Cyber slut shaming, czyli jak zniszczyć młodą kobietę
Fakty są takie: jeśli ktoś się na ciebie uweźmie w sieci, policja raczej ci nie pomoże. Możesz mieć nadzieję, że prześladowca się znudzi i kasować fałszywe informacje na swój temat. Oczywiście, jeśli będzie to w ogóle wykonalne.
11.01.2019 | aktual.: 17.01.2019 13:25
Nie dalej jak miesiąc temu pisałam o polskich filmach porno. Pod jednym z nagrań na Pornhubie trafiłam na komentarz linkujący do konta na Instagramie. Rzekomo prowadziła je aktorka, której wyczyny można było zobaczyć powyżej. Kliknęłam. Profil nie był publiczny, w przeciwieństwie do opisu Caps Lockiem. "Nie gram w filmie na Pornhubie".
Ola Wojciechowska zgodziła się pojawić się w tym tekście pod prawdziwym nazwiskiem, bo w jej sytuacji raczej jej to nie zaszkodzi. Jej personalia pod filmem pornograficznym to czubek góry lodowej. Od dwóch lat ktoś podszywa się pod nią w Internecie.
Na początku Ola myślała, że przypadkiem ściągnęła bota. Ludziom, którzy grają online, przytrafiają się czasem takie rzeczy. Nieopatrzne kliknięcie w podejrzany link i bot wysyła z automatu wiadomości do znajomych. Na Facebooku pojawił się profil osoby, która nazywała się tak samo jak ona, posługiwała się tym samym nickiem, a na zdjęciu profilowym miała zdjęcie Oli.
"Nowa" Ola zaczęła zapraszać znajomych "starej" Oli. Większość z nich nawet nie zorientowała się, że coś jest nie tak. W końcu ludzie często usuwają konta w mediach społecznościowych, a po jakimś czasie do nich wracają. Wysyłane z fałszywego profilu wiadomości, wyglądały na seryjne – były wysłane w tym samym czasie do wielu osób i linkowały do strony porno. Ola zgłosiła to adminom. Profil zniknął po kilkunastu godzinach.
Tyle że od razu pojawił się nowy, tym razem z większą liczbą kradzionych zdjęć. Przez kilka miesięcy, co najmniej raz w tygodniu, Ola zgłaszała kolejne fałszywe profile. W końcu żartowniś postanowił zgłosić ją. Żeby odzyskać dostęp, musiała wysyłać do Facebooka skany dowodu. Czekała tydzień, a w tym czasie fałszywa Ola znowu założyła konto. Sytuacja przestała być zabawna. Do tego doszły fałszywe fanpage i profile na Instagramie z opisami w rodzaju: "mam najlepsze cycki", podpisane jej nazwiskiem.
Ola pamięta, kiedy pierwszy raz poczuła się zagrożona. Podszywająca się pod nią osoba zaczęła pisać do jej znajomych, jak gdyby była nią. Stalker nawiązywał do treści wcześniejszych, prywatnych wiadomości Oli. Poszła na policję. Została potraktowana obcesowo, mężczyznę przyjmującego zgłoszenie ewidentnie bawiły jej problemy i to mimo, że według kodeksu karnego, pod stalking podchodzi właśnie "uporczywe nękanie innej osoby, które wzbudza u niej poczucie zagrożenie lub narusza prywatność" oraz podszywanie się pod nią.
Z czasem jej prześladowca zaczął blokować ją na Facebooku w momencie zakładania kolejnego konta. W ten sposób nie była w stanie monitorować powstawania kolejnych profili. Pozostało jej poleganie na czujności znajomych. Kilkorgu z nich też zakładano fałszywe konta.
Ola ma dziś 24 lata i studiuje pracę socjalną, kiedy rozmawiamy, wraca właśnie z praktyk w MOPSie.
- Niby dużo się słyszy o cyberprzemocy, ale nie ma nikogo, kto mógłby pomóc, póki jakiś psychol nie zrobi ci krzywdy. Kiedy ta zabawa w kotka i myszkę trwała już dobrych kilka miesięcy, zaczęłam nawet żartować ze znajomymi, że skończy się tak, że znajdą mnie pewnego dnia z odciętą głową i stanę się twarzą stalkingu online – mówi Ola, trochę chyba po to, żeby rozładowywać napięcie. Wcale nie jest jej do śmiechu, a już zwłaszcza odkąd do jej drzwi zapukał facet z drugiego końca Polski.
Wróg u bram
Była świeżo po przeprowadzce, a jej adres znała mama, chłopak i kilka przyjaciółek. Pewnego wieczoru ktoś zaczął walić do drzwi. Na wycieraczce stał chłopak, którego znała z widzenia. Grała z nim czasem w League of Legends, grę internetową typu multiplayer. Z rozmowy wynikało, że przejechał kilkaset kilometrów, żeby oznajmić jej, że powinni być parą. Oli zrobiło się słabo. Zapytała tylko, skąd zna jej adres. Chłopak twierdził, że znalazł jej blok na podstawie widoku z okna, którego fragment było widać na jakimś zdjęciu. Zatrzasnęła mu drzwi przed nosem, cała się trzęsła.
- Nie chodziło o to, że się go bałam. Myślę, że jest niegroźny, ale to było dla mnie za dużo – opowiada Ola. Tamta sytuacja dała jej w kość znacznie bardziej niż numer z Pornhubem. To było jakoś na jesieni.
Ola zauważyła, że jej konto na Instagramie zaczęło nagle cieszyć się olbrzymim zainteresowaniem. Kilka lat prowadziła różne fanpage, więc wiedziała, że nagły wzrost obserwatorów nie jest raczej przypadkowy. Zaczęła szukać i po pół godzinie znalazła powód nieoczekiwanej rozpoznawalności. Jej stalker postanowił zrobić z niej gwiazdę porno. Do 24-latki zaczęli wypisywać "fani" nagrania.
Nieważne, że kobieta z filmu jest od niej starsza albo że nie ma tatuaży na udach, z którymi Ola nigdy się nie kryła. Chłopak Oli sprawdzał konto, z którego został dodany komentarz. Zostało założone tylko po to, żeby umieścić pod filmem link do Instagrama. Komentarze na Pornhubie można zgłaszać do moderacji. Tak też zrobiła. Kiedy zobaczyła, że link został usunięty, poczuła ulgę, ale trwało to może kilka dni. Obserwatorów na Instagramie nadal przybywało, któryś ze znajomych uświadomił jej, że admin Pornhuba uniewidocznił komentarz dla niej.
- Nie skacze mi już ciśnienie, kiedy znajomi donoszą o kolejnym fake koncie. Piszę po prostu post z prośbą o zgłaszanie go i tyle. Robiłam to już tyle razy, że działam z automatu. Obawiam się czasem, że ta cała sytuacja zaszkodzi mi na uczelni, albo kiedy będę szukała pracy – martwi się Ola. Bardziej boi się tylko, że mama się dowie. Nie pomogłaby Oli, za to martwiłaby się za troje.
Kiedy Ola opowiada o tym, co ją spotkało, często słyszy rady w rodzaju "zrezygnuj z mediów społecznościowych", "nie powinnaś publikować swoich zdjęć", "daruj sobie gry". Wścieka się. Co takiego zrobiła, żeby się ukrywać przed człowiekiem, który nie ma najwyraźniej ani życia prywatnego ani sumienia?
"Miła studentka z epizodem pornograficznym"
Na czarno-białym zdjęciu Basia patrzy zalotnie w obiektyw zza ronda kapelusza. Kolejne, zrobione rok później, nadawałoby się do CV: czerwone tło, biała koszula i postawa zdradzająca pewność siebie. To jedne z pierwszych, ale i właściwie ostatnie zdjęcia, jakie Basia umieściła w mediach społecznościowych. Czasem chciałaby ot tak wstawić fotkę z chłopakiem albo napisać, gdzie jest na wakacjach, ale tego nie robi. Chyba już zawsze będzie miała opory. Na jej profilu jest tylko jedno ostre zdjęcie. Zrobiła je fryzjerka, u której czesała się na jakąś imprezę. Widać fryzurę, ale nie 25-latkę.
Na studiach Basia dawała korki z niemieckiego. Kiedy była na II roku, pod jej ogłoszeniem na stronie z korepetycjami, pojawił się anonimowy komentarz: "No proszę! Słynna pani Basia, miła studentka z epizodem pornograficznym. Warto wiedzieć, kim jest pani Basia i dopytać, czy nie oferuje też korepetycji z wychowania seksualnego". Komentarz zawierał link. Basia kliknęła i zrobiło się jej ciemno przed oczami.
Odnośnik prowadził na profil na portalu z anonsami erotycznymi. Jej prywatne zdjęcia, które ktoś kolekcjonował, co najmniej od czasów gimnazjum, zostały zestawione z kadrami z filmów porno. Twarze aktorek były niewyraźne, za to reszta na pierwszy rzut oka – łudząco podobna. Basia ma modelową figurę klepsydry, ponadprzeciętnie duży biust i włosy do pasa. Dokładnie tak, jak dziewczyny na zdjęciach.
- Dla kogoś, kto widuje mnie na co dzień, byłoby jasne, że to nie jestem ja. Mam inny kształt podbródka i mniej masywne uda niż aktorka porno ze zdjęć. Odcień włosów też się nie zgadzał. Tyle że to była dostępna publicznie strona z której korzystają ludzie szukających korepetycji. Jeśli ktoś widział mnie raz w życiu przez godzinę korków, rzeczywiście mógłby dać się nabrać – opowiada Basia.
Kradziony cyberharem
Kiedy udało się jej trochę uspokoić, zaczęła przeczesywać internet, żeby znaleźć swojego prześladowcę. Zamiast na niego, trafiła na kolejne strony, ze "swoim" profilem. Liczba wyświetleń przyprawiała o zawrót głowy. Na jednym z portali ktoś użył jej nazwiska. Na innym, specjalizującym się w "amatorkach", ktoś stworzył galerię składającą się z kilkunastu jej prywatnych zdjęć przeplatanych kadrami z porno. Profil nazwał "Głupia cip. Baśka ".
- W życiu nie zrobiłam sobie nagiego zdjęcia. Nie byłam też przesadnie aktywna w mediach społecznościowych. Tam było właściwie wszystko, co wrzuciłam do sieci na przestrzeni 10 lat. Do tego fotografie ze strony mojego gimnazjum. Zwykłe zdjęcia ze szkolnego apelu ze mną w tle, które ktoś powiększył i skadrował tak, żebym była w centrum – opowiada Basia.
Zalała administratorów stron mailami. Odpowiedziała też na komentarz na stronie z korepetycjami. Napisała, że sprawa została zgłoszona na policję. Nazajutrz dostała maila. Ktoś, kto Internetem posługiwał się bez wątpienia sprawniej niż językiem polskim, wyjaśnił punkt po punkcie, dlaczego policja nie jest mu w stanie nic zrobić. Pisał, że on do winy się nie przyzna, więc żeby cokolwiek mu udowodnić Basia musiałaby wytoczyć mu proces. Dalej tłumaczył, że nawet jeśli sąd skonfiskowałby jego komputer, nic by nie znalazł, bo " nadpisywanie plików to nie jest czarna magia".
Basia poszła na komisariat. Okazało się, że autor maila niewiele mijał się z prawdą. Policjanci byli całkiem uprzejmi, tyle że nie bardzo wiedzieli, co można zrobić w takim przypadku. Dopytali, czy nikt jej nie grozi i spisali zgłoszenie. Nikt nie zajął się sprawą.
"W Internecie nic nie ginie"
Doprowadzenie do usunięcia profili na stronach erotycznych trwało tygodniami. Ostatnie zniknęły wraz z wejściem w życie prawa do bycia zapomnianym, będącego częścią RODO. Basia skasowała konto na Naszej Klasie, usunęła zdjęcia i swoje prawdziwe nazwisko z Facebooka, ograniczyła też widoczność profilu do minimum. W nawyk weszło jej też google'owanie swojego nazwiska i zdjęć, które zwykł wykorzystywać jej prześladowca. W ten sposób dowiedziała się, jak dużo jest prawdy w ponowoczesnej mądrość ludowej: "w internecie nic nie ginie". Archiwalne zrzuty ekranu niektórych fałszywych profili, wciąż można znaleźć na stronach z rosyjskimi domenami. Ich administratorzy nie podlegają rozporządzeniom unijnym, a policja rozkłada ręce.
W międzyczasie Basia poznała swojego obecnego chłopaka. Kiedy zaczęli się spotykać, zdarzyło się jej łapać na tym, że obawia się, czy ktoś życzliwy nie podesłał mu przypadkiem jednego z "jej" profili. Po zaledwie dwóch miesiącach znajomości postanowiła z nim o tym porozmawiać.
- Widzisz, ja wiem, że nie zrobiłam nic złego, ale i tak czuję zażenowanie sytuacją. Zastanawiałam się kilka razy, czy na wszelki wypadek nie porozmawiać o tym z ludźmi z pracy, ale nie chcę, żeby pierwsze skojarzenie ze mną szło w tę stronę. Kilka razy bywało, że ta historia budziła wesołość. Mi nie jest do śmiechu – opowiada Basia. Dlatego nie chce występować pod nazwiskiem ani pokazywać twarzy w tym artykule.
Ostatni fałszywy profil pojawił się mniej niż rok temu. Kolega Basi znalazł go na jednym z portali randkowym. Ktoś korzystając z imienia i twarzy Basi oferował wysłanie "nagich fotek" w zamian za przelew. Kiedy poszła na policję po raz kolejny, nikt nawet nie okazał jej zainteresowania. Po 30 dniach otrzymała pismo o przyjęciu zgłoszenia.
- To przerażające, ale przez te trzy lata przyzwyczaiłam się już do tego, że pewnych rzeczy w internecie nie robię. Najbardziej obawiam się o swoją przyszłość zawodową. Dobrze idzie mi w pracy, jestem na kierowniczym stanowisku. To moment w którym powinnam rozwijać kontakty zawodowe, w mojej branży dobrze jest widziane posiadanie LinkedIna, za jego pośrednictwem są prowadzone wszystkie ważniejsze rekrutacje – mówi Basia.
Póki co boi się go zakładać. A jeśli potencjalny pracodawca postanowi sprawdzić ją online, w międzyczasie ktoś znowu założy jej profil, a ona nie zdąży zareagować? Przecież nie będzie zaczynała rozmów o pracę od oświadczenia, że to nie ona występowała w amatorskim porno. Pytam, czy przez te trzy lata miała pomysł, kto może bawić się jej kosztem.
- Nie wiem czy to nie paranoja, ale przyszło mi do głowy, że stoi za tym ktoś z mojego gimnazjum. Na jednym z tych portali profil do którego stworzenia wykorzystano moje zdjęcia miał w opisie coś o "wielkich wymionach". Pamiętam, że w szkole kilkukrotnie padały takie komentarze pod moim adresem. Z drugiej strony, po skończeniu gimnazjum wyprowadziłam się z Gorzowa. Ktoś miałby przez tyle lat o mnie pamiętać i zaatakować mnie pięć lat później? – zastanawia się Basia.
Jej prześladowca to samo robił innym dziewczynom. Zanim Basia zaczęła wypisywać do administratorów, na własną rękę szukała jego śladów. Jeden z portali umożliwiał dostęp do innych profili, które zostały stworzone z jego konta. Było ich kilkanaście, wyglądały podobnie do tego stworzonego dla Basi – prywatne zdjęcia dziewczyn połączono z kadrami porno, na których widać kobiety o podobnej budowie i kolorze włosów.
Opowiadam o tych historiach dziewczynom w redakcji. Koleżanki kręcą głowami i mówią, że coś im się w tym wszystkim nie zgadza. Przecież to przestępstwa. Przecież wystarczy zażądać od Policji numeru IP prześladowcy. No właśnie, z adresem IP jest pewien problem. Od dawna jego znajomość jest umiarkowaną pomocą w walce z cyberprzemocą.
- IP w teorii jest jak adres nadawcy na liście. To unikalny numer przypisany do każdego urządzenia, które łączy się z Internetem. Kiedyś był informacją publiczną, ale od czasu wejścia w życie RODO, jest uznawany za dane osobowe i tym samym chroniony przez dostawców Internetu. Na polecenie służb mają oczywiście obowiązek go udostępnić. IP stanowi punkt wyjścia do kolejnych ustaleń dla organów ścigania. Wrócę do porównania do adresu na kopercie – jeśli nadawca nie chce go podać, znalezienie go będzie bardzo trudne. Zostają tylko poszlaki np. stempel pocztowy. Podobnie jest z adresem IP. Żeby skutecznie ukryć się online, nie trzeba być genialnym hakerem ani nawet zwyczajnym informatykiem, wystarczy wygoogle'ować, jak to zrobić. Opcji jest wiele, niektóre są banalnie proste. Można łączyć się z siecią za pomocą karty SIM zarejestrowanej na kogoś innego albo używać wifi w miejscach publicznych. Są systemy VPN, dzięki którym Tomek z Gdańska będzie miał adres IP Chrisa z LA, wreszcie kawiarenki internetowe. Nadal istnieją i nadal nie wymagają od klientów podawania danych. Do tego TOR, czyli przeglądarka bez analizy ruchu sieciowego. Słowem: nie znajdziesz kogoś, kto chce pozostać w ukryciu – tłumaczy mi specjalista IT Mateusz Kośmider.
Funkcjonariusze radzili dziewczynom mniej korzystać z mediów społecznościowych. Tyle że zaproponować millenialsowi życie offline, to mniej więcej tak, jak powiedzieć mu, że będzie dla niego lepiej, jeśli przestanie wychodzić z domu. Nie trzeba być adeptem socjologii, żeby wiedzieć, że dla pokolenia Z, które w ogóle nie pamięta życia bez Internetu, wylogowanie się nie będzie trudne. Będzie niemożliwe.
Historia o cyberprzemocy nie ma morału, tak jak historie Basi i Olki nie mają szczęśliwego zakończenia.
Najnowsze z kilkuset fałszywych kont założono Oli niespełna miesiąc temu.
Spotkała cię podobna historia? Napisz do nas za pośrednictwem formularza dziejesie.wp.pl
Przeczytaj także: