Jednej kobiecie wyciął wzgórek łonowy, 14 kobiet zabił. Dziś rocznica jego śmierci
Próbował zabić 21 kobiet, udało mu się w 14 przypadkach. Jedną z jego ofiar była bratanica Edwarda Gierka, dla polskich śledczych był więc priorytetem. Postać Wampira z Zagłębia obrosła już legendą, choć działał zaledwie 50 lat temu. Dziś rocznica jego egzekucji.
26.04.2018 | aktual.: 26.04.2018 18:42
Figura "Wampira z Zagłębia" jest istotnym wątkiem polskiej popkultury. Dość głośnym filmem, który poruszył ten temat, jest rewelacyjny obraz Macieja Pieprzycy z 2016 roku o znaczącym tytule "Jestem mordercą". W tytułowego zabójcę wcielił się Arkadiusz Jakubik. A ci, którzy skazali bohatera na śmierć, mieli wątpliwości, czy na pewno kazali przestać istnieć właściwemu człowiekowi.
Bezdyskusyjna wina czy przerażająca pomyłka?
Według oficjalnych źródeł Zdzisław Marchwicki, pierwowzór bohatera Pieprzycy, o którym mowa, zabił po raz pierwszy 7 listopada 1964 roku i pozostał w morderczym amoku aż do roku 1970. Działał zawsze tak samo. Szedł za upatrzoną kobietą, podbiegał do ofiary od tyłu, uderzał ją w głowę ciężkim tępym przedmiotem. Kiedy upadała, kontynuował. Do ostatniego tchnienia. Najstarsza z ofiar miała lat 50, najmłodsza – 17. Nie zgwałcił żadnej z nich, nie pozostawiał swojego nasienia ani innego śladu DNA. Faktem jest jednak, że niektóre z nich obnażał, a jednej wyciął kawałek wzgórka łonowego.
Prasa, żeby nie szerzyć paniki, wstrzymywała się od opisywania procederów, jakich się dopuszczał. Mimo wszystko, na Śląsku zapanowała zbiorowa psychoza, tym bardziej, że plotki głosiły, iż "wampir" planuje na 1000-lecie chrztu polskiego (1966) zabić 1000 kobiet. Milicjantki celowo wystawiano jako wabik w odludne miejsca. Żony i córki odprowadzano do pracy, eskortowano podczas powrotu i pilnowano do granic absurdu.
Przełom nastąpił, kiedy z rzeki wyłowiono zwłoki 18-letniej Jolanty Gierek, bratanicy Edwarda Gierka, ówczesnego I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Wówczas, dla tego, kto wskaże zabójcę, wyznaczono nagrodę w wysokości 1 miliona złotych, co jak na tamte czasy, było kwotą niebywale wysoką - przeciętny obywatel zarabiał wówczas średnio 2106 zł. Stworzono nawet model hipotetyczny zawierający 483 cechy fizyczne i psychiczne, które miał posiadać zabójca. Na podstawie tegoż modelu i donosów wyłoniono grupę ponad 267 podejrzanych. Wśród nich był Zdzisław Marchwicki.
Aresztowano go w 1972 roku. Nie został złapany na gorącym uczynku - doniosła na niego żona, ale początkowo oskarżony był "wyłącznie" o znęcanie się nad nią i dziećmi. Później aresztowano pół rodziny i kochanka wampira, Józefa Klimczaka. Śledztwo trwało dwa lata, a pierwszy proces był pokazowy. Cieszył się na tyle dużym zainteresowaniem, że wejście na salę umożliwiała tylko specjalna wejściówka. W procesie uczestniczyło aż 700 spragnionych igrzysk osób.
Zobacz także
28 lipca 1975 Sąd Wojewódzki w Katowicach uznał Zdzisława Marchwickiego za winnego popełnienia zarzucanych mu czynów skazując go na karę śmierci. Wyrok wykonano 26 kwietnia 1977 roku o godz. 22.00 w Areszcie Śledczym w Katowicach, pochowano go jako NN (bezimiennego) na cmentarzu w Katowicach Panewnikach.
Tymczasem w 1970 roku do bycia osławionym mordercą przyznał się Piotr Olszowy, jeżdżący Syrenką i chory psychicznie malarz pokojowy z Sosnowca. Zwolniono go jednak z aresztu z braku wystarczających dowodów. Mężczyzna zabił wówczas żonę i dzieci, a potem dokonał aktu samospalenia. Mimo wszystko uznano, że był niewinny. Nie był wampirem.
Jak tłumaczył swego czasu Przemysław Semczuk w wywiadzie dla "Newsweeka", w sprawie już w latach 70. pojawiło się wiele nieścisłości. O przykłady nietrudno, a jeden z nich jest wręcz kuriozalny. Sędzia przygotowując się do określenia profilu podejrzanego, zakreślał sporządzone przez funkcjonariuszy i biegłych opisy czerwoną kredką. Kiedy w dokumencie było napisane, że sprawca jest "wysoki lub niski", sędzia zaznaczał, że był wysoki. Bo taki opis pasował do rysopisu Marchwickiego.
Stan psychiczny oskarżonego pozostawiał wiele do życzenia, w czym zresztą nic dziwnego nie ma. Kiedy pod koniec śledztwa funkcjonariusze pytali siedzącego w celi Marchwickiego, czym zabił, półprzytomny więzień odpowiadał "jedzeniem". W końcu przyznał się do winy. Powiedział to, co chciano usłyszeć, a potem dodał "nie zabiłem".
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl