjskie były już praktycznie wszędzie. Wtedy zadzwonił do mnie syn, który mieszkał z rodziną w mieście w zachodniej Ukrainie. Powiedział: "Mamo, musicie uciekać. Nie możecie dłużej zostać w Kijowie" - wyznaje Wiera.

Kobieta na samym początku nie przyjmowała tego w ogóle do wiadomości. Nie widziała takiej opcji. Jak miałaby to wszystko zostawić? Jak mogłaby zostawić ludzi, którzy są w schronie?

- Zrobiłam to dla córki i dla wnuka. Nie chciałam, żeby on, sześciolatek, coś takiego przeżywał. Po ponad tygodniu w schronie zdecydowaliśmy się wyjechać. Syn zorganizował nam transport na dworzec. Nigdy nie zapomnę widoku tych ludzi. Na dworcu było ich tysiące. Czekaliśmy na pociąg z Kijowa do Warszawy. Ludzie się przepychali, dzieci płakały - opowiada.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

"Pamiętam twarz konduktorki. Zobaczyła nas i zamarła"

- Kiedy pociąg podjechał na peron, zobaczyłam, jaki jest niewielki. Tylko cztery wagony. Cztery na tysiące ludzi, którzy chcieli jak najszybciej do niego wsiąść i wyjechać. Pamiętam twarz konduktorki, która otworzyła drzwi jednego z wagonów. Zobaczyła nas i zamarła. Ostatecznie nikt nie wsiadł pociągu, bo nie wiedzieli, kogo mają wpuścić. Pociąg odjechał, a za kilka godzin podjechał inny. Tym razem z Kijowa do Lwowa - mówi.

Wiera i jej córka nie czekały. Razem z chłopcem wsiadły do pociągu, choć nie wiedziały, co zrobią dalej, dokąd pojadą. I tak, jak standardowa podróż samochodem z Kijowa do Lwowa trwa ok. pięciu godzin, tej nocy pociąg do Lwowa jechał aż 16 godzin. Wiera oznajmia, że wszystkie światła były wyłączone. Ludzie stali ściśnięci. Dla niej było ważne tylko to, żeby wnuk mógł usiąść. Ludzie dzielili się wodą. Każdy brał po łyku, żeby wystarczyło. Nikt wtedy nie wiedział, ile potrwa podróż. Czy w ogóle dojadą do Lwowa.

W tamtym momencie wspominała to, co jej babcia mówiła o II wojnie światowej. Sama miała to wtedy przed oczami. Ucieczka, płacz i strach. Wszystko połączone w jednym.

Z Lwowa odebrał ich syn Wiery. Samochodem przewiózł ich do innego miasta - Włodzimierza. Z Włodzimierza przemieścili się autobusem do Przemyśla. Gdy wspomina moment przekroczenia granicy z Polską mówi, że dla niej była to granica bezpieczeństwa i niebezpieczeństwa.

- W autobusie były same kobiety i dzieci. I mimo obecności dzieci, panowała tam cisza. Kiedy dojechaliśmy do granicy i wysiedliśmy, pierwszą osobą, którą zobaczyliśmy, był polski strażnik. Powitał nas uśmiechem. Ogromnym ciepłem. Stał z kartonem słodyczy i zabawek. Krzyknął: "Dzieci, kto chce coś dobrego?". Wszystkie były jednak tak przestraszone i spanikowane, że bały się do niego podejść. W końcu ja podeszłam i powiedziałam do nich: "Dzieci, chodźcie". Dopiero wtedy powoli ruszyły - wspomina.

- Na granicy otrzymaliśmy kawę, herbatę, ciepły posiłek. Nigdy nie zapomnę tej dobroci. Każdy chciał nam pomóc. W kilka godzin trafiliśmy do jednej z polskich rodzin. Przyjęli nas jak swoich. Opiekowali się jak rodziną. W chwilę zorganizowali najpotrzebniejsze rzeczy. Ubrania, ręczniki, pościel. W walizkach tak naprawdę nie mieliśmy nic. Ja nawet nie wiedziałam, co pakowałam. Mieliśmy na to może z 20 minut - opowiada.

Dziś Wiera pracuje jako psycholożka w RiO Edu Centrum, które zostało stworzone przez Omenę Mensah, prezeskę Omenaa Foundation. Powoli układa sobie życie w Polsce, razem z córką i wnukiem. Choć zaznacza, że czeka na powrót do Ukrainy, Polska stała się jej drugim domem. Od rozpoczęcia wojny w Ukrainie była raz, we wrześniu 2022 roku. Pojechała na kilka dni do rodziny i znajomych. Gdy o nich opowiada, ma łzy w oczach.

"Dom zaczął się trząść, zaczęły spadać talerze"

Ludmiła jest w połowie Polką, w połowie Ukrainką. Większość życia spędziła jednak w Ukrainie, w miejscowości w obwodzie kijowskim. Kiedy pytam ją o wspomnienia sprzed roku, zaczyna od wieczora 23 lutego 2022 roku. Szykowała się wtedy do pracy.

- To był zupełnie zwyczajny wieczór. Przygotowywałam się do pracy (Ludmiła pracowała w przedszkolu - przyp. red.). Nastawiłam budzik na szóstą rano. Po czwartej obudził mnie okropny hałas. Dom zaczął się trząść, zaczęły spadać talerze. Szybko się ubrałam i wyszłam na balkon. Zobaczyłam wybuch na lotnisku obok. Nigdy wcześniej nie widziałam czegoś takiego. Wiedziałam, że to Rosjanie, że zaczęła się wojna - wspomina w rozmowie z Wirtualną Polską.

Ludmiła nawet nie pamięta, ile helikopterów przeleciało nad jej domem. Mówi, że strzelano wszędzie. Chłopcy z pobliskiej Akademii Wojskowej szybko zaczęli obronę. "Boje", bo tak je nazywa, trwały dniami i nocami. Podobnie było w Białej Cerkwi, sąsiednim mieście. Gdyby nie pomoc żołnierzy z Kijowa, Ludmiła uważa, że w jej miasteczku byłaby "druga Bucza".

- Przemieściłam się do domu mojej siostry. W piwnicy zorganizowaliśmy schron. Przez tydzień nie mogliśmy nawet z niego wyjść, bo Rosjanie byli wszędzie. W okolicznych lasach było ich mnóstwo - opowiada.

- Moja córka, która mieszka w Polsce, od razu do mnie zadzwoniła. Błagała, żebym uciekała i przyjechała do Polski. Powiedziałam: "Juleczko, ty nie wiesz, co się tu dzieje. Nie mamy transportu - dodaje.

14 domów sąsiadów zostało zniszczonych. Córka Ludmiły zorganizowała transport, który miał przewieźć całą rodzinę do Lwowa. Ostatecznie wyjechała tylko Ludmiła, bo jej siostra, szwagier i ich dzieci nie chcieli zostawić domu i zwierząt. Wciąż są pod Kijowem.

"Musicie stąd uciekać. Tu zaraz rozpoczyna się walka"

- W osiem osób jechaliśmy jednym samochodem. Musieliśmy omijać główne drogi i poruszać się po wioskach i lasach. Nie dojechaliśmy nawet do Białej Cerkwi, gdy zatrzymali nas żołnierze. Na szczęście ukraińscy. Kazali pokazać nam dokumenty, żeby dowiedzieć się, kim jesteśmy. Szybko nas cofnęli. Powiedzieli: "Musicie stąd uciekać. Tu zaraz zacznie się walka" - opowiada Ludmiła.

Mówi, że nie wiedzieli, jak i gdzie mają jechać. Mężczyzna, który kierował samochodem, powiedział tylko: "Panie, ja was proszę. Módlcie się za nas". Do Winnicy, która znajduje się cztery godziny od Kijowa, jechali całą noc. O szóstej nad ranem Ludmiła wsiadła do pociągu jadącego z Dniepru.

- W pociągu nie było światła. Ludzie, głównie kobiety i osoby starsze, stali. Dzieci leżały na podłodze. Do tej pory wspominam ten widok. Miałam wrażenie, że to film albo zły sen. Chciałam się obudzić - kontynuuje.

Wysiadła w Samborze, gdzie mieszka część jej rodziny. W rozmowie wspomina syna jednego z kuzynów, który był żołnierzem. Zginął od rosyjskiej rakiety w 2014 roku. Miał 26 lat.

- Z Sambora jechaliśmy do granicy z Polską. Granicę przeszliśmy pieszo. Na granicy od razu podbiegli do nas Polacy - z kawą, herbatą, kocami. Dzieci, które z nami były, spotkały się z ludzkim ciepłem. Zobaczyły, że na świecie są dobrzy ludzie, nie tylko źli. Że są ludzie, którzy chcą nam pomóc - mówi.

Córka Ludmiły zabrała z granicy 14 osób. Przez kilka dni w jej mieszkaniu znajdowało się ich aż 18. W jeden wieczór znajomi i sąsiedzi zorganizowali pomoc. Przynieśli materace i poduszki. Ukraińcy, którzy z nimi przyjechali, płakali. Nie mogli uwierzyć w taką pomoc.

- Wypierałam z myśli to, że ta wojna będzie miała miejsce. Myślałam, że uda nam się, Ukraińcom, wygonić Rosjan z Doniecka. A niektórzy dali się przekupić. Sprzedali Ukrainę za marne pieniądze - oznajmia.

Dopytuję wtedy Ludmiłę, o czym dokładnie mówi.

- Przez całą podróż do Winnicy mijaliśmy odblaski - głównie na drzewach i na drogach. To odblaski, które miały pomagać Rosjanom w wystrzeliwaniu rakiet w dane miejsca. Ukraińscy żołnierze, których spotkaliśmy, mówili, żebyśmy je od razu zdejmowali albo zakopywali. I tak robiliśmy. Ale ja nie mogę tego zrozumieć. Jak można sprzedać własny kraj? Jak można skazać na śmierć swoją rodzinę za pieniądze? - odpowiada ze łzami w oczach.

Ludmiła, tak jak Wiera, pracuje w RiO Edu Centrum. Mieszka z córką. Czeka, by móc wrócić do Ukrainy.

Aleksandra Lewandowska, dziennikarka Wirtualnej Polski

Zapraszamy na grupę FB - #Wszechmocne. To tu będziemy informować na bieżąco o terminach webinarów, wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl.

Źródło artykułu:WP Kobieta
wojna w Ukrainiepremiumwojna

Wybrane dla Ciebie