Jest pierwszą "dożywotką" w Polsce. Niedawno wyszła z więzienia
Monika Osińska jako pierwsza kobieta w Polsce została skazana na dożywocie. Wraz z dwoma kolegami brała udział w zabójstwie Jolanty Brzozowskiej. W marcu 2023 roku wyszła na wolność, a jej sprawę opisał w książce "Historia na życie i śmierć" Wojciech Tochman. - Nikt, łącznie z sądem, nie zadał sobie pytania dla mnie - jako reportera - kluczowego: jak taka zbrodnia była w ogóle możliwa? - pyta w rozmowie z Wirtualną Polską.
Oto #HIT2023. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.
Katarzyna Pawlicka, Wirtualna Polska: Monika Osińska zabiła?
Wojciech Tochman: Brała udział w okrutnej zbrodni, która nigdy nie powinna się zdarzyć. Zapłaciła blisko trzydziestoletnim więzieniem. Jednak Monika Osińska nie zabiła. Świadczą o tym akta sprawy.
Została jednak skazana za zabójstwo na karę dożywotniego pozbawienia wolności, tym samym stając się pierwszą "dożywotką" w Polsce.
Płeć Moniki Osińskiej bez wątpienia miała wpływ na to, jak została osądzona. Chociaż sprawców było troje, media koncentrowały się na jedynej kobiecie biorącej udział w tej zbrodni. Zrobiono z niej bezwzględną przywódczynię, którą nie była.
Nazwisko Moniki znali prawie wszyscy, natomiast mężczyzn, którzy tę zbrodnię zaplanowali w tajemnicy przed nią, już nie. Ona nie wiedziała, że idą zabić. Nie dotknęła ofiary. To oni zadawali ciosy. Jej rola w przestępstwie była mniejsza, co zauważył po 27 latach sąd, który zdecydował o warunkowym przedterminowym wyjściu skazanej. Sądy wydające pierwsze wyroki uznały wprawdzie, że zakres jej udziału był inny od dwójki pozostałych, ale odpowiedzialność taka sama.
Dzisiaj, po tylu latach, tamta prawda nie daje się już obronić. O tym napisałem "Historię na śmierć i życie". Uważam, że gdyby Monika była chłopakiem, sąd rozstrzygnąłby wątpliwości na jej korzyść i wymierzyłby jej niższy wyrok.
Być może, gdyby sprawcami było trzech chłopaków, wyrok byłby niższy dla całej trójki. Bo nie byłoby takiej presji mediów i opinii publicznej. Dziennikarze by sprawę odnotowali, ale nie śledziliby jej z taką codzienną uwagą i furią. To kobieta na ławie oskarżonych, młoda, piękna i inteligentna, wzbudzała ich wściekłość.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
"Bestią" nazywał Monikę Krzysztof O. - szwagier ofiary, który odegrał w tej historii rolę ludowego trybuna, podżegacza, może nawet kata?
Krzysztof O. był właścicielem firmy, w której ofiara pracowała i jednocześnie mieszkała. Będąc z wykształcenia pielęgniarzem, był nazywany przez media mecenasem. Stworzył Stowarzyszenie Przeciwko Zbrodni i zaczął tworzyć atmosferę linczu.
Doszło do tego, że kolportował ulotki nawołujące do przemocy wobec bliskich sprawców. Dziennikarzy miał na jeden telefon. Publikowali bezrefleksyjnie wszystko, co mówił, a on koncentrował całą uwagę właśnie na Monice. Powtarzał, że była tak nieludzka, że kiedy koledzy mordowali, poszła do kuchni i zajrzała do lodówki, szukając tatara. Lała się krew, umierała jego szwagierka, a ona chciała zjeść tatara. Ten tatar wlecze się za nią do dzisiaj. Tymczasem to bzdura, kłamstwo.
Po latach niektórzy dziennikarze oprzytomnieli i nazwali Krzysztofa O. mścicielem. Trudno się z nimi nie zgodzić. Był agresywny, wulgarny. Zmanipulował opinię publiczną, pod presją której sąd się ugiął.
Nikt nie sprzeciwił się dominującej narracji?
Nikt, łącznie z sądem, nie zadał sobie pytania dla mnie - jako reportera - kluczowego: jak taka zbrodnia była w ogóle możliwa? Nikt nie zastanawiał się, kim naprawdę byli ci maturzyści, którzy "zabili dla kilku ciuchów". Krzysztof O. dał mediom prostą odpowiedź: to są bestie. A zwłaszcza ta młoda bezwzględna kobieta. Najbardziej szczegółowych odpowiedzi udzielili psychiatrzy, którzy obserwowali Monikę przez trzy miesiące na oddziale szpitalnym, ale sąd potraktował tę opinię dość wyrywkowo.
Do jakich wniosków doszli?
Ich opinia jest długa. Wynikało z niej m.in., że Monika nie ma skłonności przywódczych i dominujących, które jej przypisywano. Nie zaobserwowano u niej cech agresywnych i wykluczono "głęboką demoralizację". Tę "głęboką demoralizację" stwierdziła psycholożka więzienna, która miała z nią wyłącznie przelotny kontakt.
Ta sama psycholożka miała wpaść na pomysł osadzenia w jednej celi trzech "dożywotek" - każda z nich była bohaterką głośnego, medialnego procesu. Według relacji Moniki miała wrzucić im do celi czarny worek i powiedzieć "zobaczymy, która z was w nim pierwsza wyjdzie".
Podobno mówiła do Moniki "ty mały hitlerowcu". Chciałem z nią porozmawiać, usłyszeć jej wersję, ale się nie zgodziła. Choć wcześniej mnie zapytała: "co pan chce wiedzieć o tym potworze". Na szczęście dzisiaj standardy pracy z więźniami są już inne.
Monika Osińska jest nie tylko pierwszą kobietą skazaną na dożywocie, ale też pierwszą osobą z takim wyrokiem, która przedterminowo wyszła na wolność.
Za to co zrobiła i czego nie zrobiła, zapłaciła z nawiązką. Ci dwaj młodzi mężczyźni, którzy zabili, także, a z tego co wiem, dalej siedzą. Uważam, że w ogóle nie powinni dostać takiego wyroku. Kara dożywocia nie ma sensu, bo od któregoś momentu nie służy niczemu poza zemstą.
Nie jest to tylko moje zdanie. W maju tego roku Europejski Trybunał Praw Człowieka uznał karę dożywocia za torturę, jeśli sposób jej odbywania nie zmierza do społecznej readaptacji skazanej osoby. To znaczy: dożywotnio skazany więzień powinien mieć wyznaczane zadania. Jeśli je spełni – powinien mieć szansę na wyjście np. po 15 czy 20 latach.
Sądzę, że dożywocie powinno zostać zastąpione karą 25 lat pozbawienia wolności z możliwością warunkowego wyjścia np. po 15 latach. To nie oznacza automatycznego wcześniejszego wyjścia na wolność, tylko tyle, że skazany będzie mógł po raz pierwszy poprosić sąd o ocenę swojej osoby nie wcześniej niż po 15 latach.
Sąd penitencjarny, po zasięgnięciu opinii Służby Więziennej i biegłych, zgodzi się na warunkowe zwolnienie albo się nie zgodzi i wyznaczy kolejne zadania. Jeśli skazany będzie nadal uznawany za niebezpiecznego dla otoczenia, dokończy karę, znowu zostanie poddany ocenie i jeśli dalej będzie niebezpieczny, zostanie zastosowany wobec niego tzw. środek postpenalny czyli zamknięte leczenie szpitalne. O takiej ewentualności skazany musiałby się dowiedzieć już w wyroku skazującym.
Monika i dwóch pozostałych sprawców mieli w chwili popełnienia przestępstwa niewiele ponad 18 lat. Dostali dożywocie, chociaż tak surowa kara powinna być przyznawana, tylko wtedy, gdy sąd nie widzi szansy na poprawę.
W przypadku osiemnastolatków, którzy nie są niepoczytalni, nie byli wcześniej karani, doszli do matury bez powtarzania klasy, nie powinno być mowy o takim wykluczeniu. Sąd nie mógł wtedy wiedzieć, czy maturzyści za 20 lat się poprawią, czy nie. Nie dał im takiej szansy. Ta kara była eliminująca, co uważam za ogromny błąd.
Nawet przy tak okrutnej zbrodni?
Nie umniejszam okrucieństwa popełnionej zbrodni. Zginęła młoda kobieta. Chodzi mi tylko o to, by nie odbierać człowiekowi prawa do ponownej weryfikacji, kim jest. Kim stał się po długim czasie odbywania kary. To powinien być czas, który da się ogarnąć ludzkim umysłem. Wtedy taka kara ma sens.
W kilku zachodnich państwach nacisk podczas więziennej resocjalizacji kładziony jest na zrozumienie tego, co zrobiłem i udowodnienie, że się zmieniam. W Polsce system tak nie działa. Mojej bohaterce nikt nie powiedział, co powinna zrobić, by, gdy minie te 25 lat, sąd wypuścił ją na wolność. No to jaka to jest resocjalizacja?
Monika zresocjalizowała się sama?
Przez 27 lat, które spędziła w zakładzie karnym, była karana kilkanaście razy - w pierwszych latach odsiadki i przez cały okres kary nagradzana 120 razy. Nikt z nią - jak utrzymuje - nie rozmawiał ani o ofierze, ani o zbrodni. Twierdzi, że jest winna udziału w zabójstwie, choć sama nie zabiła. I nie chodzi o to, że nie miała w rękach narzędzia zbrodni, nie zadała ciosu, ale że nie miała zamiaru zabójstwa i nie dała sygnału do zadania pierwszego uderzenia.
Sąd pierwszej instancji się z nią nie zgodził, nie uwierzył jej i przypisał jej zamiar bezpośredni. Z akt wynika, że tam było słowo Moniki przeciwko słowu jej kolegi, który zresztą początkowo twierdził, że nie wiedziała o zamiarze zabójstwa, dopiero potem zmienił wersję.
Za co w takim razie się wini?
Że w ogóle poszła tam z kolegami. Myśli, że gdyby odmówiła, oni pewnie też by odpuścili i Jola żyłaby do dzisiaj. Wini się też za to, że kiedy koledzy zaczęli atak fizyczny na ofiarę, nie przeszkodziła im. Twierdzi, że była w szoku, bała się ich reakcji. I ostatnia rzecz - po wyjściu z siedziby firmy nie wezwała pomocy. Za to też ma do siebie ogromny żal i pretensje.
Jak udało się jej przetrwać w więzieniu 27 lat?
Miała wsparcie najbliższych - matki i ojca. Z czasem także osób niezwiązanych z nią rodzinnie - fundacji Dom Kultury, Fundacji Sławek, a także w krytycznym momencie - 17.-18. roku odbywania kary, reporterki Lidii Ostałowskiej, która pierwsza zaczęła dokumentować tę historię. Monika głęboko wierzyła, że ktoś dostrzeże, jak się zmieniła, dojrzała. Miała silny instynkt przetrwania. W 1996 roku była wyrośniętym dzieckiem, które źle oceniło sytuację, poszło z niewłaściwymi ludźmi w niewłaściwe miejsce.
Dlaczego mówi pan o momencie krytycznym?
W rozmowach, które Lidka prowadziła z Moniką pojawia się kilkukrotnie wątek możliwości samobójstwa. Stąd moje przypuszczenie, że gdyby wtedy zabrakło wsparcia, Monika nie dałaby rady i pewnie targnęłaby się na swoje życie.
Dramat kary dożywocia polega na tym, że osadzony nie widzi celu. Jak mówi Monika - "moim celem było obudzić się jutro". A taki cel nie służy resocjalizacji, czyli powrotowi do społeczeństwa. Nawet najbardziej okrutny zbrodniarz ma prawo do nadziei. To prawo człowieka. Czy nam się to podoba, czy nie, powinniśmy je respektować. Zabranie nadziei to prawo zemsty.
Rozmawiała Katarzyna Pawlicka, dziennikarka Wirtualnej Polski