Dramat kobiet trwa po zgłoszeniu sprawy na policję. Ofiary molestowania wolą milczeć
Ponad 60 proc. spraw o gwałt jest umarzanych. 0 proc. tych umorzeń to wina osoby, która doświadczyła przemocy. Ich sposób działania jest dobry. To działanie systemu okazuje się bardzo złe. Mija rok, odkąd żyjemy w rzeczywistości #MeToo, zmian na lepsze nie widać.
18.12.2018 | aktual.: 18.12.2018 21:55
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Po raz pierwszy z przemocą seksualną zetknęłam się wiele lat temu. Kolega zgwałcił moją znajomą, kiedy była nieprzytomna. Powiedziała nam o tym dopiero po kilku tygodniach. Zgłosiła się na policję, a my zaczęłyśmy przestrzegać przed gwałcicielem inne dziewczyny ze środowiska.
Następnego dnia skontaktował się z nami jego kolega, grożąc pozwem o zniesławienie. Zaczęłyśmy się wycofywać. Część z nas była nastolatkami, nie miałyśmy pojęcia, co nam za to grozi. Obawiałyśmy się najgorszego. Jak o tym w ogóle powiedzieć rodzicom? Mamo, pozwał mnie gwałciciel mojej przyjaciółki? Mamo, wiem, że krucho z kasą, ale załatwisz mi prawnika, bo będę musiała dowodzić, że rozmawiając z przyjaciółką o przemocy, której doświadczyła, nie pomawiałam sprawcy? Tato, jestem molestowana i moje przyjaciółki też, wiesz? Ale nie możemy o tym mówić, bo zostaniemy pozwane o zniesławienie.
Kto jest winny #MeToo?
Powołanie się na prawo zamraża. Zaczynamy rozumieć, że wsparcie, rozmowy, wspólne działanie to coś, za co możemy zostać legalnie ukarane. W trakcie polskiego #MeToo przekonujemy się o tym za każdym razem. Dziewczyny, które chcą ujawnić sprawców, często zaczynają od pytania: czy sprawą zajmie się prokuratura? Gwałt jest ścigany z urzędu – wystarczy o nim publicznie napisać, by pojawiła się możliwość, że sprawa trafi do prokuratury. Wiele osób, gdy o tym słyszy, rezygnuje z ujawnienia. Część nie chce, by dowiedzieli się o tym rodzice i znajomi, część chce uchronić przed skutkami rodzinę i dzieci. Inne nie mają czasu ani sił na wieloletni proces. Albo pieniędzy. Gwałt jest ścigany z urzędu, ale w trakcie postępowania prawnik nie jest przyznany z automatu – osoba, która doświadczyła przemocy, powinna załatwić go sobie sama.
Słowo "gwałt” mrozi i unieruchamia. Odsyła do kronik policyjnych i więzienia, a nie do naszych kolegów czy braci. Albo koleżanek, matek czy sióstr. Gwałt to nożownik wyskakujący z krzaków, a nie lubiany mężczyzna. Być naznaczoną gwałtem – to mieć to odtąd wyryte na czole. Przychodzisz na imprezę i widzisz na sobie współczujące spojrzenia; czujesz, że jesteś tą. Zgwałconą. Odtąd wszystko, co zrobisz, będzie odnoszone do gwałtu. Będzie dowodem w sprawie, że doświadczyłaś gwałtu albo że kłamiesz.
Rzadko gwałtu dokonuje nieznajomy mężczyzna w oddalonym miejscu. Większość gwałcicieli to mężczyźni znani skrzywdzonej. Ponad 50 proc. gwałtów odbywa się w mieszkaniu. Często nie ma na nie żadnych dowodów. Po przesłuchaniu wiele kobiet zastanawia się, czy na pewno powiedziały wszystko, żeby brzmieć wiarygodnie. Analizują każde słowo, wyrzucają sobie, że mogły coś przedstawić inaczej. Przypominają sobie, że powinny wspomnieć o czymś jeszcze. Gdy otrzymują informację o umorzeniu sprawy, często czują, że to ich wina.
Ponad 60 proc. spraw o gwałt jest umarzanych. 0 proc. tych umorzeń to wina osoby, która doświadczyła przemocy.
Sprawę znajomej sprzed lat także umorzono po kilku miesiącach. Jej decyzja była dobra – poszła na policję. To działanie systemu okazało się bardzo złe.
Kto osądzi #MeToo?
Kiedy rozmawiamy ze sobą o przemocy, w końcu zwykle zastanawiamy się, co dalej. Czy ujawnić, czy nie. Czasem rozmowa pozostaje między nami. Kontaktujemy się z innymi osobami, ale one nie chcą mówić. Albo kobieta – z miliona powodów – nie czuje, że to odpowiedni moment.
Gdy decyduje się jednak ujawnić, za każdym razem musi wymyślać sposób od nowa. Nie ma schematów ujawniania przemocy. Można informować środowisko współpracujące ze sprawcą o jego czynach w prywatnych rozmowach – nie trzeba wtedy podawać, kogo skrzywdził, nie jest to też publiczne. Można napisać post na Facebooku ujawniający sprawcę. Można – w porozumieniu z koleżanką – napisać post ujawniający mężczyznę, który ją skrzywdził. Wówczas kobieta, która doświadczyła przemocy, będzie mogła pozostać anonimowa. Anna Śmigulec opowiedziała o przemocy w wywiadzie, który przeprowadziła z Alicją Długołęcką. Sara Czyż, Dominika Dymińska, Patrycja Wieczorkiewicz i Agnieszka Ziółkowska – we wspólnym tekście "Papierowi feminiści". Katarzyna Dziedzic – na zdjęciu opublikowanym w mediach społecznościowych. Monika Żelazik – w rozmowie radiowej.
Nie stać nas na procesy
Każde z tych ujawnień było zupełnie inne. Łączy je to, że wszystkie wywołały falę wsparcia i solidarności. Łączy je jednak coś jeszcze – żaden z tych sposobów nie uchroni kobiety przed hejtem, oburzonymi głosami obrońców prawa czy sprawiedliwości. Bo żaden z tych sposobów nie jest rozwiązaniem systemowym.
Organizacje wsparcia dla kobiet nie zajmują się ujawnianiem spraw przemocy. To zadanie, które w tej chwili spadło wyłącznie na media. A w związku z tym – to od osób zatrudnionych w mediach zależy, czy historia się ukaże, czy nie.
Większość mediów nie chce przyjąć takich materiałów. Każde ujawnienie to realne zagrożenie pozwem o naruszenie dóbr osobistych, więc i związane z tym wydatki na adwokatów oraz uciążliwe sprawy w sądzie. Najwięcej o #MeToo zamieścił "Codziennik Feministyczny" – medium bez dofinansowania, opierające się wyłącznie na czasie i poświęceniu kilkunastu feministek. Ale w tej chwili "Codziennika” zwyczajnie nie stać na kolejne procesy.
Każdy tekst publikowany w "Codzienniku” na temat #MeToo musi być konsultowany z prawnikiem. Gdy w artykule znajduje się opis molestowania, zbieramy na niego dowody. Zastanawiamy się, czy dwoje świadków już wystarczy. Czy dwa skriny to nie za mało. W opinii publicznej przegranie sprawy o zniesławienie nie stanowiłoby dowodu na to, po czyjej stronie stoi prawo w sytuacjach przemocy, na które zwykle nie ma dowodów. Stanowiłoby za to potwierdzenie założenia, że kobiety rzucają fałszywymi oskarżeniami, by osiągnąć swoje cele.
Fałszywe oskarżenia o gwałt wynoszą 2-10 proc. wszystkich zgłoszeń. To argument, który co rusz pojawia się w dyskusjach o #MeToo. Jest zwyczajnie nieprawdziwy – z niewielkiego procenta przypadków robi regułę. Ale działa na tyle skutecznie, że utrwala w mężczyznach strach przed fałszywie oskarżającą ich kobietą, a w kobietach – strach przed przerwaniem milczenia. Nikt nie chce być fałszywie oskarżony o gwałt. Nikt też nie chce być fałszywie oskarżony o kłamstwo.
Cały ten system służy temu, by sprawować nad kobietą jeszcze większą kontrolę. By sama paranoicznie sprawowała tę kontrolę. Każda wysłana do kogoś wiadomość może stać się dowodem przeciw nam. Każde powiedziane słowo. Nie możemy krzyknąć: "skrzywdził mnie”, "zgwałcił ją”, bo to my za to odpowiemy. A sprawca już niekoniecznie. Prawo dotyczące przemocy seksualnej jest abstrakcyjne i alienujące. Kobiety pozostają z tym same, totalnie uzależnione od prawnika, co rusz hamowane i uciszane, bo wszystko im może zaszkodzić w trakcie postępowania.
Także ten tekst konsultowałam z prawnikiem "Codziennika Feministycznego".
Kto walczy z #MeToo?
Zarzuca nam się, że nie szanujemy państwa prawa, gdy ujawniamy sprawców w mediach. Mam wrażenie, że od samego początku nie robimy nic innego.
Problem w tym, że to państwo prawa nie szanuje nas.
Przez lata przemoc seksualna w organizacjach i miejscach pracy była zamiatana pod dywan. Jakiś czas temu w moim miejscu pracy ujawniony został sprawca. Osoba, która doświadczyła przemocy, nie chciała angażować w to całej instytucji. Nie wyobrażaliśmy sobie, że nie zareagujemy.
Poza regularną pracą spotykaliśmy się więc i omawialiśmy możliwe rozwiązania, kontaktowaliśmy się z osobą poszkodowaną i próbowaliśmy znaleźć wyjście. Dyskusje na ten temat zajmowały nam więcej czasu niż opłacana praca, często się kłóciliśmy, puszczały nam nerwy. Nikt z nas nie miał do tego kompetencji ani psychologicznego przygotowania. Wszyscy to mocno przeżyliśmy.
Sprawca oczywiście w tym nie uczestniczył. Pracował jak zawsze, bez dodatkowych obciążeń. W pewnym momencie zaczął nas pospieszać i grozić, że wymieni nas na inny zespół. Gdy odpowiedziałam, że częścią działań środowiska, w którym pracujemy, jest też reagowanie na przemoc, zaczął mnie strofować, że działam przeciw całemu zespołowi.
Problem dokładnie w tym, że wygląda to jakby to walka z przemocą szkodziła zespołowi, a nie sama przemoc. Że to próba reakcji na przemoc skończy się jeszcze większym obciążeniem pracą, poświęceniem i wyrzutami dla wspierających. Tymczasem przemilczenie przemocy jest najprostsze na świecie. Wystarczy nic nie robić.
Bardziej problematyczne niż sama przemoc okazuje się jej ujawnienie. Przemoc po prostu jest. Reakcja na przemoc to nieustanna walka.
Maja Staśko – krytyczka literacka, doktorantka interdyscyplinarnych studiów w Instytucie Filologii Polskiej UAM. Współpracuje m.in. z "Codziennikiem Feministycznym", "Ha!artem" i "Wakatem".