Blisko ludziZmuszenie kobiety do pozostania w ciąży, której nie chce, jest torturą

Zmuszenie kobiety do pozostania w ciąży, której nie chce, jest torturą

Zmuszenie kobiety do pozostania w ciąży, której nie chce, jest torturą
Źródło zdjęć: © Shutterstock
Aneta Wawrzyńczak
12.04.2016 12:58, aktualizacja: 08.06.2018 14:52

W domu Ewy* (35 lat) panowała tradycja kobiecej martyrologii. To znaczy: nie było nic cenniejszego - ani zarazem bardziej naturalnego - niż poświęcenie dla rodziny. Jej kult sprawowany był po cichu, przez zaciśnięte zęby i zasznurowane usta, z krzyżem codzienności niesionym z pokorą. Ewa widziała, jak dźwiga go babka, jak bierze go na barki matka. Sama też była gotowa go przyjąć. Mówi: - Nauczyłam się w domu rodzinnym, żeby się kamuflować, robić dobrą minę do złej gry, ukrywać, co się tak naprawdę w czterech ścianach czy w moim życiu dzieje.

Ta umiejętność okazała się przydatna w jej życiu przynajmniej raz. Gdy razem z mężem przez miesiąc czekali w napięciu na wyniki testu PAPPA, wykrywającego wady genetyczne u płodu, m.in. zespół Downa, nie mogła "sprzedać" się przed rodziną i znajomymi. Bo już wtedy wiedzieli, jaką decyzję podejmą. Jedyną słuszną, jak na ich siły, możliwości, zamiary.

Może dyskusji w ogóle by nie było, tylko by Ewa ten krzyż wzięła z pokorą - i, jak sama mówi, dziś siedziałaby przygnieciona jego ciężarem w psychiatryku - gdyby nie to, że się wcześniej wyemancypowała: zaczęła wyjeżdżać zagranicę, spojrzała na świat z innego kąta, niż ten w jej rodzinnych czterech ścianach, przeszła psychoterapię.
- Krok po kroku wszystko zaczynało iść do przodu. Choć to były bardzo małe kroczki, nie było w moim życiu jednego przełomowego wydarzenia, to raczej był długi, żmudny proces, z dziesięć lat trwała ta moja ewolucja - opowiada Ewa. I dodaje: - A kiedy wydawało mi się, że mam to moje życie w garści, okazało się, że są rzeczy, na które nie mam wpływu…

1:14

Ciąża to była niespodzianka. Nieplanowana, ale bez szoku, dramatu, rwania włosów z głowy, płaczu, rozpaczliwego pytania: co dalej? Fakt, Ewa i Adam* je sobie zadali, odpowiedź nasunęła się błyskawicznie. - To był po prostu dla nas impuls, żeby w końcu wziąć ślub - wyjaśnia Ewa.

Ze ślubem się spieszyli, jeszcze bardziej - z ogłaszaniem radosnej nowiny. Wszystkich obdzwonili, komu się dało pochwalili. Za wcześnie. Ewa poroniła, w szóstym tygodniu. - Bardzo to przeżyliśmy. Oboje. Razem płakaliśmy - wspomina. Już wiedzieli, że chcą zostać rodzicami, planowali kolejną ciążę. Byle nie za szybko, żeby drugie dziecko nie było rekompensatą za to pierwsze.

Dwa lata później Ewa zaczęła brać kwas foliowy, mierzyć temperaturę, polować na owulację. - Gdy okazało się, że jestem w ciąży, to była ogromna radość. Ale podszyta lękiem, do szóstego tygodnia podchodziliśmy do tego bardzo wstrzemięźliwie, nikomu nic nie mówiliśmy, na wszelki wypadek, żeby nie zapeszyć - mówi.

Też na wszelki wypadek ginekolog Ewy wypisał jej skierowanie na testy PAPPA. Ot, Ewa skończyła już 30-stkę, badanie może zrobić bezpłatnie, młodsze kobiety muszą za nie płacić, około 800 złotych, żal było nie skorzystać. Dla Ewy to była czarna magia, w internecie próbowała znaleźć, po co właściwie ten test. I dowiedziała się (nawiasem mówiąc: z broszury brytyjskiej służby zdrowia wydawanej dla Polek), że po to, by wykluczyć markery wad genetycznych dziecka, konkretnie zespołów: Downa, Edwarda, Patau.

- Podeszłam do tego na totalnym luzie. Wiedziałam, że to jest rozsądne rozwiązanie. Ale już byłam po 6. tygodniu ciąży i wiedziałam, po prostu wiedziałam, że wszystko będzie dobrze - mówi Ewa. Na badanie trafili w 11. tygodniu. - Na USG zobaczyliśmy takiego małego robaczka, który sobie skakał. Zaczęłam się śmiać, cały brzuch mi się trząsł, to była taka radość - opowiada.

Jeszcze tylko badanie krwi i z głowy, można szykować pokój, kompletować wyprawkę, wybierać imię. Wyniki to była czysta formalność, Ewa poszła po nie przy okazji, spacerkiem. - Po drodze spotkałam niewidomą osobę, która poprosiła mnie, żebym ją gdzieś zaprowadziła. Odebrałam to za dobry znak - wspomina. Kilka, kilkanaście minut później po dobrym znaku nie było ani śladu. Z medycznego żargonu Ewa wyłapała tylko jedno: "prawdopodobieństwo zespołu Downa - 1:14". - Byłam w szoku. Stałam na środku ulicy i czułam, że mój świat się właśnie zawalił - opowiada Ewa.

Biegiem wróciła się do przychodni, tylko po to, żeby usłyszeć, że się powinna zgłosić na amnipunkcję, czyli inwazyjne badanie prenatalne, ale to "na spokojnie", najwcześniej za miesiąc, w 15. tygodniu ciąży. "Na spokojnie?!". Znów bieg, tym razem do ginekologa. - Nie wyobrażałam sobie, że mam wrócić do domu i czekać, co będzie dalej. Wbiegłam do niego z płaczem. Dostałam skierowanie na cito do szpitala. Od razu tam pobiegłam.

A w szpitalu, w poczekalni - kolejny szok. Czekając na swoją kolej, Ewa podsłuchiwała kolejne rozmowy telefoniczne recepcjonistek. "Ojej, proszę pani, jeszcze nie ma wyników, przecież to minimum pięć tygodni". Nerwowo kalkulowała w głowie: cztery tygodnie do badania, później pięć tygodni na wyniki, i to minimum. - Perspektywa tygodnia to już był dla mnie kosmos. A tu się okazało, że to jeszcze co najmniej dwa miesiące - wspomina.

Ewa miała jednak szczęście (tak później powiedzą wszyscy kolejni lekarze): konspiracyjnym szeptem, i to tylko dlatego, że recepcjonistka znała jej ginekologa, usłyszała: "no dobrze, powiem pani… można zrobić jeszcze pobranie trofoblastu (warstwy komórek błony płodowej, odpowiedzialnej za tworzenie się łożyska - red.), do 13. tygodnia ciąży". I dostała karteczkę z nazwiskiem lekarza.

Dzień dobry, dzwonię z przychodni…

Kolejny szpital, kolejne badania, czekanie - liczone w dniach, a nie tygodniach czy miesiącach. - Zanim dwa dni później trafiłam na pobranie trofoblastu, przegadaliśmy to z mężem. Cały czas mieliśmy nadzieję, że to jednak nie jest zespół Downa, 1:14 to jest ile? Jakieś 7 procent. To niedużo. Wierzyliśmy, że się łapiemy w tych 93 pozostałych procentach. Ale już wtedy podjęliśmy decyzję. Nie damy rady wziąć na siebie tej odpowiedzialności, tego heroizmu i cierpiętnictwa. Nie mogliśmy sobie wyobrazić, że będziemy mieć dziecko, które dzieckiem pozostanie już zawsze. A co się z nim stanie po naszej śmierci? - opowiada Ewa.

I dodaje: - Zwłaszcza że ja wiedziałam, jak wygląda życie człowieka z zespołem Downa i jego rodziny, miałam taką osobę w swoim najbliższym otoczeniu. To, jak wyglądało jej życie, jak była traktowana, jak funkcjonowała jej rodzina było straszne - mówi Ewa.

Klamka niby zapadła, ale drzwi nadziei wcale się nie zamknęły. Znów z brytyjskich broszur Ewa dowiedziała się, jak wygląda pobranie trofoblastu: że będzie wkłucie w brzuch, że może pojawić się ból, że przynajmniej przez pół godziny po badaniu powinna odpoczywać. Niby więc wiedziała, czego się spodziewać. Niby. - Lekarz to był straszny gbur. Ja byłam przerażona, w końcu wbijał we mnie igłę, a co, jeśli coś się stanie maleństwu? Gdy już po wszystkim napięcie opadło i się rozpłakałam, to rzucił tylko pogardliwie: "a co pani taka wrażliwa?!". I żebym nie ryczała, bo wystraszę męża i, co gorsza, inne pacjentki - opowiada Ewa.

"Materiał", jak się okazało, mieli sobie do zbadania przez genetyków zawieźć sami. "No cóż, jakby pani miała amniopunkcję, to byśmy to pani zawieźli. A na trofoblast nie mamy umowy transportowej. No, na co pani czeka? Mamy panią na oddział może położyć?", usłyszała na odchodne. I jeszcze: "probówkę lepiej trzymać pionowo".

U genetyków z kolei drobiazgowy wywiad genetyczny, pytania o wady rozwojowe w rodzinie, dzietność, poronienia, choroby etc. I instrukcja: jak wszystko będzie w porządku, to za sześć-siedem tygodni przyślemy państwu list. A jak nie będzie, to zadzwonimy. - Wiedzieliśmy, że czekamy na list. Że to kilka tygodni, ale i tak skrzynkę sprawdzaliśmy codziennie, po kilka razy. Telefon? Wiedziałam, że nie zadzwonią - mówi Ewa.

Był koniec 14. tygodnia ciąży, gdy telefon jednak zadzwonił. Ewa właśnie wybierała się na rutynową kontrolę u ginekologa, już była gotowa do wyjścia. Głos w słuchawce oznajmił: "dzień dobry, dzwonię z przychodni…". To wystarczyło. - Wpadłam w histerię. Już wiedziałam. To był najgorszy moment w moim życiu… - ledwo cedzi przez łzy Ewa, za chwilę wychodzi do łazienki.

- Gdy już się trochę uspokoiłam, oddzwoniłam do przychodni. Lekarka zapytała, czy chcemy skorzystać z możliwości przerwania ciąży. Bo jeśli tak, to przygotuje nam skierowanie.

Koniec

- Wiedziałam, że to jest koniec, że nie będzie tego bobasa, którego wyczekujemy - mówi Ewa. Odbierając skierowanie, poznali też płeć dziecka. - Nadaliśmy mu imię. Czuliśmy, że to nie jest… jakiś byt bezimienny.

Wszystko było już załatwione, następnego dnia Ewa miała się zgłosić na zabieg. - Nie miałam nawet pojęcia, jak wygląda aborcja, krążyły mi w głowie tylko obrazy z filmów z lat 80., ale coś mi jednocześnie podpowiadało, że to nie musi tak wyglądać - wyjaśnia Ewa. I dodaje: - Chciałam, żeby to było jak najbardziej naturalne, żeby to były wywołanie poronienia. Na inną opcję bym się nie zgodziła.

Na miejscu dowiedzieli się (bo pojechali z Adamem razem), że dostanie dopochwowo lek, który wywołuje skurcze. I że wtedy poroni. Mąż był przy niej przez cały dzień. - Wieczorem siedzieliśmy razem, przypominaliśmy sobie wszystkie chwile, te radosne i te ciężkie. Nie tak miało być. Pożegnaliśmy się z naszym dzieckiem - opowiada. Później poszedł do domu. Wtedy się zaczęło. - To był taki ból, że myślałam, że zwariuję, żadne leki przeciwbólowe mi nie pomagały, dopiero jak położna zrobiła mi zastrzyk domięśniowy, przysnęłam - mówi Ewa. Rano okazało się, że jest już właściwie po wszystkim. Zaczęła krwawić, kilka godzin później miała łyżeczkowanie.

Pożegnanie

Ewa jest za pełną dostępnością usuwania ciąży. Choć mierzi ją określenie: "aborcja na życzenie". - Na życzenie to sobie można wyjechać na wakacje, życzenia się ma, jak się zdmuchuje świeczki na torcie. Nikt nie ma prawa określać, jaki powód jest wystarczający do przerwania ciąży. Kobieta wie, kiedy ciąża jest ponad jej siły, i trzeba jej zaufać. Zmuszenie kobiety do pozostania w ciąży, której nie chce, jest torturą.

To się jej zmieniło. Dawno temu była aborcji całkowicie przeciwna, w każdej sytuacji, była bardzo wierząca, wychowała się w domu katolickim, jeszcze do bierzmowania podchodziła bardzo świadomie. Pamięta na przykład rozmowę z koleżanką, gdy powiedziała jej: "jak można zabić dziecko?!". I jak od niej usłyszała: "co ty wiesz o życiu…". - Powiedziała, że nie będzie ze mną na ten temat dyskutować. I miała rację. Bo to są frazesy. Każdy chce być za życiem. Która kobieta siedzi w domu i myśli: o, jak zajdę w ciążę, to usunę. Nie, to jest zawsze konieczność. I ostateczność - mówi Ewa.

Teraz jest agnostyczką, nosi się z zamiarem dokonania apostazji. - Myślę, że jest jakaś siła, miłość uniwersalna. Ale na pewno nie wierzę w to, co sprzedaje nam kościół, w to całe cierpiętnictwo - wyjaśnia. Jej rodzina nie wie, że usunęli ciążę z zespołem Downa. Myślą, że drugi raz poroniła. Rodzina jej męża przeciwnie. - Nawet moja teściowa, czego się po niej nie spodziewałam, bo jest wierną słuchaczką Radia Maryja. Bardzo nas wspierała, bez żadnego oceniania.

Prawdę zna też całkiem spore grono ich znajomych i przyjaciół. Powiedzieli im po fakcie. Tylko raz, od (byłego już) kolegi, Ewa usłyszała, że jest "morderczynią" i że zasługuje "na karę śmierci". - Koleżanki mnie wspierały, ale czy zrozumiały? Nie jestem pewna. To trzeba by samemu przeżyć…

Ktoś jest w środku

W przypadku Oli* (30 lat) sytuacja również - w świetle ustawy z dnia 7 stycznia 1993 roku o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży - była jasna. Tylko że ona nie musiała podejmować decyzji.

Życie ma poukładane: dobre wykształcenie (jest po dwóch kierunkach na uczelniach państwowych), praca (może nie marzeń, bo w szkole, na pół etatu, ale jednak), kochający mąż. Do pełni szczęścia nawet dziecko nie było im potrzebne. Jeszcze nie, dopiero w dalszej perspektywie, to znaczy jak Ola będzie miała lepszą pracę, planują całą gromadkę, zwłaszcza jej mąż Marek*. - On marzy o dziecku, jak widzi jakieś w wózku, to mam wrażenie, że zaraz je porwie i będzie tulił. Najchętniej cały by się obłożył niemowlętami - śmieje się Ola.

Gdy więc dwa lata temu test ciążowy pokazał dwie kreski, Ola nie panikowała. Choć domyślić się mogła wcześniej. Okres miała jakiś taki słabszy, raptem delikatne plamienie, ale położyła to na karb stresu i przepracowania. Cerę miała piękną jak nigdy, promienną, brzuch za to jakiś taki wydęty, i piersi obolałe. A jednocześnie czuła przypływ energii, codziennie uprawiała kilka sportów, jak mówi: miała niesamowitego powera.

Ciąża? Okej. - W pierwszym momencie byłam dość mocno zaskoczona. Ale jak wieczorem wróciłam ze spotkania ze znajomymi, położyłam się do łóżka, złapałam za brzuch, to pomyślałam sobie: "wow, zajebiście, ktoś jest w środku". I jeszcze, że już nigdy nie będę sama - opowiada Ola.

Choć mówiła Markowi: "poczekaj, nie szalej, do trzeciego miesiąca wszystko może się wydarzyć", nie udało się jej powstrzymać go przed obdzwonieniem rodziny i znajomych, w kilka godzin o ciąży wiedziało już kilkanaście osób. Ola nie doczekała jednak nawet umówionej za dwa tygodnie wizyty u ginekologa.

Chemia

Przez kolejne trzy dni Ola wciąż plamiła. Rozsądek, intuicja i Google podpowiedziały jej, że nie jest dobrze. Gdy w szpitalnej izbie przyjęć powiedziała, że jest w ciąży i krwawi, momentalnie wokół niej zaroiło się od lekarzy. W czterech czy pięciu postawili wstępną diagnozę: ciąża pozamaciczna.

Ola trafiła na oddział. - Wchodzę do pokoju, widzę łóżko, a na nim taką kulę zwiniętą i płaczącą. To była dziewczyna, która miała dokładnie to samo co ja, ciążę pozamaciczną, wcześniej kilka razy roniła, teraz od trzech dób tak leżała i non stop płakała - wspomina Ola. Jej reakcja? Okej. - Na kobietę w ciąży działają różne hormony, każda trochę inaczej więc reaguje. Ja miałam na przykład taki zajebisty chillout, czułam się, jakbym była oddzielona od wszystkiego grubą szybą - opowiada.

Za tą jej szybę zaraz zaczęli zaglądać lekarze. Jeszcze więcej ich było, niż na początku, teraz to już z sześciu albo siedmiu, przez kilka dni badali Olę "z miliard razy", robili USG, zewnętrzne i dopochwowe, każdy po kolei, żeby nie było ani cienia wątpliwości, do tego badania krwi. - O decyzję, czy przerwać ciążę nikt mnie nie pytał, bo tu nie ma za bardzo o co pytać, ciąża pozamaciczna to jest zagrożenie życia kobiety, nie zdarzy się cud, nie przeskoczy nagle do macicy - mówi Ola.

Mogła za to wybrać: czy woli zabieg laparoskopowy, to znaczy z wprowadzeniem do jamy brzusznej trzech końcówek aparatu (kamery i dwóch narzędzi chirurgicznych), czy podanie metotreksatu w kroplówce. Wybrała opcję drugą, bo jeszcze chce być matką, a przy zabiegu chirurgicznym zawsze jest ryzyko, że się uszkodzi jajowód. - Choć to taki lek jak chemia w leczeniu onkologicznym, przy okazji wypłukuje wszystko, co dobre w organizmie, witaminy, minerały, ja odbudowywałam te braki przez kolejne osiem miesięcy. Ale to zawsze mniej inwazyjne.

Cytryny

Ola taka już jest, do życia - i wszystkiego, co ono serwuje - podchodzi raz że racjonalnie, dwa - z humorem. - To jest bardzo rutynowy zabieg, nic emocjonującego czy przerażającego - wyjaśnia. Przyznaje też, że zanim trafiła do szpitala, nie miała pojęcia, że ciąża pozamaciczna występuje raz na 100, a nawet 50 ciąż. - Wcześniej w ogóle nie słyszałam, żeby ktoś miał ciążę pozamaciczną. A później, jak opowiadałam o tym koleżankom, to nagle się okazało, że co druga miała. To nie jest żadna wspaniałość ani męczeństwo, to się po prostu zdarza - uważa Ola.

Podaje prosty przykład. - Często kupuję owoce, jak mam pestki cytryn, to je sadzę. Na osiem-dziesięć pestek wyrasta jedna, góra dwie. I ja nie czuję się "zabójcą" tych cytryn, po prostu niektóre się nie udały. Tak samo jest z ciążami. To jest biologia, nie wszystko w naturze od razu wychodzi - mówi.

I jeszcze, tak totalnie racjonalnie: - Państwo wpakowało we mnie strasznie dużo pieniędzy, skończyłam przedszkole, podstawówkę, liceum, dwa kierunki studiów, wszystko na koszt państwa. I co, miałabym umrzeć tylko z tego powodu, że zarodek się zagnieździł nie w tym miejscu? To jest straszne marnotrawstwo kasy, bo nic dobrego ekonomicznie z tego nie wyjdzie.

Jej zdaniem problem zaczyna się, gdy wkracza retoryka religijna. Jak wychodziła ze szpitala, mama poinstruowała ją: "tylko nie wchodź na żadne fora internetowe!". - Zauważyłam na oddziale, że te dziewczyny, które są bardzo wierzące, dużo gorzej to znoszą, poronienie czy ciążę pozamaciczną, celebrują daty śmierci swoich aniołków, wpadają w depresję, są totalnie zdruzgotane, chcą urządzać jakieś mikropogrzeby. Jasne, każdy przeżywa to na swój sposób, ja też widziałam po sobie, że zaczęłam tyć, bo stres odreagowuję jedzeniem, i ja różne nastawienia rozumiem, są różne traumy. Ale i tak uważam, że podejście pro-life bardzo ryje psychikę kobiet, bo takie podejście, że to od początku jest człowiek, bardzo zmienia perspektywę - mówi Ola.

Wybór jest okej

Sama, niegdyś bardzo wierząca, z kościołem zaczęła się rozmijać w czasie studiów, jej koleżanki z roku bombardowały ją ostrzeżeniami przed szatanem, który szepce jej do ucha pokusy w piosenkach Beatlesów i wskakuje jej na plecy, gdy ćwiczy jogę. Gwoździem do trumny jej religijności (a summa summarum i wiary) były jednak studia na katolickiej uczelni na kierunku wychowanie do życia w rodzinie.

Dla Oli to miała być szansa na podreperowanie domowego budżetu, więcej godzin lekcyjnych, więcej kasy, prosta kalkulacja. Ale przede wszystkim - okazja, by się spełnić, zrealizować marzenia. - Mnie zawsze te tematy kręciły, uczniowie w liceum mnie o to zagadywali, uznałam, że to będzie przyjemne z pożytecznym - wyjaśnia.

Warunek był tylko jeden: jako że uczyła wtedy w szkole o profilu katolickim, uczelnia też takowa musiała być. - Byłam tam kilka razy, to mnie zmiażdżyło psychicznie. Raz, że same babki, zakonnice i dziewice. Dwa, że tam wszystko kręci się wokół naprotechnologii, kalendarzyka, wykładowcy mówili non stop: w podręcznikach medycznych jest co prawda napisane tak i tak, ale to kłamstwo. No, koszmar - wspomina Ola.

Pamięta też doskonale, że choć zawsze uważała, iż "wybór jest okej", była przekonana, że jakby przyszło co do czego, to aborcji nie zrobiłaby choćby nie wiem co. - No może oprócz gwałtu… Chociaż… Też w sumie wtedy nie byłam tego pewna… Uważałam w każdym razie, że psychicznie bym nie przetrwała przerwania ciąży, to byłaby dla mnie za duża trauma - opowiada. I dodaje: - Ale po tym doświadczeniu, tej ciąży pozamacicznej, zmieniłam zdanie. Wiesz, jak to jest. Dopóki człowiek czegoś nie przejdzie, to nie wie.

A później cytujemy fragment wiesza Wisławy Szymborskiej: "Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono".

* Imiona bohaterów, a także niektóre fakty zostały dla zachowania ich anonimowości zmienione

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (825)
Zobacz także