Zostały w Ukrainie. Tak zmieniło się ich życie po 24 lutego 2022 roku
- To jest mój kraj. Tutaj jest moje życie - mówią. Olhia, Katya, Michalina zostały w Ukrainie, chociaż miały możliwości uciec od wojny, zimna, drożyzny, przerw w dostawie prądu. Pracują, pomagają, mimo przeciwności starają się żyć normalnie. - Myślę, że Putin chce, żeby Ukraińcy się bali, żeby się poddali i po prostu przestali żyć. Nie możemy do tego dopuścić - przekonuje jedna z nich.
23.02.2023 | aktual.: 01.02.2024 08:17
- Miałam możliwość wyjazdu z Ukrainy. Moja siostra mieszka w Krakowie. Dzięki pracy w międzynarodowej organizacji mogłam wyjechać właściwie do każdego miejsca na świecie. Namawiali mnie do tego zresztą rodzice i mąż. Ale przez ten rok nie pomyślałam o tym ani razu. Wiedziałam, że tutaj, na miejscu, będę mogła zrobić więcej dla mojego kraju, będę mogła być pożyteczna. I tego właśnie chciałam - mówi 35-letnia Olha Harbovska.
Krajobraz "jak na wojnie"
Gdy Rosja zaatakowała Ukrainę, Olha była z mężem w ich, znajdującym się na dziewiątym piętrze, mieszkaniu w Wyszogrodzie. Kupili je kilka lat wcześniej. Własnoręcznie układali podłogi, malowali ściany. Urządzili tak, by czuć się w nim dobrze. Jak u siebie.
24 lutego przed 5.00 rano obudził ich przeraźliwy huk. Wyjrzeli na zewnątrz i zobaczyli w dole wybuchy. Przed budynkiem krążyły helikoptery. Jeden z nich prawie uderzył w ich okno. Gdy krajobraz za szybą do złudzenia przypominał ten, który znali jedynie z wojennych filmów, stali w kuchni i, próbując myśleć racjonalnie, zastanawiali się, co dalej.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
- Było potwornie głośno. Zdecydowaliśmy, że ruszamy na zachód. Nie mamy samochodu, transport publiczny nie działał. Wzięliśmy do ręki papierową mapę i pieszo ruszyliśmy 10 km do najbliższej stacji metra. Stamtąd chcieliśmy przesiąść się do innego środka lokomocji. Dotarcie do obecnego miejsca zamieszkania zajęło nam dwa dni. Noc spędziliśmy na podłodze przeładowanego pociągu - opowiada.
Olha od początku wiedziała, że chce dalej pracować. Potrzebowała miejsca, w którym będzie internet. Jest menadżerką ds. komunikacji w organizacji IREX współpracującej z ponad setką krajów. W jej ramach zajmuje się m.in. pomocą w dostępie do edukacji dla młodych ludzi. Rozwija również pięcioletni, finansowany przez USAID program - Ukraine National Identity through Youth (UNITY), który wspiera młodych liderów w oparciu o wartości związane z ukraińską tożsamością.
Gdy Rosja najechała Ukrainę, priorytetem było upewnienie się, czy wszyscy pracownicy są bezpieczni. Później w zespole zaczęli myśleć nad nowymi programami i wprowadzać je w życie tak, by dostosować je zarówno do potrzeb zatrudnionych w firmie, jak i objętych jej pomocą młodych Ukraińców.
- Obecnie zajmuję się m.in. programem #krainotvortsi. W sieci opowiadamy historie młodych Ukrainek i Ukraińców, którzy robią coś ważnego dla swojego kraju. Cały czas zastanawiamy się, jak pokazać światu ich odwagę - to, jak są mądrzy, zaradni i jak wiele poświęcają dla ojczyzny.
Wcześniej podróże były nieodłączną częścią jej pracy. Spotykała się z młodymi ludźmi objętymi programami IREX-u. Dziś jest to niemożliwe. - Bardzo trudno jest coś zaplanować. Trzeba być elastycznym i gotowym na nagłe zmiany. Potrzebna jest także umiejętność natychmiastowej reakcji i zachowania zimnej krwi - wyjaśnia.
"Nie zamierzam się poddawać"
Praca w organizacji nie jest jednak jej jedynym zajęciem. Od roku Olha pracuje na dwa etaty. Wstaje bardzo wcześnie rano i zajmuje się wolontariatem. Poświęca mu także wieczory, weekendy i dni wolne. Prowadzi zbiórki. Razem z rodziną, korzystając z kontaktów siostry w Polsce, wyposaża armię w apteczki.
Przed rosyjską inwazją robiła zdrowe, bezcukrowe batony. Zaprojektowała własne logo, testowała kolejne przepisy, np. dla alergików. Pokochał je jeden z ukraińskich polityków. Dziś receptura wytwarzanych przez nią słodkości jest zupełnie inna - bogata w cukry i tłuszcze. Trafiają bowiem do armii i osób, które uciekają przed wojną.
- Stan, w którym byłam przez pierwsze kilka dni wojny, nadal trwa. Nie zamierzam się jednak poddawać - deklaruje.
Chociaż jest potwornie zmęczona psychicznie i fizycznie, nie myśli o urlopie. Jak mówi - emocjonalnie nie byłaby zdolna do odpoczynku. - Nie mam zresztą czasu o tym myśleć - po prostu działam - zapewnia.
Gdy pytam o zmartwienia, obok strachu o bezpieczeństwo bliskich i współpracowników, wymienia propagandę i jej możliwy wpływ na ludzi - nie tylko w Ukrainie, ale także w Polsce i każdym innym państwie.
- Fake newsy mają siłę tworzenia narracji dzielącej społeczeństwo. Ostatnio głośno było o rzekomym badaniu pokazującym, jak pogorszył się stosunek Polaków do imigrantów z Ukrainy. Odpowiedzi ankietowanych wywołały ogromne poruszenie, po czym okazało się, że... zostały całkowicie zmyślone. Dlatego wszyscy musimy zachować czujność, weryfikować każdą informację - uczula.
"Nie wyobrażałam sobie zaczynania wszystkiego od zera"
- Największym problemem jest brak prądu. Rosjanie masowo bombardowali wszystkie elektrownie i rozdzielnie, także naszą, w Iwano-Frankowsku, więc zdarzało się, że nie było go przez kilka dni. Wszystko wtedy staje: nie działają kasy, terminale, internet. Wielu przedsiębiorców musiało zmniejszyć liczbę zatrudnionych ludzi. Inni pracowali tylko po kilka godzin, za niewielką zapłatę - mówi Michalina Nesterenko, która w Ukrainie mieszka z dwójką synów: trzylatkiem i siedmiolatkiem. Jej mąż od prawie roku walczy na froncie.
Michalina wykonuje lalki motanki i maluje anioły. Od 10 lat prowadzi także stronę motywacyjną zrzeszającą kobiety wspierające się nawzajem w rozwoju. Na początku marca ubiegłego roku razem, z teściową i synami, wyjechała do Polski.
- To był bardzo trudny moment. Nie wiedzieliśmy, czy Kijów się obroni. Przypomniałam sobie wszystkie tragiczne historie o tym, co Rosjanie robią z cywilami, szczególnie kobietami i dziećmi. Panikowała też moja rodzina w Polsce - wspomina.
Po trzech miesiącach wróciła jednak do Ukrainy. Chociaż na początku wojny o bombardowaniach na zachodzie kraju było głośno, później sytuacja się uspokoiła. - Tutaj było nasze życie: dom, który kupiliśmy z mężem, moja pracownia. Nie wyobrażałam sobie zaczynania wszystkiego od zera - argumentuje.
Podobnie jak pozostali mieszkańcy miasta musiała zaadaptować się do nowej sytuacji. Wiedziała, że jest w uprzywilejowanej pozycji, bo jej odbiorcami są przede wszystkim Polacy, ale podobnie jak inni zmaga się z przerwami w dostawie prądu i wszechobecną drożyzną.
- Gdy wyją syreny alarmu przeciwlotniczego, sklepy są zamknięte, komunikacja miejska nie działa, a firmy - zgodnie z obowiązującymi przepisami - muszą być wówczas zamknięte. Dzień pracy jest poszatkowany, wydajność spada. Ludzie dojeżdżający autobusami mają duży problem - rozkłady się rozjeżdżają. Często, chcąc dotrzeć w dane miejsce na czas, trzeba zamówić taksówkę, a to z kolei znacznie zwiększa koszty życia. Bilet na autobus kosztuje 6 hrywien, taksówka 160 - opowiada Michalina.
Brak prądu i drożyzna
Przerażają także ceny produktów spożywczych czy ubrań dla dzieci. Zdaniem Nesterenko, drastycznie spadła ich jakość, dlatego sama decyduje się coraz częściej na składanie zamówień w polskich sklepach.
- Przed wojną nie było takiej możliwości. Dziś jeżdżą kurierzy. Na paczkę trzeba zazwyczaj czekać długo, np. dwa tygodnie, ale jest to jakieś rozwiązanie. Oczywiście dostępne dla tych, którzy mogą pozwolić sobie na nie finansowo - tłumaczy.
Tych jest jednak coraz mniej: moja rozmówczyni na przetrwanie ostatniego roku wydała oszczędności przeznaczone na remont domu. By jej dzieci nie marzły, kupiła niewielki agregat. Mąż, idąc na front, musiał zawiesić działalność gospodarczą. Państwo zastosowało wobec osób takich jak on ulgę podatkową, ale jego firma siłą rzeczy nie wykazuje żadnych dochodów. Mężczyźni zatrudnieni na etacie, którzy dostali powołanie, zostali zwolnieni z pracy lub są na bezpłatnym urlopie. Otrzymują natomiast zwiększoną wypłatę wojskową.
- Ludzie zarabiają tutaj 7-10 tys. hrywien miesięcznie. To w tej chwili jakieś 900 zł. Mleko w proszku kosztuje w przeliczeniu na złotówki 60-70 złotych, chleb 4 złote, a spodnie dziecięce, które po trzech praniach do niczego się nie nadają, 80 złotych - informuje Michalina.
I dodaje: - Wszyscy są tutaj naprawdę bardzo dzielni. Każdy ma kogoś na froncie lub zna kogoś, kto nie wrócił z pola walki do domu, a mimo to ludzie dają radę.
Za wszelką cenę żyć normalnie
Jej mąż, z którym przez ostatni rok widziała się tylko dwa razy, opowiada przez telefon o sytuacji w - dużo bardziej doświadczonym przez wojnę - Charkowie. Z jego relacji wynika, że także i tam ludzie starają się normalnie pracować. Gdy wojna uderza w McDonald's, obok otwiera się kawiarnia. Kiedy uderza w kawiarnię, na jej miejscu ktoś stawia food trucka. Po skończonym alarmie ludzie wychodzą ze schronów i ponownie otwierają swoje zakłady. Sadzą kwiaty, malują pasy na drogach. Robią wszystko, żeby przeżyć i zachować iluzję normalności. Działają też szkoły - w większości zdalnie, ale są już plany, by były otwarte normalnie, a także państwowe przedszkola. Na dźwięk syren, dzieci sprowadza się do piwnic z pomalowanymi na kolorowo ścianami.
- W przedszkolu mojego syna jest na środku pomieszczenie bez okien, z którego panie zrobiły salę kinową. Jak rozlega się alarm, dzieci idą tam, jedzą popcorn i oglądają jakiś fajny film. Te, które przyjechały ze wschodu, są w bardzo kiepskim stanie psychicznym - nadmienia Michalina.
28 lutego minie rok odkąd mąż Nesterenko wyjechał na front.
Jej synowie, chociaż bezpieczni, bardzo przeżyli rozstanie z tatą. Starszy nadal jest pod opieką psychologa. Długo pracowali, by go wyciszyć, pomóc mu się zmierzyć z tym problemem. Wcześniej budził się z krzykiem, że tato go zostawił, dostawał histerii.
- Teoretycznie, zgodnie z kontraktem wojskowi ci, którzy odsłużyli 12 miesięcy, powinni zostać zwolnieni. Ale trudno w to uwierzyć. Stan wojenny trwa i nie ma żadnej informacji, co będzie dalej - zauważa. I dodaje: - Ktoś musi przecież bronić kraju.
- Nigdy nawet nie pomyślałam o wyjeździe z Ukrainy. To jest moja ziemia, mój dom i jestem gotowa go bronić, jeśli tylko będzie trzeba - przekonuje 24-letnia Katya, mieszkanka małej wioski położonej 80 km od Lwowa.
Katya pracuje w dość dużej firmie produkującej bojlery grzewcze. 24 lutego 2022 roku obudziła się jak zwykle po 7.00 i rozpoczęła poranne przygotowania. Zaniepokoił ją nietypowy dźwięk. Nigdy wcześniej go nie słyszała. Uspokojona przez mamę postanowiła jednak działać dokładnie tak, jak każdego ranka. Wszystko zmieniło się, gdy obie wyszły na podwórko. Hałas stał się na tyle silny, że złapały się za ręce i natychmiast uciekły do domu. - Wtedy zrozumiałam: to wojna - relacjonuje młoda kobieta.
Przez jakiś czas nie dopuszczała jednak do siebie myśli, że Rosja tak po prostu najechała na Ukrainę. - Tłumaczyłam sobie, że przecież w XXI wieku to niemożliwe. A jednak. Chociaż w końcu dotarło do mnie, że sytuacja jest poważna, od początku wiedziałam, że nie chcę uciekać - zapewnia Katya.
Żeby nie pokazać strachu
Jej przewidywalna dotąd praca zmieniła się przede wszystkim przez nieoczekiwane przerwy w dostawie prądu. - Zdarza się, że wszystko stoi przez 14 godzin, co generuje oczywiście ogromne straty. Natomiast pracownicy już do tego przywykli - mówi 24-latka. Dla niej większym wyzwaniem jest jednak walka z apatią i rezygnacją.
- Każdego dnia boję się o bliskich, czytam o kolejnych ofiarach. Muszę szukać w sobie siły do pracy i wykonywania codziennych obowiązków. I chociaż marzę o końcu wojny i codziennie proszę o niego w modlitwach, wiem, że takie podtrzymywanie codzienności "jak gdyby nigdy nic", jest konieczne - ocenia.
- Jeśli pokażemy strach, a życie w Ukrainie się zatrzyma, nasz wróg będzie bardzo zadowolony. Myślę, że Putin chce, żeby Ukraińcy się bali, żeby się poddali i po prostu przestali żyć. Nie możemy do tego dopuścić - dodaje.
Katarzyna Pawlicka, dziennikarka Wirtualnej Polski
Zapraszamy na grupę FB - #Wszechmocne. To tu będziemy informować na bieżąco o terminach webinarów, wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!