Joanna Racewicz: Rozmawiałam z ludźmi, których jedynym majątkiem była jedna mała reklamówka
- Jak rozmawiać z dzieckiem, które – jak każde inne – rysuje obrazek domu ze spadzistym dachem, płotem, kotkiem naszkicowanym z dwóch kółek i czterech kresek, a obok stawia krzyż. To grób jego mamy, która wyszła na moment ze schronu i już nie wróciła - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Joanna Racewicz, autorka książki "To nie kraj, to ludzie". Opisała w niej wojnę w Ukrainie z perspektywy polskich wolontariuszy i tych, którzy ocaleli. - Upokorzenie, przerażenie, podeptanie, które tym ludziom zafundował Putin, jest nieprawdopodobne - dodaje.
13.10.2022 | aktual.: 13.10.2022 08:33
Katarzyna Pawlicka, Wirtualna Polska: Długo dochodziła pani do siebie?
Joanna Racewicz: To pytanie zadałam moim rozmówcom – wolontariuszom, którzy byli, są i pewnie jeszcze bardzo długo będą na granicy. Każda z tych osób pojechała tam w odruchu serca, z poczuciem niezgody na ludzką krzywdę. Chociaż pierwsza fala pomocy opadła, a skarbonki w marketach czy internetowe zbiórki zapełniają się dużo wolniej niż na początku wojny, oni działają nadal, jeżdżą też w głąb Ukrainy – z pomocą humanitarną, po ludzi.
Na promocję książki przyjechał m.in. Marek Kończewski, strażak z Kowalewka. Tego samego dnia wracał z Donbasu, w paszporcie nie ma już miejsca na pieczątki z granicy. Ten silny, rosły, nieustraszony mężczyzna siedział w pierwszym rzędzie, słuchał historii Ukraińców i miał łzy w oczach. Nie wstydził się ich. Gdy zapytałam go, czy wojenne obrazy śnią mu się po nocach, odpowiedział, że stara się o nich nie myśleć, próbuje zostawić je za sobą, bo to jedyne, co może zrobić, żeby uporządkować swoje emocje. Działać dalej.
Niestrudzonych jest dużo więcej. Rzadko czytamy o nich w mediach.
Myślimy o nich zazwyczaj w liczbie mnogiej – "wolontariusze", "pomagający". Ich nazwiska nie pojawią się w książkach historycznych. Nikt nie przypnie im orderu do piersi. Tymczasem każdy z nich ma osobną twarz, historię i – co trzeba jasno powiedzieć – ryzykuje życie. Dla rosyjskich żołnierzy napis "pomoc humanitarna" na samochodzie nie znaczy nic. Wielu wolontariuszy trwa na posterunku od początku wojny, jak np. Ewelina Sakowska, która daje z siebie wszystko w hali HOSiR, Ania Borkowska czy Marek Walentyn, którzy odwołali przyjazd do Warszawy na promocję książki, bo w tym czasie mogli pomóc w Odessie. Pojechali po ludzi. Oboje zresztą zapuszczają się bardzo głęboko na tereny objęte wojną. Ania jest mamą dziewięcioletniego chłopca. Podziwiam jej odwagę.
Niestety rozmowa z każdym z tych ludzi wielkiego serca niesie za sobą dramatyczne historie. Z mediów przypominam sobie dosłownie kilka publikacji przytaczających aż tak okrutne opowieści. Chyba powinniśmy słyszeć ich jak najwięcej, by chociaż spróbować zrozumieć, czym dla Ukraińców jest ta wojna.
Wolontariusze z głębi Ukrainy przywożą historie o ludziach, których dom składa się teraz z kilku zrujnowanych ścian krytych plandeką lub kawałkiem koca. W takich warunkach żyją od miesięcy. My, Polacy mamy oczywiście swoje problemy: szalejącą inflację, drożyznę, dramat z węglem. Tylko porównajmy to wszystko z sytuacją, gdy ktoś ucieka z płonącego domu i może zabrać ze sobą tylko jedną walizkę. Czasem nawet ona jest luksusem – w najgorszym momencie na dworcu kolejowym w Kijowie czy Lwowie ludzie słyszeli, że miejsca na bagaże i zwierzęta nie ma. Że – jeśli chcą uciekać, ratować życie – wszystko musi zostać na peronie. Porażające. Rozmawiałam z ludźmi, których jedynym majątkiem była jedna mała reklamówka. To wszystko. Wciąż tutaj są i potrzebują naszej pomocy.
Rozmawiała pani z nimi na dworcach, w poczekalniach, punktach recepcyjnych.
To było jedno z moich najtrudniejszych doświadczeń, a przecież dotknęłam tego dramatu wyłącznie za ich pośrednictwem. Trudno sobie nawet wyobrazić, jak to jest go doświadczać. Chłopczyk, którego zdjęcie trafiło na okładkę książki, właśnie wysiadł z mamą z pociągu. Jechali przez cztery dni w okropnych warunkach: w zamkniętym na głucho wagonie, w którym nie można było otworzyć nawet okna. Z dwiema czynnymi toaletami na pół tysiąca ludzi. Kobieta, której chciałam podać kanapkę, poprosiła, żebym nie podchodziła bliżej. Kiedy zapytałam dlaczego – czy może jest chora, potrzebuje pomocy lekarza, odpowiedziała, że po prostu śmierdzi. "Nie widziałam łazienki przez cztery dni. Nie chcę, żebyś to poczuła" – powiedziała. Rozmawiałam też ze starszym człowiekiem, któremu udało się uratować album rodzinny. Mówił, że to najcenniejsze, co ma. Uciekając przed wojną przebył kilkaset kilometrów, do obcego kraju, do nieznanego świata. Wcześniej najdalej był w swoim obwodowym miasteczku. Upokorzenie, przerażenie, podeptanie, które tym ludziom zafundował Putin, jest nieprawdopodobne.
Dzieci patrzące na to, jak żołnierze rosyjscy gwałcą ich matki, torturują ojców, zabijają bliskich. Wiele z nich trafiło do Polski pod opieką obcych.
Jak rozmawiać z dzieckiem, które – jak każde inne – rysuje obrazek domu ze spadzistym dachem, płotem, kotkiem naszkicowanym z dwóch kółek i czterech kresek, a obok stawia krzyż. To grób jego mamy, która wyszła na moment ze schronu i już nie wróciła. Sam wybrał dla niej sukienkę na pogrzeb – tę, którą kilka dni wcześniej włożyła na jego urodziny. Anton z Żytomierza siedział na rozłożonym łóżku polowym, rysował swój obrazek. Ktoś trzasnął drzwiami, kredki się rozsypały, a chłopiec się skulił, bo hałas kojarzył mu się jednoznacznie – z nalotem bombowym. Chłopcy, których poznałam w innym miejscu, bawili się dominem. Kiedy ustawiłam klocki jeden za drugim, by pokazać im, jak równo zaczną upadać, nie pomyślałam, że wydają terkot podobny do karabinu maszynowego. Młodszy natychmiast skulił się pod ścianą. Starszy powiedział do mnie tylko: "Nie mogłaś tego wiedzieć, nie wiesz, przez co przeszliśmy".
Każdy z pani rozmówców opowiada historię "swojej wojny" – takie sformułowanie pada w książce. Zgadzają się natomiast na pewno w jednym – rosyjscy żołnierze nie mają litości, zabijają dla rozrywki, gwałcą, plądrują. Za nic mają ludzkie życia.
Weronika Marczuk podczas spotkania autorskiego zadała mi pytanie, jakim trzeba być człowiekiem, żeby na oczach małego chłopca gwałcić jego mamę i tatę. Jakim trzeba być człowiekiem, żeby robić krzywdę dziewięciomiesięcznej dziewczynce, wkładając w jej intymne miejsce kawałek świeczki i patrzeć, jak się wykrwawia? Nie wiem, czy ktokolwiek potrafi udzielić odpowiedzi.
Spisując te historie, czytałam jednocześnie książkę Anny Politkowskiej, wspaniałej rosyjskiej dziennikarki, z pochodzenia Ukrainki, przeciwniczki Kremla zamordowanej w dramatycznych okolicznościach, w windzie jej bloku w centrum Moskwy. W "Rosji Putina" opisuje między innymi rzeczywistość w rosyjskich jednostkach wojskowych w latach 90. Jeśli oficerowie są gotowi w tak haniebny sposób traktować swoich podwładnych w koszarach, strach myśleć, do czego ci żołnierze są zdolni, idąc na front. Karmieni propagandą, że ruszają walczyć z nazistami, ratować swoje rodziny, bronić Rosji, która "nigdy nikogo nie napadła". To oczywiście nie usprawiedliwia ich czynów, ale w pewnym stopniu tłumaczy, z jakim demonem mamy do czynienia.
Tym większe jest bohaterstwo wolontariuszy, którzy dobrowolnie chcą się z nim mierzyć.
Każda osoba przekraczająca granicę ryzykuje życie. Książka kończy się opowieścią o Tomku "Mavericku" Walentku, który zgłosił się do legionu cudzoziemskiego, by walczyć za Ukrainę – kraj jego narzeczonej. Został tam zresztą bardzo źle potraktowany przez dowódców, mam nadzieję, że to tylko jednostkowe przypadki. Potem przeniósł się do innej jednostki. Stracił życie, wracając na pole walki po ciało kolegi. Kilka tygodni przed śmiercią oświadczył się Marcie. Kilka następnych Marta czekała, by odebrać ciało swojego ukochanego. To bardzo namacalny przykład, że w tej wojnie giną także Polacy.
Polacy, których pomoc jest niezwykła, opisywana przez media na całym świecie. Znamienne, że już w pierwszych dniach wojny różnica między polską a ukraińską stroną granicy była ogromna. U nas jedzenie, wolontariusze, namioty. Tam pusto. Z czego pani zdaniem to wynika?
Tę sytuację opisuje m.in. Sebastian Zimny, który przy granicy był jako jeden z pierwszych, już 25 lutego. Uderzyła go kompletna pustka po stronie ukraińskiej. Żadnych namiotów, punktów pomocowych. Dwóch celników, a za nimi tłum ciągnący się po horyzont. Po polskiej stronie wszyscy czekali w blokach startowych, żeby tylko ruszyć z pomocą. Był okropny ziąb. Kobiety przynosiły pełne garnki ciepłych zup, natychmiast pojawili się wolontariusze z kocami, kanapkami, herbatą. Znajomi z różnych części Europy pytają mnie, dlaczego u nas nie ma obozów filtracyjnych dla uchodźców – tak przecież postąpiłaby Francja, Niemcy czy Holandia. Odpowiadam, że po prostu nie były potrzebne. Potraktowaliśmy Ukraińców jak naszych braci i sąsiadów. Nie zadawaliśmy pytań.
"Ten kraj jest pęknięty" – tak mówią o Ukrainie siostry niepokalanki z Jazłowca, które przyjęły pod swój dach setkę kobiet z dziećmi. Jak jeszcze wojna obnażyła te pęknięcia?
Uderzyło mnie żądanie łapówki od celnika, który wiedział, że jedziemy z pomocą. "Rozumiem, że chcecie pomóc, ale ja jestem tu, a oni tam, dzieli nas 1500 km. To nie moja wojna" – powiedział. Jadąc przez zachodnią część Ukrainy przecierałam oczy ze zdziwienia, widząc ludzi puszczających z dziećmi balony, wychodzących na festyny i do restauracji, chodzących do kina i na koncerty, w momencie, gdy na Odessę, Ługańsk i Donieck spadały bomby. Wyparcie? Mechanizm obronny? A może po prostu chęć życia.
Słyszymy także o postawach Ukraińców nazywanych w uproszczeniu roszczeniowymi. Takie sytuacje się zdarzają, ale nie powinny mieć wpływu na potrzebę dalszego pomagania. Wojna wyzwala w ludziach piękne i wzniosłe, ale też złe i mroczne odruchy. Nie wiemy, jak zachowalibyśmy się, gdyby to nasz dom płonął, gdyby to nas los wypchnął w stronę zachodu z jedną torbą w ręce. Jak pisała genialna Wisława Szymborska, "tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono".
Wojna może nas czegoś nauczyć? "Byliście pierwsi, którzy zrozumieli, że ta wojna to nie tylko wojna przeciwko Ukrainie" – powiedziała Ołena Zełenska podczas wystąpienia na Warsaw Security Forum.
Wspomniany już Tomek "Maverick" przestrzegał, że musimy ruszyć na pomoc Ukrainie, bo jeśli tego nie zrobimy, Rosjanie przyjdą i po nas. Przesada? Oby, ale pamiętajmy, że słowa wypowiedziane w 2008 roku przez Lecha Kaczyńskiego w Tibilisi również przez lata zdawały się być na wyrost. Wojna zaczęła się w 2014 roku, gdy Putin zabrał Krym. Co wtedy zrobił świat poza kilkoma gniewnymi pomrukami? A teraz? Wojska rosyjskie i białoruskie stały przy ukraińskiej granicy od kilku tygodni, a my wierzyliśmy, że to tylko blef. Wojna, w której walczą ze sobą dwie armie, giną cywile, nie mieściła nam się w głowach.
Proszę zobaczyć, z jakim przyzwoleniem świat hodował potwora. Książka Krystyny Kurczab-Redlich "Wowa, Wołodia, Władimir. Tajemnice Rosji Putina" ukazała się osiem lat temu i wtedy przeszła właściwie bez echa, a pokazywała, że mamy do czynienia z człowiekiem, który nigdy nie był kochany. Psychopatą i paranoikiem, socjopatą mówiącym podczas antyrządowych zamieszek, że za jednego zabitego policjanta czy żołnierza trzeba zabić nawet 20 cywili. Wtedy nikt nie zwracał na to uwagi. Ot, retoryka, hiperbola.
Wojna się nie skończyła, mimo zburzonego mostu krymskiego. Dlatego niezwykle ważne, by Ukraińcy nie czuli się pozostawieni samym sobie, żeby mogli na nas liczyć.
Rozmawiała Katarzyna Pawlicka, dziennikarka Wirtualnej Polski
Zapraszamy na grupę FB - #Wszechmocne. To tu będziemy informować na bieżąco o terminach webinarów, wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!