Jedzenie na polskich porodówkach. "Nie licząc krakersów, które miałam w torbie, nic już nie jadłam tego dnia ani następnego"
Paulina urodziła w czerwcu 2020 roku. Na porodówce w Szczecinie nie dostała posiłku przez 40 godzin. Edyta urodziła 2 tygodnie temu. Po 24 godzinach głodu przyniesiono jej trzy kromki chleba, dwa plastry szynki i liść sałaty. Weronika miała więcej szczęścia, rodząc przed pandemią. Byli przy niej rodzice.
03.09.2020 16:07
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Iwona Cichosz, aktorka i Miss Świata Głuchych 2016 została mamą w lipcu. Na swoim profilu na Instagramie opowiedziała o tym, jak wyglądał poród w Norwegii. Cichosz czuła się bezpieczna i niczego jej nie brakowało. Personel troszczył się o to, żeby spokojnie mogła zebrać siły po porodzie. Pielęgniarka przyniosła jej loda na poprawę samopoczucia, a na tym samym piętrze znajdował się 24-godzinny bar samoobsługowy, gdzie mogła zjeść ciepły posiłek, gdy tylko będzie miała na to ochotę.
– Zapotrzebowanie w okresie karmienia piersią wzrasta u kobiet o 460 kcal na dobę. Oznacza to, że kobieta po porodzie powinna jeść nieco więcej, ale trzeba pamiętać, żeby były to zdrowe, świeże produkty, zgodnie z zaleceniami zawartymi w piramidzie żywienia – mówi dietetyczka mgr Aleksandra Hyży.
Dla kobiet, które rodziły w Polsce, historia Cichosz brzmi jak science-fiction, a to, co dostawały do jedzenia na porodówkach, jest dalekie od zapotrzebowania kobiety po porodzie i zasad zdrowego odżywiania.
W szpitalu zapomniano o kolacji. Nie jadła przez 40 godzin
Paulina rodziła w czerwcu w Szczecinie. Kiedy dotarła do szpitala, była zdenerwowana i wystraszona. Z powodu pandemii koronawirusa, musiała zmierzyć się z porodem bez wsparcia partnera. W szpitalu był duży ruch i wspomina, że czuła się jak na taśmie produkcyjnej.
Przyjęto ją o 4:00 nad ranem. Już wtedy czuła się, jakby przeszkadzała personelowi. Formalnie na przyjęciu wpisano godzinę 7:00. Z tego powodu odmówiono jej podania śniadania. Wstawiły się za nią inne pacjentki, które przebywały na sali. Po negocjacjach otrzymała swoją porcję: dwie kromki chleba razowego, poszatkowaną rzodkiewkę i łyżkę pasty. Do tej pory nie wie, z czego była zrobiona.
– Już ledwo widziałam wtedy na oczy z bólu, nie mówiąc o sięgnięciu po jedzenie – mówi. Jednak niewiele to pomogło, bo później przez 40 godzin pozostała głodna.
– Nie licząc krakersów, które miałam w torbie, nic już nie jadłam tego dnia ani następnego. Obiad następnego dnia przepadł mi ze względu na poród, który skończył się o godzinie 16:00. O pozostawieniu kolacji zapomniano. W nocy byłam bardzo głodna i słaba. Dobrze, że w szpitalu trzymają do trzech dni po porodzie, bo przy takiej diecie ciężko o pokarm dla maluszka – wzdycha.
Kiedy w końcu otrzymała posiłek, porcje były małe, a jedzenie niesmaczne i mało urozmaicone. Kurczak w sosie z marchewką i ryżem. Czuła, że brakuje jej owoców i warzyw. Do picia dostała jedynie kubeczek gorzkiej herbaty. I tak miała szczęście. Pacjentki w sali obok nie otrzymały drugiego dania, a panie z kuchni poszły już do domu.
– "Dieta matki karmiącej", czyli kurczak gotowany z ryżem, zagryzany marchewką i zapijany wodą, powinna dawno odejść do lamusa. Taki sposób żywienia utarł się w naszych głowach od pokoleń, ale zamiast "dobroczynnego wpływu" na dziecko, prowadzi on do ryzyka niedożywienia matki – mówi mgr Aleksandra Hyży.
Przez tydzień pobytu w szpitalu straciła to, co przybrała w ciąży
Edyta urodziła 2 tygodnie temu. W Nowym Targu. Nie wspomina pobytu w szpitalu źle. Położne były empatyczne, opiekowały się nią. Kiedy powiedziano jej, że trzeba wykonać cesarskie cięcie, rozpłakała się. Martwiła się o dziecko i o przebieg operacji. Położne i lekarka przyszły do niej i spokojnie wytłumaczyły, co wydarzy się dalej. Opiekę okołoporodową ocenia na medal, jednak samotność dawała jej się we znaki.
– Mąż nie mógł wejść ze mną nawet na teren szpitala. Zamknięto dwa oddziały z powodu COVID-19 i nikt nie mógł wnosić swoich rzeczy do środka. Było ciężko fizycznie i psychicznie. Nie pomagały też telefony członków rodziny, którzy dzwonili, żeby zapytać, jak się czujemy i nie mogli się doczekać, żeby poznać mojego syna – wspomina.
Najgorszy był dla niej brak jedzenia na oddziale. Po porodzie otrzymała jedynie kroplówki. Następnego dnia odczuwała ogromny głód. Przyniesiono śniadanie i zobaczyła na talerzu 3 kromki chleba, listek sałaty i dwa plasterki wędliny. Jak mówi, wątpliwej świeżości.
– Raz dostałam łyżeczkę twarożku, raz łyżeczkę marmolady albo jedno małe jajko zamiast wędliny. Nie da się tym najeść. Kobieta po porodzie potrzebuje pożywnych posiłków, gdy jeszcze karmi piersią – podkreśla.
Dałam życie, umrę z głodu.
Porcje obiadów również pozostawiały wiele do życzenia. Dostawała wodniste zupy i drugie danie podane na małym talerzyku. Twierdzi, że taką porcją najadło by się małe dziecko, nie dorosły człowiek. Tylko raz dostała deser: maleńkie jabłko. Nie przeszkadzałoby jej to, gdyby była możliwość odwiedzin. W czasach pandemii nikt nie mógł dostarczyć jej jedzenia.
– Takim oto sposobem przez tydzień pobytu w szpitalu straciłam wszystkie kilogramy, które przybrałam w ciąży. Schudłam 13 kg – mówi.
Dietetyczka tłumaczy, że dieta po porodzie powinna bazować na warzywach i owocach, które powinny znajdować się w każdym posiłku oraz pełnoziarnistych produktach zbożowych.
– Należy zapewniać odpowiednią podaż produktów białkowych, takich jak chudy nabiał, jaja, chude mięso i ryby, a także zdrowe tłuszcze pochodzące z roślin i ryb. Należy zawsze uwzględniać indywidualne ograniczenia: alergie, nietolerancje pokarmowe czy diety specjalistyczne związane z chorobą – podkreśla Hyży.
Klops i ziemniaki bez smaku
Weronika Karkus miała więcej szczęścia. Rodziła przed rozpoczęciem pandemii. W trudnych chwilach mogła liczyć na wsparcie rodziców. A takich nie brakowało. Kiedy odeszły jej wody i położna sprawdzała jej rozwarcie, krzyczała na nią, że to nie jest ból i że jest "słaba". "Ciekawe, jak będziesz mordę darła, kiedy będziesz już rodzić" – rzuciła. Teraz Weronika z rozbawieniem opowiada o tej sytuacji, ale wtedy nie było jej do śmiechu.
Do porodu naturalnego jednak nie doszło. Po 27 godzinach zrobiono jej cesarskie cięcie. Choć po porodzie nie miała już przykrych incydentów, koszmarem okazało się jedzenie. Podobnie jak jej poprzedniczki, długo zapamięta to, co dostała w szpitalu.
– Jedzenie było okropne. Po operacji mogłam zjeść obiad dopiero następnego dnia. Dostałam zupę mleczną, chociaż zaznaczałam, że nie mogę pić mleka. Inne panie na zawołanie dostały kisiel, a ja musiałam prosić jak "kundel w budzie". Obiadów się brzydziłam. Bezsmakowe ziemniaki z jednym, cuchnącym klopsem – wzdycha.
W końcu dostała kisiel, który okazał się zagęszczoną wodą. Na śniadanie podano jej plaster szynki o przykrym zapachu i dwie kromki chleba.
Wszelkie próby negocjacji z personelem kończyły się niepowodzeniem. Jak mówi Weronika, mogła tylko "dostać ochrzan" za marudzenie, więc codziennie prosiła rodziców, żeby przynieśli jej jedzenie. Ci donosili jej obiad składający się z mielonego lub schabowego, a czasem zamawiali pizzę. Przynajmniej nie była głodna.
Aleksandra Hyży zwraca uwagę na fakt, że niedostateczne żywienie w szpitalach, zarówno jakościowe jak i ilościowe, tłumaczone jest niskimi stawkami żywieniowymi i przymusem oszczędności. Jak twierdzi, to nie najlepszy argument.
– W świetle badań naukowych pacjent właściwie odżywiony, to pacjent z mniejszym ryzykiem powikłań, szybciej dochodzący do siebie, mniej zestresowany i krócej przebywający w szpitalu. Żywienie powinno być integralną częścią procesu terapeutycznego – podkreśla.