Doktórka od familoków odkryła prawdę. Tak huta w Szopienicach truła dzieci
W centrum życia mieszkańców Szopienic znajdowała się huta. Miała być ich karmicielką, ale okazała się trucicielką. Sprawa "śląskiego Czarnobyla" wyszła na jaw, dzięki niezłomnej postawie lekarki - Jolanty Wadowskiej-Król, która na przekór władzom PRL-u postanowiła walczyć o zdrowie szopienickich dzieci.
07.03.2023 | aktual.: 05.04.2023 19:26
Iwona Wcisło, dziennikarka Wirtualnej Polski: Mieszkańcy Szopienic przez wiele pokoleń żyli w cieniu Huty Metali Nieżelaznych. W jakich warunkach przyszło im mieszkać w latach 70.?
Magdalena Majcher, autorka książki "Doktórka od familoków": Sporą grupę mieszkańców Szopienic stanowili pracownicy huty z rodzinami. Zakład ten w momencie największego rozkwitu zatrudniał około pięciu tysięcy osób. Wiele rodzin mieszkało w familokach zlokalizowanych w pobliżu huty, część z nich dosłownie kilkadziesiąt metrów od jej murów.
Ludzie żyli tam w fatalnych warunkach. Mieszkania były zaniedbane i zagrzybione. Bez dostępu do bieżącej wody i kanalizacji. Wychodki znajdowały się na zewnątrz. Żeby wyprać ubrania, kobiety gotowały je w wielkich garach stawianych na piecach kaflowych. Rodziny były wielodzietne, a że pod jednym dachem często mieszkało kilka pokoleń, to dwie niewielkie izby musiały pomieścić nawet kilkanaście osób. Mieszkańcy z trudem wiązali koniec z końcem.
Jedna z bohaterek książki powiedziała, że "szopienicka ziemia nosi tylko najsilniejszych". Brzmi przerażająco.
W Szopienicach żywi byli tylko ludzie i przemysł. W najbliższym sąsiedztwie huty w ogóle nie było zieleni, a jedyne zwierzęta, jakie były w stanie przeżyć w tym środowisku, to szczury. Ludzie nie mieli zwierząt domowych, bo te umierały w ciągu kilku dni po przyniesieniu do familoka. Ale też ludzie odchodzili tam w kwiecie wieku. Nikogo nie dziwiły klepsydry: "Zmarł w wieku 40 lat" czy "Zmarł w wieku 50 lat".
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Co ich zabijało w tak młodym wieku?
Huta nie tylko żywiła ludzi, ale też ich truła. Wśród niebezpiecznych metali, z którymi pracownicy mieli styczność, był nie tylko ołów, ale też kadm, który jest rakotwórczy. Jednak w jego przypadku ekspozycja musi być o wiele większa, aby był szkodliwy. Natomiast ołów ma to do siebie, że wystarczy nawet niewielkie jego stężenie, by doprowadził do powikłań zdrowotnych.
Z tego też powodu praca przy ołowiu była lepiej wynagradzana. Pracownicy mieli świadomość konsekwencji, ale gdy byli jedynymi żywicielami wielodzietnej rodziny, to ta różnica w zarobkach przeważała nad zdrowym rozsądkiem i zamiast np. pracy w cynkowni, wybierali kadzie z ołowiem.
Jakby tego było mało, okazało się, że filtry montowane na kominach to atrapa, a co więcej, pracownicy często demontowali je na noc.
Dla mnie jednym z najbardziej wzruszających momentów w książce jest chwila, kiedy Jolanta Wadowska-Król, pediatra z szopienickiej przychodni, zapytała jednego z pracowników huty: "Dlaczego ścigacie te filtry i trujecie własne dzieci?". Wtedy usłyszała: "Doktórka nie wie, jak to jest nie mieć co dla dzieci do garnka włożyć". Ci ludzie stawali przed dramatycznymi wyborami.
Musimy też pamiętać, że mowa o czasach PRL-u, kiedy normy produkcyjne musiały być realizowane i to najlepiej z nawiązką. Dlatego, kiedy nie było cugu, pracownicy demontowali filtry z kominów, żeby zrealizować plan i zarobić. Jolanta Wadowska-Król pokazała mi jeden z tych filtrów - wyglądał jak podziurawiona serwetka.
Dziś wydaje nam się oczywiste, że mur oddzielający familoki od huty magicznie nie zatrzymywał wszystkich pyłów. Ale wtedy świadomość ludzi była zupełnie inna. Dlatego byli zszokowani, że na ołowicę chorują nie tylko hutnicy, ale i dzieci, które na teren huty nigdy nie wchodziły.
Huta ołowiu działała w Szopienicach od 1864 r., ale prawda o epidemii ołowicy wśród szopienickich dzieci wyszła na jaw dopiero w 1974 r. Jak do tego doszło?
Historia fikcyjnego Janusza Tkacza z mojej książki oparta jest na prawdziwej postaci tzw. pacjenta zero. Był to chłopiec, którego doktor Jolanta Wadowska-Król wciąż wysyłała do szpitala z powodu nawracającej niedokrwistości. W szpitalu jego wyniki poprawiały się, ale gdy wracał do domu, znowu się pogarszały. Lekarka nie mogła dojść do tego, co się dzieje.
Zresztą nie był jedynym dzieckiem z podobnymi problemami w Szopienicach. Dzieci masowo cierpiały tam nie tylko na anemię, ale też gorzej się rozwijały. Były wychudzone, mniejsze, miały problemy z pamięcią i koncentracją. Wiele z nich charakteryzował tzw. bociani chód, bóle brzucha i głowy. Problemy z niedoborami intelektualnymi były tak powszechne, że miejscowa szkoła specjalna pękała w szwach. Ołów sieje takie spustoszenie, że obniża również IQ.
Co działo się dalej z pacjentem zero?
Jolanta Wadowska-Król wysłała go do kliniki pediatrii w Zabrzu, którą kierowała prof. Bożena Hager-Małecka. Tak się złożyło, że akurat wróciła ona z konferencji naukowej w Szwajcarii, na której omawiano przypadek zatrutego ołowiem dziecka. Dodam, że zatruło się ono, jedząc z talerza pomalowanego farbę z dodatkiem ołowiu. Skala była więc nieporównywalnie mniejsza od tego, z czym mierzyły się dzieci w Szopienicach.
Profesorkę coś tknęło i zleciła chłopcu badania na oznaczenie poziomu ołowiu we krwi. Kiedy otrzymała wyniki, złapała się za głowę. Stwierdziła, że musiała zajść pomyłka, bo niemożliwe, by dziecko miało tak wysoki poziom stężenia ołowiu jak dorosły hutnik. Przyjechała do Wadowskiej-Król i poprosiła ją o dyskretne przebadanie kilkorga dzieci, które mieszkały w pobliżu huty. Chciała sprawdzić, czy to jednostkowy przypadek, czy takich dzieci jest więcej.
I wtedy ruszyła lawina...
Doktórka, po otrzymaniu pierwszych niepokojących wyników, zamiast kilkorga dzieci, przebadała ich pięć tysięcy. Okazało się, aż jedno na siedmioro maluchów ma ciężką ołowicę. Niektóre miały nawet ośmiokrotnie przekroczone normy! Oczywiście wg ówczesnych standardów, które wynosiły 30-35 mikrogramów na decylitr. Według aktualnych norm, które wynoszą pięć mikrogramów na decylitr, wszystkie przebadane przez nią dzieci były chore.
Jak lekarka zareagowała na swoje odkrycie?
Była przerażona, ale widziała, że musi szybko działać. Miała świadomość, w jakim ustroju żyje. W świecie propagandy sukcesu PRL-u huta nie mogła przecież truć dzieci. Zdawała sobie sprawę, że jeśli władze dowiedzą się o jej działaniach, to w najlepszym wypadku badania zostaną przerwane.
A w najgorszym?
Mogła zostać aresztowana, chociażby za podburzanie ludu, niszczenie socjalistycznej gospodarki czy rozpowszechnianie nieprawdziwych informacji. Ale w pewnym momencie za dużo ludzi stało za nią murem i popierało jej działania, żeby włos mógł jej spaść z głowy. Niemniej zapłaciła wysoką cenę za swoje działania - uniemożliwiono jej karierę naukową.
Co działo się dalej z chorymi dziećmi?
Lekarka w porozumieniu z prof. Hager-Małecką szybko zapełniła nimi okoliczne szpitale, a gdy brakło w nich miejsca, zaczęły je wysyłać do sanatoriów poza Śląskiem. Dla szopienickich rodzin wielomiesięczna rozłąka była kolejnym dramatem. Nie wiedziały, kiedy dzieci będą mogły wrócić do domu. Wtedy doktórka zaczęła działać na dwa fronty. Z jednej strony prowadziła badania i wysyłała dzieci na leczenie, a z drugiej - walczyła z władzami huty o przydział nowych mieszkań dla rodzin hutników.
Często w opisach epidemii ołowicy w Szopienicach pojawia się określenie "śląski Czarnobyl". Czy rzeczywiście mamy do czynienia z podobną sytuacją?
Huta działała 110 lat, zanim Wadowska-Król odkryła, że dzieci chorują na ołowicę. Mieliśmy do czynienia z prawdziwą katastrofą ekologiczną, która zniszczyła nie tylko krajobraz Szopienic, ale przede wszystkim zdrowie i życie jej mieszkańców. A władze, podobnie jak w Czarnobylu, próbowały wszystko zatuszować.
Gdy o ołowicy zrobiło się głośno, zaczęła działać propaganda. W prasie pojawiały się informacje o tym, że badania przesiewowe prowadzone są nie tylko na Śląsku, ale w różnych miejscach w Polsce. Próbowano w ten sposób uspokoić nastroje i pokazać, że na Śląsku nie dzieje się nic niepokojącego.
Tych działań propagandowych było o wiele więcej. Doktórka była zła, ponieważ z tego powodu o wielkiej krzywdzie dzieci nie mogła się dowiedzieć cała Polska. Ołowica w Szopienicach przez wiele lat była tematem tabu.
Słowo "ołowica" nie miało przecież prawa znaleźć się nawet w kartach pacjentów.
To prawda. Na prośbę prof. Hager-Małeckiej w kartach pacjentów pisano: "obserwacja", "podejrzenie", ale nigdy "ołowica". Nie chciano drażnić władz. Co niestety miało swoje konsekwencje podczas późniejszych procesów o odszkodowania. W żadnych dokumentach nie było potwierdzenia, że dzieci chorowały na ołowicę. Król-Wadecka zna tylko kilkanaście przypadków, w których rodzinom udało się wywalczyć odszkodowanie od huty. To ogromna niesprawiedliwość.
Podczas pracy nad książką spotkała się pani z Jolantą Wadowską-Król. Jakim jest człowiekiem?
Na pierwszy plan wybija się jej niesamowita skromność. Ta kobieta uratowała kilka tysięcy dzieci, przyczyniła się do poprawy ich życia, narażając się przy tym władzom, i nie uważa, by dokonała czegoś wyjątkowego. Co więcej, twierdzi: "Ja to chyba za mało wojowałam, trzeba było więcej". To lekarka z powołania, która niosła pomoc, bo tak trzeba. Do dziś starzy mieszkańcy Szopienic kłaniają się jej w pas, gdy ją widzą.
Rozmawiała Iwona Wcisło, dziennikarka Wirtualnej Polski