Historie z kwarantanny. "Nikt się mną nie zainteresował"
- O konkretnej godzinie dzwoni domofon: policja, wojsko, dzielnicowy, dziś to był ktoś z komisariatu. Dzwonią, pytają, czy jestem w domu – mówi Krzysztof Kudelski, u którego zdiagnozowano COVID. To, że siedzi w domu jest w zasadzie, jego dobrą wolą. Państwowo nikt nie chciał mu nawet zrobić testu.
Kwarantanna w październiku to już nie to samo, co w marcu 2020. Dane z 25 października mówią, że na kwarantannie przebywa ponad 446 tysięcy osób. Żadnej policji, do której trzeba machać przez okno, w zasadzie też żadnego strachu i niepewności jutra. Wielu ludzi z obecnej kwarantanny po prostu się śmieje. Skala zjawiska, w połączeniu z chaosem, prowadzi do absurdalnych sytuacji.
"Nie wiem, jak to ma funkcjonować, żeby ludzie się nie zarażali. Na pewno nie tak"
Krzysztof Kudelski poczuł się źle. Ponad 40 stopni gorączki, zanik smaku. Dwa objawy z oficjalnej listy objawów COVID-19. Postanowił więc zadzwonić do swojej przychodni, żeby dostać skierowanie na test. Okazało się, że to wcale nie takie proste.
- Zacząłem działać dwutorowo - prywatnie i przez NFZ – mówi Krzysztof Kudelski w rozmowie z WP Kobieta. - Zarejestrowałem się na e-wizytę. Miałem pilnować telefonu, bo w ciągu kilku godzin ktoś się do mnie odezwie. Po dobie dostałem informację, że zaraz mam e-wizytę. Następnie, w tej samej sekundzie, dostałem dwa SMS-y. Że mam się zalogować oraz że termin wizyty przepadł, bo się… nie zalogowałem - opowiada.
I dodaje, że umówił się na teleporadę prywatną. - Tam usłyszałem, że prywatnie w sprawie COVID-u nic nie da się zrobić. Znów zadzwoniłem więc do przychodni. Po godzinie czekania z telefonem w ręku ktoś wreszcie odebrał. Okazało się, że mojego internisty już nie ma w pracy. Pani powiedziała, żebym zadzwonił do nocnej pomocy lekarskiej. Tam usłyszałem, że oni nie mogą mi nawet L4 wystawić, a co dopiero skierowania na test – relacjonuje.
Ostatecznie Krzysztof test wykonał prywatnie za prawie 500 zł. Polska służba zdrowia nie była nim zainteresowana.
- Problem jest taki, że gdybym nie miał pieniędzy na wykonanie badania, to mógłbym sobie po prostu chodzić i zarażać ludzi – mówi. – Po trzech dniach dowiedziałem się, że mam COVID-19. Firma, która wykonuje badania, podobno zgłasza to do sanepidu. Nie wiem, czy faktycznie tak jest. W każdym razie mną nikt się nie zainteresował. Dzwoniłem więc do sanepidu, a kiedy udało mi się połączyć, zostałem przekierowany na infolinię NFZ. Tam odesłali mnie na recepcję szpitala zakaźnego. W szpitalu usłyszałem, że jeśli czuję się dobrze, to mam po prostu siedzieć w domu. Sprawą kwarantanny powinien z kolei zająć się mój internista. Który, kiedy w końcu udało mi się do niego zadzwonić, powiedział, że jeśli po 10 dniach będę się czuł dobrze, to nie ma potrzeby powtarzania testu – dodaje Krzysztof.
Kwarantanna, na której przebywa Krzysztof, wcale nie jest rygorystyczna. Nie ma bransoletki, nie musiał instalować aplikacji. W zasadzie nic nie stoi na przeszkodzie, by wychodził z domu.
- O konkretnej godzinie dzwoni domofon: policja, wojsko, dzielnicowy, dziś to był ktoś z komisariatu. Dzwonią, pytają, czy jestem w domu. Za każdym razem proszą o podanie numeru telefonu, bo mają zapisany jakiś z Jarocina i muszę im go dyktować przez domofon. Nie wiem, jak to ma funkcjonować, żeby ludzie się nie zarażali. Na pewno nie tak.
"Chodź se pan po sklepach"
W zakładzie pracy, do którego Marek przychodzi każdego dnia, zdiagnozowano COVID-19. Chory to jeden z jego bliskich współpracowników. Regularnie mieli ze sobą kontakt.
- Siedzimy w jednym pokoju, praktycznie biurko w biurko – mówi w rozmowie z WP Kobieta. – Kiedy okazało się, że jest "pozytywny", szef natychmiast wysłał mnie na testy. W czasie, kiedy czekałem na wynik, zadzwoniłem do sanepidu.
To, co usłyszał przez telefon, całkowicie zbiło go z tropu.
- Facet w słuchawce powiedział, cytuję: "Dopóki nie ma wyników, chodź se pan po sklepach. Jak będzie kwarantanna, to będzie pan musiał siedzieć w domu" – relacjonuje Marek. - Urzędnik jednoznacznie zasugerował, że to jest czas, kiedy powinienem zrobić zakupy. Bo dopóki nie ma świstka z wynikiem, mogę żyć jak normalny obywatel. Czy roznoszę wirusa, czy też nie.
Ostatecznie okazało się, że wynik testu był ujemny.
- I tu zaczyna się jeszcze lepsze – mówi Marek. – Chociaż nie mam COVID-u, sanepid poinformował mnie, że mam się zamknąć w domu na 10 dni. Obowiązuje mnie kwarantanna. Gdzie tu jest sens?! Kiedy istniało realne ryzyko, że mogę być chory, nikomu nie przeszkadzało, że szwendam się wśród ludzi. Teraz mam dowód na to, że jestem zdrowy i… jestem w areszcie domowym. Paranoja.
Można wychodzić. Albo nie można. Chyba zadzwonimy
Osobliwych historii z kwarantanny da się usłyszeć naprawdę sporo. W tym przypadku niczego nie można być pewnym.
- Mam psa i mieszkam sama – mówi w rozmowie z WP Kobieta Aneta Rak. – Słyszałam już historie o ludziach, którzy musieli swoje zwierzę wywieźć do rodziców albo wynajmować obce osoby do tego, żeby wyprowadzać je na spacer. U mnie w ogóle nie było takiego problemu. Zadzwoniłam do sanepidu i usłyszałam, że jeśli wychodzę z psem i zaraz wracam, to w sumie mogę. Tylko mam zachowywać dystans społeczny.
Rodzina Malwiny załapała się z kolei na podwójną kwarantannę, bo… sanepid nie odnotował poprzedniej.
- Moi rodzice byli "pozytywni", a ja siedziałam z nimi na kwarantannie. Po dwóch tygodniach poszłam do szkoły. Minęło kilka dni, sanepid zadzwonił i moja mama usłyszała, że mam wracać do domu. Powiedzieli jej, że nie odnotowali mojej kwarantanny, więc muszę na nią pójść jeszcze raz.
Jest jeszcze kwestia rzekomej kwarantanny – z takim przypadkiem spotyka się coraz więcej Polaków. W tym również Anna.
- Zrobiłam test i okazało się, że jest dodatni – mówi w rozmowie z WP Kobieta. – I… nic. Poszłam do domu, czekając na telefon z sanepidu dotyczący mojej kwarantanny. Minął dzień pierwszy, drugi, piąty. Zgłupiałam. Nie miałam żadnych objawów choroby, czułam się dobrze. Do sanepidu dzwoniłam non stop i nie byłam w stanie się dodzwonić. Po 10 dniach po prostu sama zakończyłam kwarantannę i wyszłam z domu. A prawda jest taka, że mogłam w ogóle się nie izolować, bo i tak nikogo to już nie obchodzi.
Sanepid i służba zdrowia są mocno przeciążone, a kwarantanną objęta jest coraz większa część społeczeństwa. Chaos, który wynika z tej sytuacji, jest trudny do uporządkowania. Jeśli więc trafimy na kwarantannę, sami powinniśmy być dla siebie "wyższą instancją", dostosowując się do panujących przepisów. Tymczasem Polacy mają coraz bardziej liberalny stosunek do kwarantanny.
- Na kwarantannie całe życie staje w miejscu – analizuje w rozmowie z WP Kobieta psycholog Anna Pasławska-Turczyn z Centrum Medycznego Innova-Med Kabaty. - Jeśli miałeś klientów, to już ich nie masz – nie poczekają, a telekontakty nie w każdej branży są w cenie. Musisz wiele rzeczy na nowo dookreślić, zdefiniować, poukładać. Dlatego wielu przyjmuje "taktykę strusia" – chowa głowę w piasek: "to na pewno tylko grypa, nie będę nic nikomu mówił, niczego zgłaszał, pochodzę, poobserwuję, niech się dzieje". Odpowiedzialna postawa, czyli wykonanie testu z własnych funduszy, zgłoszenie wyniku testu do lekarza POZ i sanepidu nie jest w cenie, bo wszyscy wokół mają tylko kłopot i nie bardzo wiedzą, jak się za ciebie zabrać – dodaje.
Anna Pasławska-Turczyn podkreśla jednak, że dostosowanie się do obostrzeń jest niezwykle istotne.
- Wszelkie sytuacje, w których łamiemy wprowadzone zasady, są globalnie niekorzystne, nie tylko ze względów na brak możliwości ograniczania epidemii – komentuje Pasławska-Turczyn. - Arogancją pokazujemy brak szacunku dla drugiego człowieka, mówiąc tym samym: "ty się dla mnie nie liczysz, jesteś gorszy, tylko ja jestem tu ważny i dyktuję warunki". To rodzi agresję, daje zły przykład innym, zwłaszcza młodzieży. Rodzi alienację, brak poczucia przynależności, a przecież w pojedynkę epidemii nie pokonamy.