Żłobek grozy. "Kto chce ze mną topić lalkę?”
Gdy dziś sobie przypomnę, jak naiwna i niedoinformowana byłam sądząc, że jako samotna matka mogę liczyć na bonus od państwa w postaci miejsca dla mojej córki w publicznym żłobku, zaczynam się śmiać. Ale nic, co po uzmysłowieniu sobie problemu z opieką nad dzieckiem wydarzyło się w moim życiu, śmieszne tak naprawdę nie jest.
15.08.2018 10:59
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Nie dostaję 500+, nie przysługiwało mi tzw. becikowe. Ze żłobkiem musi się udać – pomyślałam, rejestrując córkę w stołecznym systemie żłobkowym. Dość szybko okazało się jednak, że i o żłobku, jako ułatwieniu życia samotnej matki, nie mam co marzyć. Moja córka nie ma rodzeństwa, nie mamy kuratora na karku, a ja zarabiam i pomoc społeczna na szczęście nie wie o naszym istnieniu. No i zbyt długo zwlekałam z "zapisaniem” córki do żłobka. Gdybym zrobiła to jeszcze z oddziału położniczego, pewnie szanse byłyby większe.
Właśnie dlatego w kolejce do żłobka tzw. pierwszego wyboru, moja córka dziś zajmuje 68. miejsce i cały czas wyprzedzają ją dzieci z rodzin z problemami. W kolejkach do dwóch kolejnych zajmuje, odpowiednio - 214. i 180., co oznacza, że może przed czwartymi urodzinami mogłaby zacząć chodzić do publicznej placówki. I tak, z braku alternatywnych rozwiązań (głównie pieniędzy pozwalających na zatrudnienie niani w pełnym wymiarze godzin), zapisałam córkę do prywatnego żłobka.
Rzecz wydarzyła się w marcu. Poszłam, obejrzałam żłobek, ten w którym akurat było wolne miejsce, porozmawiałam z kierowniczką. Wysłuchałam kilku piosenek, które uśmiechnięte „ciocie” śpiewały maluchom, gdy akurat otworzyłam drzwi do ich sali. Potem wpłaciłam 600 złotych wpisowego. Podpisałam się na kwicie, że wpisowe jest bezzwrotne. I umówiłam na tzw. adaptację. Ale gdy przyszłam, już z córką, na ustaloną godzinę, kierowniczka akurat miała wolne. Uśmiechy na twarzach cioć były już tylko wspomnieniem. Po jakimś kwadransie uzmysłowiłam sobie, że grobowa atmosfera z powitania była jedynie smętnym preludium do żłobkowego koszmaru, który i córka, i ja, przeżyłyśmy tego dnia.
Żłobkowy survival
Choć jedna z trzech opiekunek oddelegowana została do robienia dzieciom zdjęć, by później te najkorzystniejsze i przede wszystkim "uśmiechnięte” umieszczać na fanpage'u żłobka, oczywiście za zgodą podekscytowanych obserwowaniem swoich pociech rodziców, właścicielka jednej z warszawskich baśniowo-kolorowo-słoneczno-zaczarowanych krain, raczej nie zna się na marketingu. Jej pracownice-opiekunki, w czasie mojego pobytu z córką, robiły bowiem wszystko, by ta wizyta okazała się naszą ostatnią.
W czasie kilku godzin, ja - przerażona matka, widziałam jak: najmłodsza dziewczynka w żłobku, dopiero ucząca się chodzić, była totalnie olewana przez opiekunki. Panie zajmowały się tylko żłobkowymi starszakami. A skoro mała miała mało do powiedzenia, oraz można było założyć, że nie tupnie nogą prosząc o uwagę, została wystawiona na próbę. Zafundowano jej żłobkowy survival. Zapewne nie bez wpływu na psychikę dziecka.
Na trzy cztery: topimy
Kilkanaście minut później opiekunki korzystając z pierwszego dnia wiosny, postanowiły otworzyć dzieciom w wieku 1-3 drzwi do świata tradycji ludowych. Jedna z pań przyniosła miskę z wodą i lalkę, zawołała dzieci i bez żadnego wprowadzenia (choć i to nie miałoby sensu, no bo jak wytłumaczyć roczniakowi zwyczaj topienia marzanny), zaczęła "topić” szmacianą lalkę.
Dodam, że zachęcała do pomocy skonsternowane, ale w sumie chętne do kąpania marzanny dzieci robiąc z nich potencjalnych dręczycieli domowych zwierząt futerkowych albo kolegów z przedszkola. A może się czepiam?
Wielu uzna pewnie, że wyolbrzymiam także problem dzielenia dzieci na lepsze i gorsze, co również zaobserwowałam. Jakiejś pani nie chciało się dociąć tuzina oczek dla kartonowych żab przygotowywanych przez dzieci, więc połowie grupy możliwość doklejenia oczek odebrano. Dzieciom zabrano ich prace i udawano, że nic się nie stało. Gdy pytały, dlaczego nie mogą skończyć, pani ucięła temat. Czy w prywatnym żłobku aż takim problemem jest dostęp do nożyczek i arkusza białego brystolu? Nie sądzę. Chodzi o chęci.
Takich kuriozalnych sytuacji i metod wychowawczych stosowanych w tym żłobku było niestety więcej...
Po powrocie do domu, przez przypadek być może znalazłam jednak odpowiedź na pytanie, skąd bierność opiekunek i dlaczego nawet w obecności mamy, która planowała powierzyć im swoje dziecko i płacić za to 1450 zł miesięcznie, nie próbowały udawać zaangażowania. Znalazłam ogłoszenie z ofertą pracy w tym żłobku. Jego właścicielka za opiekę nad kilkorgiem dzieci proponowała kilkaset złotych mniej, niż w Warszawie bierze niania opiekująca się jednym maluchem.
Zastanawiam się tylko, jak można weryfikować kolejne prywatne żłobki, wyrastające jak grzyby po deszczu "klubiki”, "raje”, "krainy”, których właściciele wykorzystują fakt, że zdesperowani rodzice bez szans na opiekę „państwową” i tak muszą korzystać z ich usług? Bo ja po zainwestowaniu 600 złotych w zrobienie audytu w jednym z nich na jakiś czas straciłam zapał do inwestowania.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl