GwiazdyDanuta Stenka: Tango bez maski

Danuta Stenka: Tango bez maski

Z swoich 25 przełomowych wydarzeń w życiu Danuta Stenka zwierza się „Sukcesowi”.

Danuta Stenka: Tango bez maski
Źródło zdjęć: © Sukces/Mateusz Stankiewicz

05.11.2009 | aktual.: 08.06.2018 14:48

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

W przeddzień moich narodzin w rodzinnym Gowidlinie wybuchł wielki pożar. Ogień podsycany silnym wiatrem pochłaniał dom za domem. Mama, w dziewiątym miesiącu ciąży, biegała jak w ukropie. Wynosiła dobytek na pole. Następnego dnia przyszłam na świat… Ze swoich 25 przełomowych wydarzeń w życiu Danuta Stenka zwierza się „Sukcesowi”.

Zajmowaliśmy wówczas pokój z kuchnią w budynku szkoły podstawowej, w której pracowała mama. Szkołę udało się ocalić od pożaru, więc wkrótce dołączyli do nas dziadkowie i pradziadek, których dom spalił się doszczętnie.

TAŃCOWAŁA IGŁA Z NITKĄ

Dzisiaj wydaje się to mało prawdopodobne, ale w czasach mojego dzieciństwa noworodki w szpitalu były „obrączkowane” nie plastikową bransoletką z imieniem i nazwiskiem, tylko paskiem płótna zszywanym na rączce dziecka. No i w trakcie zszywania takiej tasiemki pielęgniarka zgubiła igłę. Położna postawiła na baczność wszystkie pielęgniarki. Przeszukano każdy milimetr mojego łóżeczka, igły jednak nie znaleziono.

PIERWSZA PRZEPROWADZKA

Pierwsze świadomie zapamiętane przeze mnie wydarzenie w życiu: miałam trzy lata, kiedy nasza rodzina przeprowadzała się do świeżo wybudowanego domu. To były ostatnie chwile w starym mieszkaniu. Siedzę na taborecie w kuchni, na podłodze stoi niewielka emaliowana miska, w której mama myje mi nogi, za plecami pusta już szafa, a ja mam poczucie, że dzieje się coś wyjątkowego. Mama opowiadała mi później, że następnego dnia po przeprowadzce powiedziałam: „Mamusiu, zabierzmy firanki i wracajmy do domu”. Wierzę w to. Do dzisiaj przyzwyczajam się zarówno do miejsc, jak i ludzi.

ŁZY TATY

Mój pradziadek był ciepłym człowiekiem, dobrym duchem naszego domu. Zawsze miał w kieszeni karmelki i nie żałował ich swoim prawnukom. Pięknie mówił po kaszubsku, spędzał z nami mnóstwo czasu, uwielbiał oglądać telewizję. Kiedy umarł, miałam siedem lat. Nie rozumiałam powagi sytuacji, wiedziałam tylko, że tego dnia spóźnię się do szkoły. Było mi smutno, że pradziadek już się nie obudzi, ale nie potrafiłam tego zrozumieć, nie docierało to do mnie. Natomiast pamiętam, co mną wówczas naprawdę wstrząsnęło – wychodząc z pokoju pradziadka, zobaczyłam stojącego w kuchni mojego tatę ocierającego łzy.

PO KASZUBSKU

Nasz dom rodzinny to był taki typowy piętrowy klocek. Mieszkaliśmy na piętrze, a dziadkowie z pradziadkiem na parterze. Na „dole” mówiono wyłącznie po kaszubsku, na „górze” raczej po polsku. Chociaż na przykład mój brat z kolegami płynnie przechodził na kaszubski, ze mną było trochę gorzej. Być może koleżanki wstydziły się rozmawiać z córką nauczycielki po kaszubsku? W każdym razie, doskonale rozumiejąc kaszubski (dziadkowie mówili do mnie „po swojemu”, a ja odpowiadałam im po polsku), mówić po kaszubsku spróbowałam dopiero w siódmej klasie szkoły podstawowej, kiedy nauczyciel poprosił mnie o opowiedzenie rdzennej „Legendy Gowidlina”.

Jestem szczęśliwa, że dzisiaj na Kaszubach trwa wielka akcja przywracania tego języka mieszkańcom regionu. Są szkoły kaszubskiego, młodzi ludzie zdają po kaszubsku maturę, uczą się pisowni itd. Wspaniała sprawa.

ZIMY W GOWIDLINIE

Zimy mojego dzieciństwa kojarzą mi się zawsze z piecem kaflowym, który zresztą stoi do dzisiaj i bez którego mama, mimo założenia kaloryferów, nie może się obejść. Piec oznaczał bezpieczeństwo. Na zewnątrz mógł być siarczysty mróz, zaspy, wczesna szarówka, ale wystarczyło przyłożyć plecy do nagrzanych kafli i od razu na świecie robiło się ciepło. Kawałki węgla lub drewna skwierczały wesoło, piec grzał plecy, a my – to znaczy ja z mamą oraz, co zabawne, mój starszy brat, we trójkę robiliśmy na drutach. Mama, z uprzędzionej przez siebie na kołowrotku wełny, robiła swetry, skarpety, czapki i rękawice, a my, z resztek, swego rodzaju urocze, kanciaste wyroby szalikopodobne.

KARTUZY

Kartuzy były najbliższym miastem, naszym miastem powiatowym. Tam poszłam do liceum. Pierwsze chwile w internacie były dla mnie ciężkim przeżyciem. To jak przecięcie pępowiny. Rzucona w nieznane, na głęboką wodę. Zwłaszcza że mówimy o erze przed telefonami komórkowymi i wolnymi sobotami. Do domu wyjeżdżało się w sobotę po lekcjach, a w niedzielę po południu trzeba było wracać. W liceum chodziłam do klasy o profilu matematyczno-fizycznym. Podobnie jak mama, chciałam w przyszłości zostać nauczycielką, równolegle jednak dostrzegałam, że moja polonistka, ilekroć trzeba było przeczytać fragment prozy lub poezji, zawsze z całej klasy wybierała akurat mnie. W klasie maturalnej wysłała mnie na konkurs recytatorski do Gdańska. Zdobyłam tam nagrodę. Polonistka cały czas mówiła o szkole aktorskiej. Nie wierzyłam w to, ale ziarno zostało zasiane.

STUDIUM AKTORSKIE

Kiedy okazało się, że działające przy Teatrze Wybrzeże w Gdańsku trzyletnie Studium Aktorskie nie ogłosiło naboru, dałam sobie spokój z pomysłem o aktorstwie. Uznałam to za zrządzenie losu i postanowiłam, że przez rok popracuję w szkole podstawowej w Gowidlinie, a potem wybiorę studia pedagogiczne. Ale los chciał inaczej. Entuzjazm polonistki z Kartuz zastąpiła determinacja mojego kolegi, który nie tylko znalazł informację, że nabór do Studium Aktorskiego został wznowiony oraz, jak zaznaczono w adnotacji prasowej, „mile widziani będą kandydaci z regionu”, ale nawet załatwił mi coś w rodzaju kilku prywatnych lekcji u zawodowego aktora z Gdyni. Byłam wtedy kompletnie zielona, nie wiedziałam nic – ani o teatrze, ani o aktorstwie. A na dzień dobry usłyszałam od mojego nauczyciela kilka historii o tym, jak okrutny bywa los dla aktorek. Paradoksalnie, tamto spotkanie przesądziło o mojej decyzji. Zakazany owoc kusi najbardziej. Pomyślałam: wóz albo przewóz – jeżeli nie dostanę się za pierwszym razem, nie będę już
próbowała nigdy więcej. Zdałam.

PRZYZAKŁADÓWKA TRZECIEGO STOPNIA

Tak nazwaliśmy naszą „uczelnię”. Może niezbyt elegancko, ale bez żadnej złośliwości. Studium przy Teatrze Wybrzeże prowadzono zaledwie przez pięć lat. Sam pomysł był świetny. Studenci pierwszego roku mieli szansę statystować w przedstawieniach „Wybrzeża”, na drugim mogli otrzymywać już jakieś mniejsze rólki, a pod koniec – znaleźć się w obsadach na podobnych prawach, co zawodowcy. Wprawdzie praktyka znacząco różniła się od teorii, ale i tak Studium Aktorskie było dla mnie ważnym doświadczeniem. Nauczyłam się mechanizmów obowiązujących w teatrze. Przestałam się dziwić. Na całe życie zrozumiałam, że w tym zawodzie talent jest równie ważny, co pokora, a intensywna praca ma takie samo znaczenie, jak szczęście.

TO ŚCIERWO

Bardzo długo nie opuszczała mnie myśl, że zostałam aktorką przez przypadek. Że moje prawdziwe miejsce jest jednak w szkole podstawowej w Gowidlinie. Egzamin po drugim roku zdawałam z koleżanką, z którą dzieliłam pokój. Nie mogę powiedzieć, że byłam leniwa, ale w porównaniu z nią nie pracowałam zbyt wiele. Moja koleżanka to był wręcz tytan pracy. Na egzaminie pokazywałyśmy samodzielnie przygotowane sceny. Ona dostała średnią ocenę, ja – wyróżnienie. Trudne było dla mnie nie tyle spotkanie z wściekłą koleżanką w szatni, ale poczucie niesprawiedliwości. Zamiast się cieszyć, czułam, że mnie oszukują, zamydlają mi oczy – powinni mi przecież powiedzieć, że to, co robię, jest słabe, że jestem nieprzygotowana, tymczasem dają mi wyróżnienie. Kilka lat później Jan Banucha, scenograf pierwszego ważnego reżysera w mojej zawodowej biografii, Ryszarda Majora, powiedział: „To całe studium warto było założyć tylko po to, żeby ona mogła je skończyć”, i dodał: „Cóż to za ścierwo! Nic nie wie, nic nie rozumie, a rzucisz je na
scenę i gra jak z nut”.

SIEDEMDZIESIĄT KILOGRAMÓW

Byłam puszysta. Siedemdziesiąt kilogramów przy moim wzroście to nie przelewki. A jednak przy takiej tuszy zagrałam w dyplomie szekspirowską Julię, co mnie do dzisiaj śmieszy, i to w dublerze z moją przyjaciółką, dla odmiany najchudszą dziewczyną na roku. Z każdym kolejnym sezonem trochę mnie ubywało. Złożyły się na to zapewne praca i stres. Ta pękata dziewczyna jednak nadal we mnie siedzi. Wprawdzie już głośno nie polemizuję, kiedy usłyszę, że mam zagrać piękną kobietę, ale swoje wiem. Pierwsza w ten sposób zobaczyła mnie Izabella Cywińska. Powiedziała: „Zagrasz w moim »Tartuffie« Elmirę, piękną kobietę, mam już dla ciebie nawet suknię”. Nogi się pode mną ugięły. Jak to? Czy to żarty? Pomyślałam wtedy, że wiele mogę wypracować, ale nie uda mi się przecież zagrać urody, że na pewno będą się ze mnie wyśmiewali.

ZMIANA ADRESU

Po czterech latach intensywnego grania w teatrze w Szczecinie moi przyjaciele postanowili za wszelką cenę i ku mojemu przerażeniu wypchnąć mnie dalej. „W tym teatrze zagrałaś już wszystko, co było do zagrania, musisz stąd wyjechać” – zdecydowali. Nawet kiedy poprosiłam kolegę fotografa, żeby zrobił mi jakieś odbitki zdjęć ze spektakli, w których grałam, dowiedziałam się, że zrobi je dopiero w momencie, kiedy zmienię teatr. To był spisek, ale spisek w dobrej wierze, przyjacielski. Ktoś doniósł, że z Teatru Nowego w Poznaniu właśnie odeszła część zespołu i zwolniły się etaty. Gdy tam pojechałam, ktoś inny wyciągnął z próby Izabellę Cywińską, żebym mogła się z nią spotkać (ja, swoim zwyczajem, już chciałam zwiać do Szczecina). Udało się, zostałam przyjęta. W Poznaniu spędziłam dwa i pół sezonu, zagrałam kilka ważnych dla mnie ról – ciekawostka, również komediowych – polubiłam miasto, zawiązałam przyjaźnie. Po roku Cywińska została ministrem kultury w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, a jakiś czas potem Maciej
Prus ściągnął mnie do Teatru Dramatycznego w Warszawie.

10 PAŹDZIERNIKA 1991

Dzień moich trzydziestych urodzin. Pierwsze miesiące w Warszawie. Ponura data. Przed Teatrem Dramatycznym spotkałam Jerzego Satanowskiego, o mało się nie rozryczałam przed nim. Wszystko było nie tak. Mieszkałam sama w wynajętym pokoju, w mieście, w którym czułam się obco: jak mrówka, nad którą wisi wielki bucior. W Poznaniu był mój mąż, przyjaciele i dom, w Warszawie czułam się samotna. W Szczecinie i w Poznaniu po spektaklach chodziliśmy razem na obiady, kolacje, imprezy, rozmawialiśmy godzinami, teatr mieszkał w naszych domach, a nasze domy nie czuły się obco w teatrze. W Warszawie, po próbie, wszyscy natychmiast uciekali na plan zdjęciowy, do telewizji, do radia. Przez jakieś trzy lata nie opuszczała mnie pewność, że wrócę do Poznania. I do tego byłam taka stara, skończyłam już 30 lat! Jurek Satanowski powiedział: „Czyś ty oszalała? Wszystko, co najpiękniejsze jeszcze przed tobą”. I słowo ciałem się stało. Gdy urodziłam pierwszą córkę, Paulinkę, i przenieśliśmy dom do Warszawy, poczułam, że powoli
zaczynam zapuszczać korzenie. Dziś mogę powiedzieć, że mam tutaj swoje miejsce na świecie – dom rodzinny moich dzieci, swoje ścieżki, przyjaciół, swój teatr. Oswoiłam miejsce.

BOŻA PODSZEWKA

Pracę nad tym serialem wspominam jak jakąś fascynującą bajkę. Na planie „Bożej podszewki” wydarzył się cud prawdziwej, pięknej roboty. Pamiętam aktorów, którzy pojawiali się na planie tylko na jeden dzień i nie chcieli już wyjeżdżać. Wykreowany przez Cywińską świat wszedł w nasz krwiobieg. Coś zresztą z tamtej przygody zostało w nas do dzisiaj. Na przykład Graboś (Andrzej Grabowski – przyp. red.) i ja nadal traktujemy siebie jak małżeństwo. Nie ma spotkania, żebym nie usłyszała od niego tego charakterystycznego: „Maryniaa…”. Z pozostałą częścią „podszewkowej” brygady jest podobnie. To są moje córeczki i moi synkowie. Karolina Gruszka jest moją wnuczką. Romek Gancarczyk na zawsze zostanie moim ukochanym pierworodnym. Poszło nawet dalej – jego żona, Ania Radwan, mówi do mnie „teściowo”. (śmiech) I nie chodzi tutaj o nasze role, tylko o ludzką bliskość, która rodzi się w sytuacjach wyjątkowych.

MÓJ JANUSZ

Poznaliśmy się z Januszem (Janusz Grzelak, mąż Danuty Stenki – przyp. red.) na festiwalu teatralnym w Toruniu. Pracowałam wówczas w Szczecinie, Janusz był aktorem teatru toruńskiego. Razem przenieśliśmy się do Poznania. Niedawno minęła dwudziesta rocznica naszego ślubu (nawet podwójna, bo najpierw wzięliśmy ślub cywilny, a dopiero rok później kościelny). Kiedy patrzę na nasze życie z lotu ptaka, mogę powiedzieć jedno: jego obecność przy mnie jest najlepszym dowodem na to, że jestem szczęściarą.

GADAJĄCE GŁOWY

Podobno Japończycy, kiedy zaproszeni w gości poczują się źle potraktowani, nie okazują swojego niezadowolenia, tylko wychodząc, dziękują za gościnę, kłaniają się w pas, ale ich noga w tym domu już nigdy nie postanie. Ze mną jest podobnie. Kiedy doznaję przykrości, nie awanturuję się, nie dochodzę swego, raczej zamykam się w sobie i wycofuję. To jest koszmarna cecha w związku dwojga ludzi. Janusz nauczył mnie mówić, nazywać, rozmawiać. Dzisiaj jesteśmy gadającą rodziną. Nie ma większego szczęścia niż wspólny wieczór, kiedy wszyscy: mąż, dziewczynki, babcia i ja, możemy nagadać się do woli. Nawet pies się wtrąca. Rozwiązujemy problemy, gadając, przeżywamy wspólnie radości, gadając, odkrywamy nasze małe i wielkie Ameryki, gadając. I jakoś nam się to nie nudzi.

MACIERZYŃSTWO

Przełomowy moment. Kiedy urodziła się Paulinka, poczułam wagę prawdziwej odpowiedzialności i lęk przed nią. Zrozumiałam, że teraz to ja, jak wcześniej moja mama nade mną, będę musiała rozwinąć skrzydła nad maleńkim człowieczkiem, który – całkowicie bezbronny – leży przy mnie. Paulina i młodsza od niej o pięć lat i cztery miesiące Wiktoria są bardzo różne. Część cech odziedziczyły po ojcu, część po mnie. Słysząc, jak Paulinka powtarza wciąż, że się czegoś boi, czuję się tak, jakbym słuchała siebie sprzed lat. Z kolei, patrząc na Wiktorię, jak pozwala przeciekać czasowi przez palce, a potem, w ostatniej chwili, spręża się do maksymalnego wysiłku, nie muszę bawić się w detektywa, żeby wiedzieć, po kim to odziedziczyła.

ŚMIERĆ DZIADKA

Dojrzałe doświadczenie śmierci pozwala nam mądrzej i piękniej żyć. Byłam świadkiem, jak gasł mój ojciec. To rozegrało się w ciągu miesiąca moich wakacji. Bezwzględna, nieoczekiwana diagnoza lekarska, potem wiara w cud, ale równocześnie porażająca świadomość, że z każdym dniem trochę taty ubywa. Aż zgasł. W podobny sposób odchodził ojciec Janusza, który mieszkał z nami. Nie potrafię mówić o tym bez wzruszenia. Dziewczynki widziały swojego tatę, który w sposób niezwykły zajmował się chorym ojcem – nosił go na rękach, opiekował się nim jak dzieckiem, pielęgnował go z pełnym oddaniem. Być może córeczki jeszcze nie zdają sobie sprawy z tego, czego były świadkami, ale jestem przekonana, że ten obraz zostanie w nich na zawsze. I zaowocuje takim samym stosunkiem do ludzi starych, potrzebujących pomocy, po prostu do drugiego człowieka.

ŻYCIE I AKTORSTWO

Moje aktorstwo jest nierozerwalnie związane z moim życiem. Ale kierunek idzie ode mnie, nie w drugą stronę. Ja jestem bazą. Zbyt wiele masek, twarzy, kostiumów muszę codziennie nakładać w pracy, żebym poza nią musiała mierzyć się z kolejną, fikcyjną i wymyśloną biografią. Jestem, jaka jestem. Nie zamierzam udawać osoby młodszej, mądrzejszej czy zachwyconej sobą. Mam w nosie taki PR. Za moją zawodową twarzą stoją twarze moich rodziców, wiejski rodowód, który mnie ukształtował, chroniczny brak pewności siebie, którą być może, po wielu latach, jakoś tam udało mi się zamienić w akceptację dla własnych zamierzeń artystycznych, itd. Nie będę dodawała sobie barw i kolorów, które pewnie są w modzie, a których po prostu nie mam.

NIGDY W ŻYCIU

Film oberwał od krytyki, a mnie żałowano i radzono, żebym już, nomen omen, nigdy w życiu nie podejmowała tak zgubnych dla mnie w skutkach decyzji. Pisano, że szkoda mnie na podobne śmichy-chichy. Natomiast ja uważam, zwłaszcza teraz, po latach, że był to bardzo ważny moment w moim życiu zawodowym. Przed „Nigdy w życiu” w polskim kinie obsadzano mnie głównie w rolach cierpiętnic i matek bolesnych. Po „Nigdy w życiu” mówiono do mojej mamy: „Pani córka jest w tym filmie zupełnie inna”. „Nie, to jest właśnie prawdziwa Danka, taką ją znam” – odpowiadała mama. Ta rola wiele zmieniła, zaczęto mnie postrzegać mniej jednoznacznie. Podobnym przełomem była kilka lat wcześniej rola teatralna i związana z nią fizyczna metamorfoza, którą zafundował mi Grześ Jarzyna w „Uroczystości”. Do tego spektaklu po raz pierwszy ścięłam włosy.

JAN FRYCZ – ETATOWY MĄŻ

Jestem etatową, nieszczęśliwą, zdradzaną żoną albo narzeczoną Jana Frycza. Graliśmy nieudane pary w „Adrianne Lecouvreur”, w telewizyjnym „Iwanowie”, „Zaginionej”, „Nigdy w życiu”, „Bezmiarze sprawiedliwości”, „Jeszcze raz” oraz niedawno, po raz pierwszy w teatrze, znowu w „Iwanowie”. Natomiast w zawodowej przyjaźni dobrze nam się z Jaśkiem wiedzie. Ufam mu. Słucham jego zdania. A wszyscy wiedzą, jak potrafi być bezwzględny i okrutny w ocenach. Ale wiem, że jeżeli mówi mi, że coś gram bez sensu, to nie ma w tym żadnego drugiego dna. To znaczy, że po prostu muszę się wziąć do roboty i tyle. I kiedy mówi mi miłe rzeczy, jestem spokojna, że tak właśnie myśli.

FLIRTY I OCZAROWANIA

Uwielbiam. Jedna z moich przyjaciółek powiedziała kiedyś o mnie: „Jej nie wystarczy, że oczaruje facetów, ona musi flirtować nawet z własną fryzjerką”. Rzecz w tym, że tak naprawdę nie idzie tu o jakieś romanse, ale o strumień żywej, dobrej energii, która we mnie drzemie i od czasu do czasu musi wydostać się na zewnątrz. I o wymianę tej energii. Kilka dni temu przyszłam do pracy niedospana, zestresowana, z wiszącymi nade mną problemami i nagle usłyszałam od kompletnie obcej osoby: „Pani Danusiu, przepraszam, chciałabym tylko powiedzieć, że w pani jest tyle dobrej energii, że wystarczy, że pani z nami jest, od razu czujemy się lepiej”. I natychmiast, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, dała ona o sobie znać.

REMONT

Już nikt nie wierzy, że kiedykolwiek się skończy. Remont naszego warszawskiego domu trwa ponad dwa lata i nie widać finału. Wszyscy się dziwią, nawet nasz nadzorca twierdzi, że czegoś podobnego nie widział. W zasadzie nikt nie wie, dlaczego trwa to tak długo. Być może nasza działka leży w miejscu, w którym po prostu wszystko się psuje? Odnoszę wrażenie, że z każdą kolejną ekipą robimy dwa kroki do przodu i jeden do tyłu. Prawie każda robi swoje, przy okazji psując dzieło poprzedników. Błędne koło. Pozostaje tylko śmiech.

WAKACJE WE WŁOSZECH

Przez całe lata jeździliśmy na wakacje do Gowidlina. Siedzieliśmy nad jeziorem, spotkaliśmy znajomych, były długie rozmowy, czytanie książek, świeży miód itd. W tym roku postanowiliśmy po raz pierwszy spędzić z rodziną tak zwane czynne wakacje. Bazą była Florencja, w której mieszkaliśmy, ale udało nam się zwiedzić wiele pięknych miejsc. Nie tylko muzea, pałace, kościoły, nie tylko atrakcyjne turystycznie miejsca, jak Siena, Piza, Lucca, ale także urocze, mało znane zakątki, na przykład zachwycające miasteczko San Lucignano, które z lotu ptaka wygląda jak labirynt.

TANIEC Z GWIAZDAMI

Tak naprawdę to ja tańczę z gwiazdą: świetnym tancerzem, wyjątkowym nauczycielem, do tego Sycylijczykiem, Stefano Terrazzino. Wystąpimy jako goście w jednym z odcinków jubileuszowej, dziesiątej edycji „Tańca z gwiazdami”. Taniec zawsze sprawiał mi dziką radość, ale to był mój taniec, surowy, niepoddawany żadnej obróbce, nieujęty w żadne ramy. Tutaj okazuje się, że nic nie umiem, a wszystko, co umiem, to żle. Zawodowcy na moje biadolenie odpowiadają: „Gdybyś ty po miesiącu potrafiła zrobić to, co my po wielu latach pracy, musielibyśmy się wszyscy zastrzelić”. Nie dogonię mojego partnera, zawsze będę się przy nim czuła jak Pinokio, ale bilans mimo wszystko jest dodatni – każdy nasz trening jest kolejnym krokiem w zdobywaniu świadomości własnego ciała, świadomości niezwykle cennej w moim zawodzie. A poza wszystkim, najważniejsze, żebym w tej przygodzie nie zgubiła dzikiej radości.

Wydanie internetowe

Źródło artykułu:Magazyn Sukces
Komentarze (17)