GwiazdyWarchulska - nie chce własnej szuflady

Warchulska - nie chce własnej szuflady

Warchulska - nie chce własnej szuflady
Źródło zdjęć: © Krzysztof Opaliński
14.06.2007 12:48, aktualizacja: 21.06.2007 09:56

Ma 170 cm wzrostu. Dobrze wygląda na szpilkach i w żakiecie, ale wie, że gdyby aktorstwo opierała tylko na wyglądzie, nie zaszłaby daleko.

ZWIERZENIA NIEKONTROLOWANE

Nie chcę własnej szuflady

Ma 170 cm wzrostu. Dobrze wygląda na szpilkach i w żakiecie, ale wie, że gdyby aktorstwo opierała tylko na wyglądzie, nie zaszłaby daleko. Gra w serialach, ale chce czegoś więcej. Dlatego nie boi się sama szukać i pracować bez gaży.

W maju weszła na ekrany kin „Wieża”, debiutancki film Agnieszki Trzos z panią w jednej z głównych ról.

Oglądam ten film z dużego dystansu. Od zakończenia zdjęć w moim życiu sporo się wydarzyło. Wzięłam ślub z Przemkiem Sadowskim, a nasze dziecko ma już półtora roku.

Film czekał na premierę prawie dwa lata, bo tyle minęło od zakończenia zdjęć. Dlaczego tak długo?

Z braku pieniędzy. Telewizja i instytut filmowy obiecały, że pieniądze się znajdą, po czym już w trakcie prób okazało się, że te instytucje nic nie dadzą. Producentka Bożena Karkówka oraz współproducentka i reżyserka Agnieszka Trzos zastawiły własne mieszkania, wzięły kredyt z banku i zakończyły zdjęcia. Kostiumy załatwialiśmy na zasadzie „kto co przyniesie z domu”. Zdjęcia trwały miesiąc. My, aktorzy, od początku graliśmy za darmo. Wiedzieliśmy tylko, że jeśli się pojawią jakieś pieniądze w przyszłości, to je dostaniemy. Mogliśmy sobie na to pozwolić, ale ludzie z ekipy, operatorzy, dźwiękowcy – nie. Oni musieli dostać pieniądze od ręki.

Dlaczego zgodziła się pani zagrać w tym filmie mimo ryzyka, że nikt nigdy pani nie zapłaci?

To była okazja, żeby zagrać niesztampową postać, inną od tych, które grywam w serialach. Mam zresztą na swoim koncie kilka rzeczy, z których nie jestem zadowolona…

Wymieni pani jakiś tytuł?

Wolę mówić o tych, z których jestem zadowolona, jak „Wieża” czy „Teraz ja”. Nie chcę zniechęcać do siebie ludzi. I tak mam wielu wrogów, bo jestem trudna w pracy.

Czym pani zasłużyła na taką opinię?

Oczekuję, że producent stworzy mi odpowiednie warunki pracy. Nie znoszę paranoi, która zawsze powstaje, gdy terminy są nieustalone, a obsadę aktorską kompletuje się trzy tygodnie przed rozpoczęciem zdjęć. Nie ma wtedy szansy na przygotowanie się do roli...

W Polsce nie do pomyślenia jest, żeby ktoś przytył, schudł czy zupełnie zmienił się do roli. Prawie żaden aktor nie może powiedzieć: „OK, teraz mam pół roku czy trzy miesiące, żeby się poświęcić temu projektowi i solidnie się do niego przygotować”. Wszystko jest obsadzane na ostatnią chwilę, „po typach”.

Co to znaczy „po typach”?

Aktorzy funkcjonują w świadomości wielu reżyserów czy producentów jak przedmioty w szufladach z napisami: „amant”, „bandzior”, „kobieta po przejściach”. Ciężko jest się przenieść z jednej do drugiej. Chyba że się zaryzykuje i spróbuje czegoś na własną rękę.

Do której szuflady włożono panią?

W serialach jestem w szufladzie: „pani dyrektor, bizneswomen w żakiecikach i szpileczkach”. Ale nie lubię siebie takiej. I staram się z niej wydostać. Dlatego decyduję się na projekty takie, jak „Wieża” czy „Teraz ja” albo wyjazd do Wałbrzycha, żeby zagrać tam w teatrze.

Nie znalazła pani w Warszawie niczego dla siebie?

W Warszawie nie miałam ciekawych propozycji.

A co zaproponowano pani w Wałbrzychu?

Zagrałam Glorię u Mai Kleczewskiej w sztuce „Czyż nie dobija się koni?”. Świetny spektakl i reżyserka. W Warszawie nikt mi tego nie zaproponował. Wiadomo, że im dłużej się pracuje, tym bardziej się oczekuje, by propozycje płynęły same. Ale może tak mi jest pisane, że sama muszę drążyć i uciekać od poprzedniego wizerunku. Kiedy Patryk Vega zaproponował mi w zeszłym roku rolę w „Pitbullu”, gdzie miałam zagrać kobietę, która namówiła konkubenta do zabicia własnego dziecka, zgodziłam się. To nie była łatwa decyzja. Miałam półroczne dziecko i wszystko we mnie mówiło: nie chcę tego grać.

Wszyscy pamiętamy historię Michałka. Sąd stwierdził, że to matka namówiła swojego konkubenta i jego kolegę, żeby utopili chłopca w Wiśle. Dlaczego pani się zdecydowała zagrać tę postać?

Bo to jest dla aktora wyzwanie. Musiałam wcielić się w kobietę o psychopatycznej osobowości, która w dodatku jest świetną aktorką. Do końca udaje, że jest niewinna. Kiedy identyfikowała zwłoki swojego dziecka, zagrała scenę nieprawdopodobnej rozpaczy. Próbowałam ją zrozumieć, a potem, w trakcie pracy nad rolą, poddałam się. Mój brat, psycholog, wytłumaczył mi, że tych ludzi nie da się zrozumieć.

Oni mają pewien brak w psychice, który sprawia, że nie postępują według takich odruchów, jak my. Dla tej kobiety nie było problemem rozpłakać się nad zwłokami dziecka i chwilę potem piłować paznokcie. Umówiliśmy się z reżyserem, że do momentu ostatniego przesłuchania gram kobietę, która straciła dziecko, bo tak to wyglądało w materiałach policyjnych. Dopiero podczas przesłuchania staję się kimś, kto się panicznie boi, kto nienawidzi i całą swoją wrogość do dziecka i świata nagle wylewa. Nie jest to rola przyjemna dla kobiety. Sceny w prosektorium były trudne. Prawdziwy, trzyletni chłopiec, który leżał na prosektoryjnym stole, po pierwszym dublu się rozpłakał. Powiedział, że więcej się nie położy. Przestraszył się tego, jak zagrałam. Potem były tylko moje zbliżenia. Musiałam grać do prześcieradła. Kamera pokazywała mnie z bliska, bez makijażu, spłakaną, spuchniętą, szerokim obiektywem zaglądała w pory na skórze.

Nie boi się pani pokazywać w taki sposób?

Nie. U Anki Jadowskiej też zagrałam bez makijażu. Nawet pudru na twarzy nie miałam. U Agnieszki Trzos jest kilka takich scen, kiedy wyglądam pięknie, ale jest też kilka takich, gdzie wyglądam fatalnie. Miło jest być atrakcyjną, ubrać fajną kieckę i usłyszeć od operatora, że się fantastycznie wygląda przed kamerą. Ale gdybym na tym chciała opierać swoje aktorstwo, nie zajechałabym daleko. I nigdy mnie to nie interesowało.

Nie bała się pani, że po „Pitbullu” cała Polska panią znienawidzi?

Nie, nie bałam się. Miałam już podobne doświadczenie. W „M jak miłość” zagrałam negatywną postać, byłam w konflikcie z Hanią, graną przez Małgosię Kożuchowską, którą kochała cała Polska. Panie w parku mówiły mi, że „jestem niedobra i że one mnie strasznie nie lubią”. Ale ja lubię prowokować.

Jakoś nie widać pani na okładkach tabloidów w kompromitujących sytuacjach.

Nie lubię prowokować w jakiś tani sposób, na przykład nie zakładając bielizny pod balową suknię i wszystkim o tym opowiadając albo prowadzając się z trzema facetami naraz. Aktorstwo to zawód, w którym artystą się bywa. Ale jeśli już zdarzy mi się ocierać o sztukę, to ma ona prowokować. Moim zdaniem bardziej prawdziwy jest wizerunek policji i półświatka, jaki stworzył Patryk w „Pitbullu”, niż lukier w serialach typu „Odwróceni” czy „Kryminalni”. Dlatego się na tę rolę zdecydowałam.

Lubi pani takie role?

Grając Glorię w „Czyż nie dobija sie koni?”, starałam się pokazać dramat dziewczyny, to, że bierze udział w paranoi, jaką jest maraton taneczny. Ale nie zrobiłam nic, żeby ktoś obdarzył ją sympatią. Byłam opryskliwa i nieprzyjemna. Bo tylko tak może reagować ktoś wrażliwy, postawiony w takiej sytuacji. Jeśli człowiek doprowadza się do samobójstwa, to nie może jak w lukrowanej historii cierpieć pięknie, być dobrym i miłosiernym do końca. Bo to nieprawda.

W jednym z wywiadów powiedziała pani, że chętnie zagrałaby Monikę Olejnik albo Janinę Ochojską. Dlaczego?

Bo choć obie są bardzo różne, łączy je niezależność w myśleniu i to, że nie poddają się naciskom. Moim zdaniem takie postaci to kopalnia tematów. U nas obowiązują dwa stereotypy: brzydka i udręczona matka Polka albo kobieta maskotka czy, jak to ładnie powiedziała Renata Dancewicz, odpoczynek dla wojownika. Myślę, że trzy niestereotypowe role kobiece zdarzyło mi się zagrać właśnie u reżyserów kobiet.

Mężczyźni widzą tylko urodę?

170 cm wzrostu dobrze wygląda na szpilkach i w żakiecie. Oni nawet nie próbują szukać czegoś więcej. Muszę więc sama tego poszukać.

Sama znajduje pani reżyserów? Tak, jak Annę Jadowską, u której zagrała pani główną rolę w filmie „Teraz ja”?

Tak. Obejrzałam jej poprzedni film „Dotknij mnie” w telewizji i przez moją agentkę powiedziałam, że bardzo chciałabym z nią pracować. Oczywiście najpierw były zdjęcia próbne do roli Hanki i na szczęście te zdjęcia próbne wygrałam.

Była pani blisko postaci, które zagrała w „Wieży” Agnieszki Trzos i „Dotknij mnie” Anny Jadowskiej?

W tamtym momencie mojego życia nie miały one nic wspólnego ze mną. Ale wiem, co to znaczy siedzieć przed ścianą i zastanawiać się, czy chcę jeszcze tkwić w tym związku, w takim życiu. Moja decyzja o porzuceniu anglistyki i zdawaniu do szkoły teatralnej była taką woltą. Mniej znałam stan ducha Ewy z „Wieży”. Nigdy nie miałam złudzeń, że spotkam kogoś ot tak, po prostu. Spojrzymy sobie głęboko w oczy i tak już zostanie do końca życia. A Ewa tej iluzji uległa. Z Ewą łączy mnie za to otwartość w miłości. Ja też nie umiem liczyć, rachować, czy mi się opłaca, czy byłoby coś lepszego. Inaczej jest, gdy człowiek decyduje się na małżeństwo. Małżeństwo to zobowiązanie, którego trzeba dotrzymać, nieważne, czy jest się osobą wierzącą, czy nie. Żeby taki związek zakończyć, musi się wydarzyć coś naprawdę niebywałego albo ta miłość musi się wypalić. Ja wierzę, że może. I ludzie pójdą swoją drogą.

Boi się pani, że drogi pani i męża też kiedyś się rozejdą?

Boję się, ale to ryzyko wliczone w podjęte zobowiązanie. Kiedy już zdecydowałam się na małżeństwo, nie miałam wątpliwości. Spotkałam kogoś, kto mi całkowicie odpowiada. Nie jestem tak pogubiona, jak moje dwie bohaterki. Nie powiem, że mam jasno wytyczoną drogę przed sobą, ale intuicyjnie czuję, że moje życie płynie odpowiednim torem. Szczęście to chwile, a ja tych szczęśliwych chwil mam dużo. Boję się tego, co może się kiedyś zdarzyć, ale to nie powoduje, że się w sobie zamykam.

Czego więc się pani boi?

Boję się o moich bliskich, o syna. Boję się rzeczy, na które nie mam wpływu. Odkąd współpracuję z fundacją „Spełniamy marzenia”, bywam czasem na onkologii dziecięcej. Widzę matki, które mogą już tylko czekać, jak się rozstrzygnie los ich dzieci. To mnie przeraża. Po takiej wizycie wiem, co jest naprawdę w życiu ważne, a co nie. Nie powiedziałabym o sobie, że w pracy zawodowej jestem dzieckiem szczęścia. Kiedy idę na casting do roli, na której mi bardzo zależy, i przegrywam, a wielokrotnie coś takiego już przeżyłam, to popłaczę, wypiję lampkę wina i idę dalej.

Niektórzy uważają, że aktorki nie powinny mieć dzieci.

Tak, wiem, ale nie zgadzam się z tym. Choć trudno pogodzić te dwa światy… Kiedy jestem na planie, tęsknię za Jaśkiem, a kiedy jestem z nim, tęsknię za pracą. Ciągle czuję się winna. Od półtora roku śpię po pięć godzin na dobę i nie ma szans, żeby odespać zaległości. Kiedy zarwałam przez film dwie noce z rzędu, to i tak musiałam o szóstej rano wstać i powiedzieć do synka: „Cześć, słonko”. W zamian mam chwile banalne i dojmujące. Kiedy rozpuszczam włosy, to czuję się najpiękniejszą kobietą na świecie, bo mój syn robi „wow!”. I tego nic nie jest w stanie mi zastąpić.

Kiedy była pani w ciąży, musiała pani odrzucić dwie propozycje…

Tak, ale potem okazało się, że jeden z tych filmów jeszcze nie został zrealizowany. A drugi – no cóż, po obejrzeniu go myślę, że naprawdę nie ma czego żałować.

Mogłaby pani już spokojnie przeskakiwać z serialu do serialu, więcej czasu spędzać z synkiem i mieć mniej wyrzutów sumienia. Zamiast tego jedzie pani grać do Wałbrzycha.

Granie w serialach też jest trudne. Trzeba samodyscypliny, żeby nie odpuszczać i tak samo dobrze zagrać scenę w „M jak miłość”, jak i w „Wieży”. Nie było mi łatwo po tym, jak się pojawiłam na okładkach kilku kolorowych magazynów i przeczytałam o sobie, że uznano mnie za najzdolniejszą aktorkę młodego pokolenia, pojechać do teatru do Wałbrzycha. Stanąć twarzą w twarz z tym zespołem. To cudowni ludzie, ale na początku wcale nie byli szczęśliwi, że przyjedzie jakaś aktoreczka z Warszawy. Praca z Mają Kleczewską, która nie uznaje żadnych kompromisów, to była katorga.

Dlaczego?

Od początku mieliśmy dwie próby dziennie. Tak się zwykle dzieje dopiero dwa, trzy tygodnie przed premierą. Przetrwałam dwa miesiące ciężkiej pracy fizycznej – pokazywaliśmy maraton taneczny. Dla ludzi, którzy nie tańczą na co dzień, to bardzo trudne. Nie wierzyłam, że zagramy scenę, w której jedenaście osób, najpierw w synkopach, zrobi etiudę z krzesłem w rytm muzyki. W końcu się udało, tak że wykonaliśmy ostatnie trzy układy wszyscy naraz. Maja nie owija w bawełnę. Nie czeka na aktora. Jeśli jej zdaniem grasz żenująco, to powie ci o tym głośno, przy całym zespole. Nie ma w tym układów, wszystkich tak samo traktuje. Bardzo ceniłam naszą współpracę.

Dlaczego się wobec tego rozstałyście?

To pytanie trzeba by zadać Mai Kleczewskiej. To nie była moja decyzja. Ja nadal ją podziwiam.

Opłaciło się?

Tak. Ostatnio na planie serialu „Pogoda na piątek” kręciliśmy scenę, w której jako dorosła kobieta pytam swoją matkę, dlaczego kiedyś oddała mnie do adopcji. Mieliśmy na to 45 minut. Czekał już samochód, żeby zaraz po zdjęciach zawieźć mnie do teatru na spektakl. Byłam wściekła, bo tak poukładano plan pracy, że najtrudniejsza scena została na koniec. Musieliśmy pracować w amoku i hałasie. Ale w końcu spięłam się i dałam radę. Zaowocowały godziny treningu na tamtych próbach w teatrze.

Po dziesięciu latach pracy jest pani na polskiej scenie pomiędzy młodziutkimi, ładnymi, mniej lub bardziej utalentowanymi aktorkami a pierwszą ligą, do której należą Krystyna Janda czy Stanisława Celińska. Wybór jest chyba tylko jeden: albo zniknąć, albo dołączyć do pierwszej ligi?

Nie dajmy się oszukać, w tym zawodzie nie ma wyboru. Jesteśmy uzależnieni od decyzji producentów, od propozycji, jakie dostajemy. Naturalnie, że moim stylem pracy i tym, co chciałabym opowiadać, ciążę ku teatrowi Krzysztofa Warlikowskiego czy Mai Kleczewskiej, ale to w teatrze Komedia mam premierę za premierą. Tam mnie chcą i doceniają. Lubię tam grać. Nie mam poczucia, że się prostytuuję i zarabiam pieniądze.

Niczego nie robi pani tylko dla pieniędzy?

Odmówiłam ostatnio udziału w dwóch sitcomach, choć rozwiązałoby mi to wiele problemów finansowych. Ale teraz mogę sobie na takie decyzje pozwolić. Ze swojej strony robię wszystko, żeby dołączyć do pierwszej ligi. Przygotowałam monodram, z którym objechałam całą Polskę, wyjechałam na prowincję zrobić spektakl, godzę się na udział w projektach ryzykownych, niskobudżetowych, gram czasem w ogóle bez gaży. To, co robię, staram się robić naprawdę dobrze. Jeśli ktoś mimo to mnie nie chce, to co mam zrobić? Stanąć na głowie przed jego mieszkaniem? To nie leży w mojej naturze. Nie wiem, może za parę lat otworzę budkę z hamburgerami, bo uznam, że aktorstwo już przestało mnie kręcić. Póki co daję sobie wciąż czas, żeby powalczyć w tym zawodzie.

Praca coraz rzadziej daje pani satysfakcję?

Nie, wciąż jest wiele chwil, kiedy czuję się spełniona. Na przykład kiedy ostatnio Rafał Królikowski, z którym gram parę, przyszedł na plan po emisji „Pitbulla” i powiedział, że takiego potwora nie spodziewał się we mnie. To był duży komplement. Fajnie byłoby grać w najbardziej awangardowym teatrze w Polsce i jeździć na festiwale. I bardzo bym chciała to robić. Ale to, że póki co mnie tam nie ma, nie oznacza, że przekreślam wszystko, co przez ostatnich dziesięć lat wypracowałam.

Na jaki więc największy kompromis poszła pani w swoim życiu zawodowym?

Dwa ostatnie lata mojego angażu w teatrze Ateneum. Wtedy już wiedziałam, że to droga donikąd, bo nauczyłam się już wszystkiego, czego mogłam się tam nauczyć. Trzymał mnie tylko ten pseudoetat za śmieszne pieniądze. Pamiętałam moment, kiedy nie miałam pracy, i ta świadomość, że mam jedną szufladę w teatrze i swój szlafrok, jakoś trzymała mnie na miejscu. Tkwiłam tam ze strachu, a nie powinnam była tego robić.

Dlaczego więc pani te drzwi w końcu zatrzasnęła?

Ponieważ spotkałam mojego męża. Jeśli się ma obok siebie kogoś, kogo się kocha i o kim się wie, że on kocha ciebie, łatwiej takie decyzje podejmować. Poza tym dyrektor Holoubek nigdy za mną nie przepadał. Nie on mnie zresztą zaangażował. Nie mogłam się pogodzić z jego obecnym widzeniem teatru. Moim zdaniem w sztuce nie ma miejsca na wysługę lat, na wieczne terminowanie. Aktorem nie jest się wtedy, gdy siedzi się w szacownym zespole i nic nie robi, ale wtedy, gdy się gra. Nie ma miejsca na słowa: „Jak śmiesz tak o nim mówić! Przecież to zasłużony aktor”. Jeśli ktoś zagrał źle, to tak jest i już.

Woli pani deklaracje nowego dyrektora Teatru Powszechnego o „jeb… starych przez młodych”?

Nie zgadzam się z tym, co zrobili młodzi w Powszechnym. Nie uważam, że trzeba wyrzucać starych aktorów na bruk. Dla nich też powinno być miejsce w teatrze i role. Ale nie można tym ludziom podporządkować całego repertuaru. W tym samym mniej więcej czasie, co ja, z Ateneum odszedł Andrzej Zieliński, który teraz w Teatrze Współczesnym gra co wieczór, czy Dominika Ostałowska, która poszła do Teatru Powszechnego. Oni odeszli, bo mieli propozycję z innego teatru. A pani? Gdzie pani ma teraz swoją szufladę?

A ja odeszłam, bo czułam, że się duszę. Jestem wolnym strzelcem. Nie mam stałego etatu i za nim nie tęsknię.

Wydanie Internetowe

Źródło artykułu:Magazyn Sukces