Ciocia Basia z Berlina. Do niej jeżdżą Polki, które chcą usunąć ciążę
Przegląd listy kontaktów w telefonie: Adwokat, Aga N., Ania B., Apteka, Artur K., Babcia, Biuro RPD, Caritas Sopot, Centrum Praw Kobiet, Ciocia Basia, Ciotka Ewa, itd. Nic szczególnego, nic podejrzanego. Działająca w Berlinie mała grupka aktywistek (właściwie aktywistów, niedawno dołączył pierwszy mężczyzna) zgromadziła się pod szyldem "Ciocia Basia" właśnie z tego powodu.
02.12.2016 | aktual.: 03.12.2016 14:22
- Nie brzmi podejrzanie, kiedy ktoś ma w kontaktach taki numer, ciocię Basię ma każdy. Pomysł zrodził się na bazie podobnych grup, działających w Afryce, które nazywają się np. Auntie Jane - wyjaśnia Agnieszka od Cioci Basi. Taki kamuflaż jest potrzebny, bo grupa zajmuje się wsparciem dla kobiet z krajów, gdzie aborcja jest nielegalna. Przede wszystkim z Polski.
Ciociny dom jest otwarty 24 godziny na dobę. Jest w nim komplet pachnącej lawendą albo morzem, poskładanej w kostkę pościeli, pokój gościnny albo chociaż rozkładana kanapa w salonie, wybór kilku rodzajów herbaty do zaparzenia w imbryku, metalowe pudełko z ciastkami. Zawsze można do cioci zadzwonić, nawet przyjechać, pogadać, wypłakać się, poradzić. Ciocia nie zruga, nie oceni, nie będzie prawić morałów. Po prostu będzie. Taka właśnie jest Ciocia Basia.
Turystyka
Ciocia Basia wyłoniła się z nicości dwa lata temu. No, nie takiej całkowitej nicości: pierwszy impuls dała niemiecka aktywistka od lat zajmująca się tematem aborcji. Ze swoich badań przeprowadzanych na całym świecie już wiedziała, jak się w temacie przerywania ciąży sprawy mają za wschodnią granicą. Los chciał, że poznała polską aktywistkę z Berlina, razem uradziły: szanse na aborcję w Polsce są znikome, zapotrzebowanie przeciwnie - jest bardzo duże.
Bo, gwoli przypomnienia, z aborcją w Polsce jest tak, że trochę jest zakazana, a trochę nie. Tak zwany kompromis aborcyjny z 1993 roku dopuszcza przerwanie ciąży w trzech przypadkach: gdy zagrożone jest życie lub zdrowie kobiety, gdy ciąża jest wynikiem czynu zabronionego (z prawniczego na nasze: gwałtu czy kazirodztwa) lub gdy badania prenatalne potwierdzają ciężkie i nieodwracalne upośledzenie płodu. Tyle teorii, w praktyce, dyktowanej zazwyczaj tak zwaną klauzulą sumienia, często nawet w tych wyjątkowych, gwarantowanych prawem sytuacjach, tak się lawiruje, tak manewruje, żeby było po terminie (czyli po 24. tygodniu ciąży w przypadku uszkodzenia płodu lub zagrożenia zdrowia lub życia kobiety), czyli - żeby mieć problem z głowy.
Jak szacuje Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, co roku 150 tysięcy Polek poddaje się zabiegowi. Najczęściej w podziemiu, w konspiracji, w upokorzeniu, w strachu - a to wszystko za bajońskie sumy. Niektóre decydują się na wyjazd zagranicę: do Czech, Austrii, Wielkiej Brytanii, Holandii, na Słowację czy wreszcie do Niemiec.
Tymczasem u Cioci Basi zawrzało: "Trzeba pomóc!". Bo tak: raz że rzadko która "turystka" zna choć trochę język niemiecki, tym bardziej na tyle, żeby przejść całą procedurę, zwłaszcza obowiązkową rozmowę z psycholożką. Dwa: mało którą stać na zabieg, choć w klinice, z którą Ciocia Basia nawiązała współpracę, ceny i tak nie są wygórowane (porównując je z innymi szpitalami w Niemczech, Czechach, Austrii czy na Słowacji). Ale to i tak koszt rzędu 340 euro (za aborcję farmakologiczną, dopuszczalną do 9. tygodnia ciąży) lub 430 euro (w przypadku aborcji chirurgicznej, możliwej do 12. tygodnia). Klinika, z którą współpracuje Ciocia Basia czasem robi zniżki. Ale to i tak wciąż dużo.
- W Polsce czasem jest to miesięczny dochód kobiety, a nieraz i całej rodziny - wyjaśnia Agnieszka, która do Cioci Basi dołączyła na początku roku. - Opcja wyjazdu za granicę jest dla kobiet w Polsce jedyną legalną opcją, ale jest to też jakiegoś rodzaju przywilej, bo nie każdą na to stać - dodaje.
Dlatego Ciocia Basia, jak na dziarską ciotkę przystało, zakasała rękawy i przeszła od dumania do czynów.
Szyld
- Chcemy dotrzeć przede wszystkim do kobiet z małych miejscowości i ze wsi, które nie mają dostępu do internetu, nie wiedzą, jak szukać, nie mają pojęcia, że istnieją takie inicjatywy jak Ciocia Basia. Jest projekt porozwieszania po wsiach ulotek z informacją o naszej działalności, ale wciąż brakuje nam czasu i rąk do pracy - mówi Agnieszka.
Pod szyldem Cioci Basi zgromadziło się dotąd 10 osób. Działają codziennie, non profit, wplatając aktywizm w pracę, szkołę, życie rodzinne. Organizują co dwa tygodnie spotkania, na których omawiają bieżące przypadki, dzielą dyżurami na Facebooku i przy telefonie, powoli i spokojnie wszystko tłumaczą, organizują noclegi dla przyjeżdżających do Berlina na zabieg kobiet i ich kompanów (albo kompanek), nierzadko odbierają ich z dworców, a już obowiązkowo towarzyszą w wizytach w szpitalu. Pierwszej, kiedy trzeba przejść rozmowę z psycholożką i wszystko dokładnie przetłumaczyć, i drugiej, trzy dni później (tyle czasu musi upłynąć zgodnie z prawem), kiedy ma dojść do zabiegu . A w przypadku aborcji chirurgicznej i trzeciej, w przeddzień zabiegu, celem badania ginekologicznego i wykluczenia przeciwwskazań.
Zorganizowanie jednej wizyty trwa około dwóch tygodni, chyba że przypadek jest pilny, wtedy w tydzień udaje się wszystko dopiąć. Przypadki pilne to kobiety, dla których zegar niemieckiego prawa niemiłosiernie tyka, czyli w 9. czy 10. tygodniu niechcianej ciąży.
- Wtedy organizujemy wszystko na szybko, żeby zdążyć. Po 12. tygodniu (od zapłodnienia, 14. od pierwszego dnia ostatniej miesiączki) musimy odsyłać kobiety do innych klinik w Holandii albo Wielkiej Brytanii - mówi Agnieszka. - A zdarza się też często, że zgłaszają się do nas kobiety, którym w Polsce przysługuje aborcja legalnie, ale lekarze powołują się na klauzulę sumienia albo przetrzymują je tak długo, żeby minął 24. tydzień, kiedy nie będzie można nic zrobić - wyjaśnia aktywistka.
Przy okazji opisuje przypadek kobiety, u której płodu już w 9. tygodniu zdiagnozowano zespół Edwardsa (bardzo głębokich wad wrodzonych, większość ciąż ulega samoistnemu poronieniu, narodzone dzieci najczęściej umierają w 1. miesiącu, rzadko które dożywa roku).
- Chciała do nas przyjechać, ale zrezygnowała, bo obiecano jej zabieg w Polsce. Kilka tygodni później pisała do nas, że nie wie, co się dzieje, wszystko się przedłuża, brakuje transparentności. W końcu zrobili jej aborcję w 17. tygodniu. Czyli zmusili ją, żeby nosiła tę ciążę przez kolejne dwa miesiące, a po wszystkim też do zrobienia pogrzebu, nadania imienia. To była dla niej olbrzymia trauma - opowiada Agnieszka. - Czytałam, że w Polsce niektóre szpitale zawierają nieformalne umowy z zakładami pogrzebowymi, żeby przeciągać ciążę tak długo, aż płód będzie ważył pół kilo. Bo wtedy jest obowiązkowy pogrzeb. Czyli widocznie chodzi o kasę.
Krewniacy
- To jest ogrom pracy - mówi Agnieszka o działalności Cioci Basi. - Bywają tygodnie, że nikt się nie zgłasza, a są takie, że otrzymujemy kilka wiadomości dzień po dniu. Zwłaszcza ostatnio - dodaje.
W każdy przypadek zaangażowanych jest kilkoro z nich: osoba pierwszego kontaktu, koordynatorka, osoba goszcząca na noclegu, tłumaczka. Agnieszka: - A każde z nas ma pracę, własne życie, rodzinę. Ale jedno sobie postanowiłyśmy: nigdy nie stwierdzimy: "Ojej, jest nas za mało, musimy zmniejszyć zakres naszej pomocy". Przeciwnie - skoro kobiet jest dużo, musi nas być więcej.
Ciocia Basia ma więc chętnych do pomocy krewnych bocznych: siostrzenice (i siostrzeńców) bratanice (i bratanków). Ilu dokładnie - trudno zliczyć. Są osoby, które oferują pomoc "na dochodne", raz w miesiącu mogą robić za tłumaczkę. Inne mają pokój gościnny albo wolną kanapę w salonie, mówią: zapraszam do siebie, kilka nocy można swobodnie przenocować. Kolejne chcą chociaż wspomóc Ciocię finansowo. Pod postami na jej profilu na Facebooku nie brak deklaracji pt. "Dziewczyny, jakbyście potrzebowały noclegu w Berlinie, to chętnie pomogę". I zapytań: "Macie jakiś numer konta, na który można wam legalnie przelać wsparcie?".
Nieraz też same kobiety, te po aborcji i te zamożniejsze, które stać na zabieg, dojazd i hotel, a potrzebna im była tylko pomoc logistyczna, zostawiają parę euro na poczet tych, których na zabieg stać nie będzie. Agnieszka: - Są przeszczęśliwe, mówią: to jest tak ważne, co robicie, że chcę wam pomóc. I zostawiają nam na przykład 100 euro.
Pieniądze, małymi strumyczkami, ale jednak, spływają też od innych grup aktywistów w Berlinie. Agnieszka podaje przykład kolacji społecznych, które są organizowane raz w miesiącu w szczytnym celu. Zasada jest prosta: przychodzisz, jesz, płacisz, ile uważasz.
- Organizatorzy sami nas zaprosili na jedną z takich kolacji. Zrobiłyśmy prezentację, pokazałyśmy film "Podziemne państwo kobiet", była dyskusja. Wszystko, co udało się zebrać ponad koszty produktów, poszło na konto Cioci Basi. Inne kolektywy organizują solidarnościowe imprezy taneczne, cały zysk z wejściówek idzie dla potrzebujących kobiet. A odkąd pojawiła się propozycja zaostrzenia prawa w Polsce, zaczęliśmy otrzymywać pieniądze z całego świata, z różnych wydarzeń organizowanych specjalnie dla polskich kobiet - wylicza Agnieszka.
I dodaje: - Jednej z kobiet, którą musiałyśmy odesłać do Holandii, dałyśmy pieniądze na zorganizowanie wszystkiego, bo nie miała nic. I wierzymy, że wydała te pieniądze na to, na co je dostała. Bo poza pomocą filarem naszej działalności jest zaufanie.
Konkretny człowiek
Zanim dojdzie do wizyty w Berlinie i zabiegu, musi nastąpić pierwszy kontakt. A ten jest często trudny. Dla obu stron.
- Rozmowa z tymi kobietami to jest ciężka praca emocjonalna. Często się boją, ściszają głos, czasami nawet do szeptu, niektórym przez gardło nie przechodzi im słowo "aborcja", mówią: "chciałabym TO zrobić" albo pytają niepewnie: "czy to bezpieczne, że piszę o TYM na Facebooku?". Dyżur przy telefonie to dla mnie jedno z najtrudniejszych zadań w Cioci Basi - przyznaje Agnieszka.
Zdarza się też, że w imieniu kobiet dzwonią mężczyźni. Dlaczego? W to nikt w Cioci Basi nie wnika. Taka jest zasada: nie przepytywać, nie stresować, nie oceniać. Mimo to niemal w każdym telefonie, wiadomości na Facebooku, mailu jest wytłumaczenie - po co, na co, dlaczego. Niektóre dzwoniące po pomoc do Cioci Basi "przyjmują nawet retorykę kryminalizacji". Agnieszka: - Mówią, jakby były przestępcami. A przecież aborcja w Niemczech jest legalna. I po przekroczeniu granicy podlegają tutejszemu prawu. My byśmy żadnej kobiety nie zapytały nigdy o powód. Ale i tak dużo kobiet czuje, że musi, a może chce się wytłumaczyć. Zazwyczaj opowiadają swoją historię. Tak jakby same przed sobą musiały się usprawiedliwić z tego. Choć trudno mi powiedzieć, czy mają winę w głosie. Z całą pewnością mają strach.
Z niektórymi kobietami kontakt urywa się po jednym telefonie czy mailu. Czasem też te, które przyjeżdżają do Berlina po konsultacji psychologicznej albo tuż przed zabiegiem, już w klinice, jednak się rozmyślają.
- To jest okej, w pełni je wspieramy, nikt nie wywiera żadnej presji. Widać, że dla niektórych kobiet to jest wielki dylemat, ogromna walka samej ze sobą, bardzo trudny proce - wyjaśnia Agnieszka. W końcu w manifeście Cioci Basi jak byk stoi: "Jesteśmy przekonane o tym, iż każda kobieta ma prawo decydować o sobie, o swoim życiu i o swoim ciele".
Niektóre z tych, które się rozmyśliły, jednak później wracają. Do tych, które zaznały jej pomocy i gościny, po miesiącu Ciocia Basia stara odzywać się sama: czy wszystko w porządku, jak się czuje, czy coś potrzeba.
- Nigdy nie zdarzyło się, żeby któraś z kobiet zadzwoniła czy napisała do nas z pretensjami. Wszystkie mówią, że czują wielką ulgę, że dziękują - mówi Agnieszka. Sama działała w różnych organizacjach, aktywizm ma we krwi, można powiedzieć, że zjadła na tym zęby.
- Działanie w Cioci Basi jest wyjątkową formą aktywizmu, bardzo odmienną od chociażby demonstracji, które są też bardzo ważne. Ale tutaj masz realne działanie, masz konkretnego człowieka, któremu możesz konkretnie pomóc. To jest piękne.