Gwałt w "Na wspólnej" to coś więcej niż kolejna brutalna scena przemocy
- Przystojny, sympatyczny, wykształcony, tylko nikt nie wie, że mnie zgwałcił – mówi bohaterka "Na wspólnej". Serial podejmuje wątek bezkarności gwałcicieli. Ich historia w punkt trafia w to, co dzieje się dziś w Polsce.
Szef zaprasza wszystkich pracowników na imprezę. Młody jest, wyluzowany. Przecież taki szef to czyste złoto w korporacji – pożartujesz, pogadasz, popracujesz też i to w dobrej atmosferze. Więc zaprasza wszystkich do klubu. Twój chłopak, który podejrzewa, że podkochujesz się w przełożonym, na zabawę nie ma ochoty. Idziesz sama, w końcu nic ci nie grozi, bo jesteś wśród swoich. Pijecie i to dużo. W końcu jesteś nieprzytomna do tego stopnia, że szef proponuje, że odwiezie cię do domu – kolejny punkt na liście zalet.
Taką historię mogłoby opowiedzieć wiele kobiet, tę opowiadają scenarzyści "Na wspólnej". Eliza, jedna z młodych bohaterek serialu, zostaje zgwałcona przez szefa. Wywozi ją z imprezy do lasu, uwodzi, potem brutalnie gwałci na masce samochodu. Dziewczyna wraca do domu. O tym, co się stało, mówi tylko przyjaciółce. I nikomu innemu. Nie ma w tej historii policji, obdukcji w szpitalu. Nie mówi też swojemu chłopakowi - Jarkowi. Ten jest pewny, że Eliza zakochała się w szefie. No bo dlaczego nagle przestaje okazywać mu czułość, dlaczego już nie uprawiają seksu razem.
Eliza wraca do pracy. Szef z miłego kolegi staje się opresyjnym psychopatą. Widać, że cieszy go to, co zrobił. Wykorzystuje Elizę tym razem nie fizycznie, a psychicznie. Zleca kolejne zadania przekraczające jej kompetencje i cieszy się z porażek. A ona wszystko wykonuje z pokorą. W końcu gdy jedna z koleżanek z pracy ma wyjechać z szefem za granicę, Eliza próbuje przekonać ją, że to nie jest dobry pomysł. Wychodzi na zazdrosną.
W końcu pęka. Wykrzykuje w domu chłopakowi, że nie zakochała się w szefie, a że ją zgwałcił. Szef dostaje kilka razy w twarz od Jarka, Jarek traci pracę. Gdy Eliza próbuje złożyć wypowiedzenie następnego dnia, szef – ponownie ze śmiechem na ustach – zauważa, że dopóki nie znajdzie zastępstwa, nie będzie mogła odejść. Chyba że chce zostać zwolniona dyscyplinarnie ze wpisem do akt.
- Przystojny, sympatyczny, wykształcony, tylko nikt nie wie, że mnie zgwałcił. Ty wiesz, że 40 proc. gwałcicieli w tym kraju unika kary więzienia. Są bezkarni. Bo co ja mogę teraz zrobić – mówi serialowa bohaterka. Te same słowa mówi dziś w Polsce wiele kobiet, tylko do tej pory niewiele osób to obchodziło.
Kara jak za kradzież cukierka
Tym razem wyobraźnia scenarzystów zadziałała. Jak wiele mamy podobnych historii w prawdziwym życiu? Historii kobiet, które bały się komukolwiek powiedzieć o gwałcie w obawie przed utratą pracy? Dochodzi do tego jeszcze przerażająca statystyka.
W 2016 r. policja wszczęła 2426 postępowań w sprawie gwałtu, ale w zaledwie 1383 potwierdzono przestępstwo. Gwałciciele najczęściej kończą z wyrokami w zawieszeniu. Od 2010 do 2016 r. kary pozbawienia wolności w zawieszeniu dostało od 31 do nawet 41 proc. skazanych. Dziś co trzeci gwałciciel ma karę w zawieszeniu, a takich Eliz jest w naszym społeczeństwie mnóstwo.
Bezkarność gwałcicieli najlepiej pokazują sprawy, jakie toczyły się w Polsce w ostatnich kilku latach. W grudniu 2013 roku głośno było o 16-latce z Pietrzykowic. Dziewczyna została zgwałcona przez sześciu kolegów. Nie przyznawali się do winy. Twierdzili, że zgodziła się na odbycie stosunku. Śledczych to nie przekonało. Dwóch chłopaków oskarżono o gwałt, czterech o "wykorzystanie sytuacji przymusowej w celu doprowadzenia do obcowania płciowego". Wszyscy otrzymali kary w zawiedzeniu. Sprawa ciągnęła się jednak do listopada 2016 roku. I media donosiły: "Trzy lata i pięć miesięcy więzienia dla Arkadiusza P. i trzy lata więzienia dla Michała O. - to prawomocne już wyroki dla dwóch oskarżonych o dokonanie zbiorowego gwałtu na 16-latce w Pietrzykowicach (Śląskie) trzy lata temu. Taki wyrok zapadł dzisiaj przed Sądem Apelacyjnym w Katowicach".
- Wyroków w zawieszeniu zawsze jest za dużo – komentowała wtedy Joanna Piotrowska, założycielka Fundacji Feminoteka. Jak zaznaczyła, są one ponadto bardzo niskie w porównaniu z innymi krajami - średnio gwałciciel spędza za kratkami w Polsce 3,3 roku, w innych krajach ten czas kształtuje się na poziomie 8-10 lat.
Historia Polki zgwałconej w Rimini i torturowanej mieszkanki Łodzi z ubiegłego roku skłoniły Ministerstwo Sprawiedliwości do zmiany prawa. Na początku lutego Sejm rozpoczął prace nad nowelizacją Kodeksu karnego, która zakłada zaostrzenie kar, m.in. za najbardziej brutalne gwałty. Wyrok dożywocia usłyszeliby ci, którzy na skutek gwałtu doprowadzili do śmierci człowieka. Rozważa się też, by w przypadku gwałtów na nieletnich nie było w ogóle możliwości przedterminowego zwolnienia z więzienia.
Ministerstwo planuje też zaostrzenie wyroków w przypadku zgwałcenia dziecka. Dziś oprawcy trafiają do więzienia na 3 lata (maksymalnie), mieliby dostawać od 5 do 15, a nawet 25 lat pozbawienia wolności. I znów, jeśli dokonali gwałtu ze szczególnym okrucieństwem, nie mogliby ubiegać się o warunkowe zwolnienie. Większe kary czekałyby też tych, którzy posłużyli się pigułką gwałtu, którzy nagrywali zbrodnię, torturowali ofiarę (dziś to kary od 3 do 15 lat pozbawienia wolności, planowana kara to od 5 do 15, lub 25 lat za kratami).
Zaostrzenie kar nic nie da?
- Wiem, że to jest bardzo trudne, ponieważ mamy do czynienia z czymś, co wywołuje wiele emocji. Ale wbrew temu, co dzieje się w Sejmie, te zmiany wymagałyby od nas bardzo dużej dojrzałości. Te zmiany pokazują jednak pewne obsesje seksualne, które występują w rządzie i totalną niechęć do stosowania prawa – komentuje te zmiany prof. Monika Płatek w rozmowie z TOK FM.
Ekspertka zauważa, że od 2015 roku w Polsce obowiązuje konwencja Rady Europy o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej. Konwencja wymaga, by uznać, że ze zgwałceniem mamy do czynienia wtedy, gdy do stosunku dochodzi bez zgody jednej z osób. Nie ma tam przemocy fizycznej, psychicznej, podstępu. – Ustawodawca udaje, jakby te przepisy nie istniały. Trzyma się starych, polskich przepisów, które tak naprawdę ograniczają całą wolność do tego, żeby powiedzieć "nie" – mówi.
Jej zdaniem nowe przepisy nie pomogą kobietom, ofiarom gwałtów, a wręcz przeciwnie – spowodują daleko idące utrudnienia. – Po pierwsze dlatego, że nie zwiększamy niczego, bo w podstawowej formie, w jakiej dochodzi do skazań, nic się nie dzieje. Po drugie, mówimy o zwiększaniu kar, a nie mówimy, że gros przestępstw jest niezgłaszanych. Ministerstwo zobowiązane do tego, żeby wspierać organizacje, które pomagają ofiarom takich przestępstw, nie robi tego. Z przeprowadzonych badań wynika też, że w Polsce nie traktuje się wciąż gwałtu jako przestępstwa z oskarżenia publicznego. Policja i prokuratura dalej traktuje to jako przestępstwa wnioskowe. Nie mówimy, że umarza się sprawy o gwałt, jeśli doszło do nich między znajomymi. Nie mówimy o tym, że dalej nie ocenia się zachowania sprawcy, a osoby pokrzywdzonej. Jeśli była w krótkiej spódniczce, tańczyła w klubie, była pijana, to policja taką sprawę umarza. Nie mówimy o przeciwdziałaniu – komentuje prawniczka.
Zaostrzanie kar nic nie da, bo sami tworzymy sobie kulturę gwałtu. Nie edukujemy, nie powstrzymujemy się przed komentowaniem zachowania pokrzywdzonych. A jeśli ktoś ma tu wątpliwości, to wystarczy przejrzeć, co piszą internauci pod tymi najbardziej brutalnymi historiami.
- Ciągle to kobieta jest winna, że ją zgwałcono. Albo się prowokacyjnie ubrała. Albo zawarła niewłaściwe znajomości. Biegała wieczorem w obcisłym ubraniu. Śmiała się głośno. Sama sobie winna, sama tego chciała. Dobrze jej tak! A gwałciciel tylko skorzystał z okazji. Żadne okoliczności gwałtu nie sprawiają, że ofiara odpowiada za ten obrzydliwy czyn – pisała Dorota Wellman. To była jej reakcja na komentarze, jakie pojawiły się pod artykułami o przetrzymywanej 10 dni i gwałconej mieszkance Łodzi.
- Te kary podnoszone są kolejny raz. 800 wyroków w ciągu roku jest śmiechem i pokazuje, do jakiego stopnia pozwala się na narażanie ludzi na niebezpieczeństwo przestępstw seksualnych – przyznaje prof. Płatek.