Blisko ludzi"Uzależnienie od miłości", czyli dlaczego kochamy swoich oprawców

"Uzależnienie od miłości", czyli dlaczego kochamy swoich oprawców

Mama Zosi żyła w związku z przemocowcem. Nie bił, ale dręczył ją i Zosię emocjonalnie. Mimo to, nie odeszła od niego. Na terapii okazało się, że powodem jej złego samopoczucia było coś, co można nazwać "uzależnieniem od miłości". Rozmawiam z Robertem Rutkowskim, psychologiem.

"Uzależnienie od miłości", czyli dlaczego kochamy swoich oprawców
Źródło zdjęć: © 123RF.COM
Aleksandra Hangel

06.04.2018 | aktual.: 28.03.2019 22:30

Zosia opisała swoją historię w liście do redakcji. Imię bohaterki zostało zmienione.

Jej relacja z ojcem nigdy nie należała do idealnych. Kiedy zaczęła dorastać, potrzebowała jego oparcia i zaangażowania. Chciała, żeby pokazał jej świat, w który właśnie wkraczała. Zrozumiała jednak, że będzie musiała poradzić sobie z tym sama. Na niego nie miała co liczyć.

Złakniona uczuć i emocji szybko się zakochiwała. Szukała miłości, aby dowieść samej sobie, że jest coś warta. Kiedy była w pierwszym poważnym związku, pojawiły się komplikacje. Zaczęła obsesyjnie myśleć o swoim chłopaku. Nie potrafiła wyobrazić sobie dnia bez niego, godziny bez sms-ów, a myśl o weekendzie spędzonym osobno, doprowadzała ją do szaleństwa. Takie symptomy po raz pierwszy odczuła po pół roku. Z chłopakiem była później jeszcze ponad dwa lata.

Przeżywała euforię na zmianę z depresją. Była zaborcza i zazdrosna. Bała się porzucenia. Tak bardzo kochała, że rezygnowała z własnych potrzeb, aby tylko spędzić więcej czasu z ukochanym. Telefon odbierała natychmiast, żeby tylko nie pomyślał, że go ignoruje. Kiedy po kłótni nie odbierał, dzwoniła jeszcze 30 razy. Z jej oczu leciały wtedy potoki łez. Kiedy on robił coś źle, bez przerwy go tłumaczyła – "Przecież to nic takiego", "Każdy facet tak robi", "Może to moja wina?". Tak. Jej wina.

W międzyczasie jej rodzice przeżywali kryzys średnio raz na dwa tygodnie. Kilka dni było spokojnych, później awantury. W jej rodzinie nigdy nie było ani "dobrze", ani "świetnie". Zawsze było albo przeciętnie, albo bardzo źle. Tylko w kobiecym gronie z mamą i siostrą zawsze czuły się swobodnie. Wiedziały, że mogą na sobie polegać. Dla taty nigdy nic nie było wystarczająco dobrze zrobione. Niewystarczająco dobrze umyta podłoga, niewystarczająco dobre oceny, niewystarczająco smaczny obiad. Każdy powód był dla niego dobry do awantury. Dlatego do domu wracała niechętnie, była przybita i nie potrafiła znaleźć sobie miejsca. Marzyła, żeby się zmienił. A on się nie zmieniał.

Kiedy miała kilka lat, powiedział jej, że jego awantury z mamą są jej winą. Rozpłakała się, ale w końcu przyznała mu rację. Naprawdę w to uwierzyła.

Zosia przypomina sobie też, że kiedy ojciec przez lata je dręczył, mama zawsze go usprawiedliwiała, broniła i na koniec mówiła do córki: "Idź, przytul go i pogódźcie się". W ten sposób właśnie nauczyła ją, że o miłość – nawet ojca – trzeba zabiegać. Kiedy jej mama to zauważyła, zrozumiała, że między innymi to ona ponosi winę za stosunki Zosi z ojcem. Wtedy postanowiła wybrać się na terapię. Diagnoza była prosta: Mama Zosi była od jej taty uzależniona. Dlatego przez lata stała za nim murem.

Okazało się, że uzależnienie Zosi od jej – byłego już wtedy – chłopaka i sytuacja rodziców naprawdę się łączą. Kiedy jej związek się rozpadł, przeszła psychiatryczne leczenie depresji, która była spowodowana właśnie rozstaniem. Poznała nowego chłopaka. Dla niego zdecydowała się, tak, jak jej mama, pójść na terapię. Nie chciała, aby jej uzależnienie wróciło, bo bardzo zależało jej na tej relacji. Dowiedziała się wtedy o syndromie DDD: Dorosłe Dziewczynki z rodzin Dysfunkcyjnych. Chodziła na terapię jeszcze kilka miesięcy i udało jej się wyjść z uzależnienia.

Dziś Zosia już zna swoją wartość i wie, że nie jest ona zależna od nikogo oprócz niej samej. Nauczyła się, że związek nie polega na jednostronnym zabieganiu o kogoś, a na współpracy i traktowaniu siebie po partnersku. Ale demony lubią wracać.

O syndromie DDD, uzależnieniu od miłości i o tym, co ma z tym wspólnego uzależnienie od alkoholu rozmawiam z psychoterapeutą - Robertem Rutkowskim.

Aleksandra Hangel: Co oznacza termin "uzależnienie od miłości"?

Robert Rutkowski: Warto na początku zaznaczyć, że jest on terminem zdecydowanie poetyckim, a nie medycznym. Może się nim posłużyć poeta czy dziennikarz dla uproszczenia komunikacji. Żeby móc stwierdzić u kogoś taką przypadłość, trzeba by najpierw zdefiniować czym jest miłość. I tu zaczynają się schody. W diagnostyce istnieje termin "osobowość zależna", a to zupełnie coś innego. W 90 proc. osoby zależne są osobami o niskiej samoocenie, które mają zaburzenia lękowe.

Czym objawia się taka osobowość zależna?

Jest to uzależnienie od drugiej osoby, od stanu pobudzenia neurohormonalnego. W przypadku związku naszej bohaterki, który trwał trzy lata, możemy mówić o fazie oczarowania, zakochania, który przeważnie tyle trwa. W tym stanie produkujemy nieprawdopodobnie duże ilości dwóch neurohormonów w naszym mózgu: oksytocynyhormonu wydzielającego się w bliskości z drugim człowiekiem – i fenyloetyloaminy, która jest stymulantem. Jest to uzależnienie od stanu, w którym się znajdujemy, kiedy jesteśmy zakochani.

Często się to zdarza?

Tak, oczywiście, bardzo często. Przyczyna jest zawsze ta sama, czyli brak wyposażenia swojego dziecka w bezwarunkową akceptację. Dzieci wchodzą w poczucie bycia nikim, zerem.

Jak opowiada nasza bohaterka, została przez własnego ojca nauczona tego, że o miłość musi zabiegać.

Można to nazwać poszukiwaniem Boga. Kiedy dziecko się rodzi, to widzi dwoje bogów – mamę i tatę. Oni są wszystkim, decydują o tym co widzi, słyszy czy czuje. Później następuje moment, w którym jeden z bogów mówi po raz pierwszy "ty durniu", "ty idioto", albo pojawia się przemoc. Może być też tak, że nie pojawi się nic. To jest ten paradoks: można nie robić nic, żeby zupełnie zepsuć komuś dzieciństwo. Po prostu wystarczy czegoś nie dać.

Jakie są najczęstsze objawy?

De facto taka osobowość zależna może zaowocować stanem depresyjnym. Wtedy najpierw trzeba z taką osobą przepracować depresję, a dopiero później szukać jej przyczyn. Objawy? Jest ciągły lęk, niepokój i strach przed utratą sensu życia.

A bez terapii można sobie z tym poradzić?

Można, oczywiście. Na przykład spotykając empatycznego partnera czy partnerkę, a wtedy objawy zostają odepchnięte w obszar nieświadomości. One w nas żyją, ale nie ujawniają się. Tego typu ubytki mogą się schować, a my z nimi normalnie funkcjonujemy. Mamy szczęśliwy związek, czujemy się spełnieni w pracy, w życiu rodzinnym. Ale bardzo często potrafią wyjść, gdy stymulujemy się substancjami psychoaktywnymi, np. marihuaną czy innymi narkotykami.

Czy alkohol też może mieć na to wpływ?

Oczywiście! Kluczowy. Najbardziej depresjogenną substancją jest właśnie alkohol. Daje chwilowe odcięcie, a później jeszcze bardziej potęguje nasze poczucie nicości, beznadziejności. Dziś jesteśmy dzięki niemu mistrzami świata, jutro zrobi z nas emocjonalne wióry.

Czy taki empatyczny partner, to będzie partner, który zadba o nas, żebyśmy nie czuli potrzeby kontrolowania i nie da nam powodów do niepokoju?

Tak, to jest partner, który zaakceptuje wszystkie nasze ułomności, dziwności, lęki, niepokoje.

Ale też uzupełni nasze braki w poczuciu własnej wartości, bezpieczeństwa?

Nie uzupełni, a zaakceptuje. Bo partner nie może być terapeutą, może być kimś kto asystuje, kto uzupełnia to, czego ta osoba nie dostała w dzieciństwie: bezwarunkowej akceptacji.

Czyli jeśli ktoś tak, jak nasza bohaterka, nie dostał w dzieciństwie wsparcia, to taki partner nie będzie mówił i zapewniał o wsparciu, tylko bezwarunkowo to wsparcie da?

Oczywiście. Ja opieram się stwierdzeniu "kochać za bardzo", bo to by świadczyło, że taka osoba jest w jakiś sposób uszkodzona, chora, że należy ją modyfikować. Czasami wystarczy spotkać kogoś odpowiedniego na swojej drodze i niepotrzebna jest głęboka terapia.

A jeśli ktoś jest w takim stopniu uzależniony od drugiej osoby, że nie zauważa, że robi mu ona krzywdę, poniża, a nawet usprawiedliwia te zachowania?

Często jest to wynikiem halucynacji pod wpływem fenyloetyloaminy i oksytocyny. To jest uzależnienie od projekcji. Nasza ukochana osoba jest tak naprawdę fatamorganą naszych miłych wspomnień z nią związanych oraz tego, co pamiętamy na przykład z początków związku. My nie kochamy tego człowieka, tylko konkretnie nasze wyobrażenie o tej osobie. A ponieważ jesteśmy odcięci od rozumu przez niesamowite ilości tych neurohormonów, to człowiek nie podejmuje racjonalnych decyzji. Niezbędna jest więc informacja zwrotna kogoś bliskiego: rodzica lub przyjaciela, w ostateczności terapeuty.

Co można zrobić, aby w takiej sytuacji pomóc osobie, która odrzuca nasze spostrzeżenia?

Tam, gdzie są emocje, nie ma rozumu. W takim przypadku nie pozostaje nic innego, jak tylko towarzyszyć. Być obok, wspierać. Pytać "jak mogę ci pomóc"? Absolutnie nie można narzucać nic, bo przypadkowo można stać się największym wrogiem. Informować o negatywach, ale nic nie wymuszać. Należy pomóc odnaleźć to obiektywne spojrzenie otoczenia.

A co z terminem DDD, czyli "Dorosłe Dziewczynki z rodzin Dysfunkcyjnych"?

DDA, DDN, DDD… Wszystkie DD mają jeden wspólny mianownik: zaburzenia lękowe. Tworzenie tych wszystkich terminów oczywiście upraszcza komunikację, ale u źródła zawsze jest podwyższony stan lękowy, odtrącenie. Obojętnie, czy taka osoba miała w domu alkoholika, narkomana, czy przemocowca, to jest dokładnie to samo – rodzina dysfunkcyjna.

Czyli osoba, która była poniżana psychicznie w domu przez jednego z rodziców niczym nie różni się od tej, która żyła na przykład z alkoholikiem i była bita?

Otóż to. Przemoc fizyczna, werbalna czy ekonomiczna niczym nie różni się od tej fizycznej. Tak samo powoduje wysoki poziom strachu i braku poczucia własnej wartości.

To jaka jest recepta na "zdrową miłość"?

Nie możemy nikogo pokochać, póki nie pokochamy samych siebie. Jeśli człowiek nie zaakceptuje siebie, nie pokocha siebie w pełni, ze wszystkimi swoimi wadami, pęknięciami, to grozi mu halucynacja, fatamorgana. A kiedy już pokochamy siebie, to możemy wówczas pokochać drugiego człowieka, a nie wyobrażenie na jego temat. Stajemy się wtedy bezpieczni, bo miłość do samego siebie jest dla nas tarczą, która chroni przed kompulsywną halucynacją.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Źródło artykułu:WP Kobieta
miłośćpsychologiarodzina
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (20)