Karolina Sulej napisała wstrząsającą książkę. Nikt tak jeszcze nie mówił o obozach koncentracyjnych
"Rzeczy osobiste. Opowieść o ubraniach w obozach koncentracyjnych i zagłady" to książka, która może zmienić postrzeganie miejsc, które kojarzą się wyłącznie z pasiakami i ogolonymi głowami ofiar. Karolina Sulej przez 10 lat pracowała, by ten obraz odczarować. Lektura jej książki nie będzie przyjemną podróżą, za to taką, której wszyscy potrzebujemy.
13.10.2020 14:08
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Karolina Błaszkiewicz, WP Kobieta: Z wizyty w Auschwitz najbardziej pamiętam stertę butów. Ty o ubraniach w obozach napisałaś książkę. Dlaczego to tak istotny temat?
Karolina Sulej: Dwadzieścia minut to czas, jaki mijał od przejścia z rampy w Treblince, obozie śmierci, do tamtejszej komory gazowej. Każdy obóz był okrutną taśmą produkcyjną, która miała na końcu "wypluć" sformatowanego więźnia obozu koncentracyjnego, zniszczonego psychicznie i gotowego do dalszego niszczenia. Dystrybuowanie strojów, czy to były stroje pasiakowe, czy jak już ich zabrakło, zwyczajne szmaty, było częścią aparatu przemocy, który miał człowieka – koniec końców – zabić. A dlaczego? Bo łatwiej zabić lub zadać cierpienie komuś, kogo nie uważamy za człowieka, tylko za jakąś obcą istotę, rzecz.
Obozowe ubranie drapało, śmierdziało, raniło, nie pasowało, nosiło ślady fizjologii, było w nim zimno, a na dodatek najczęściej pochodziło od osoby, która w nim wcześniej zmarła. Ale też ubranie w obozie miało potencjał, żeby uratować więźnia i pomóc mu przetrwać. Obóz był pełen rzeczy, nad którymi oprawcy nie mieli kontroli, a które pomagały więźniom i więźniarkom buntować się wobec sformatowania.
Czytałam o tym i byłam kompletnie wstrząśnięta.
Zależało mi, żeby pokazać czytelnikowi, że do obozu wchodziło się jako jednostka z biografią: ze swoim kapeluszem, butem, garsonką, walizką, obrączką - wszystkim, co wydaje się człowiekowi oczywiste. W ciągu bardzo krótkiego czasu wszystko to jednak zostaje mu zabrane. I zostaje często bez włosów, w nieswoich, obrzydliwych ubraniach, a musi mieć siłę funkcjonować i normalnie myśleć. Nie można zignorować, jak wielkiego heroizmu wymagało od więźniów to, żeby się podnieść z tego procesu odczłowieczania, przemiany w więźnia.
Kiedy to do ciebie dotarło?
Po tym, jak trafiłam na wspomnienie Marii Jezierskiej, które znalazłam w archiwum Muzeum Auschwitz-Birkenau. Nosi ironiczny tytuł "Moda made in Auschwitz". Maria Jezierska opisała tam swoje doświadczenia obozowe z perspektywy odzieżowej. Swoje wspomnienia poprzedza specjalnym wprowadzeniem, trochę usprawiedliwieniem, trochę wyjaśnieniem, że choć może nam się to dziś wydawać niezrozumiałe i błahe, doświadczenie odzieżowe w obozach było równie ważne, co doświadczenie głodu i wyniszczenia pracą.
Pisała, że wolny człowiek pozwala sobie na zmiany mody, a człowiek zniewolony, jak oni, ma odmówione także prawo do kształtowania swojego wyglądu. Walka w obozie o to, aby przetrwać, żeby mieć odwagę, mieć nadzieję na przyszłość, toczyła się o nieodebranie sobie jednostkowości. Jeśli człowiek pogodziłby się z tym, jak widzieli go jego oprawcy, to by się poddał.
W książce cytujesz inną więźniarkę, która mówi wprost, że nikt w obozie nie płakał od rana do wieczora, bo gdyby tak było, rozpacz nie pozwoliłaby przetrwać.
Alicja Gawlikowska-Świerczyńska ma dziś prawie 100 lat, ale doskonale pamięta doświadczenia obozowe. Ma wyczuloną pamięć do materii, wyglądu, kobiecości. Wciąż jest zadbaną, elegancką kobietą. Codziennie się maluje i czesze. I to ona właśnie zapytała mnie, podchwytliwie, czy ja myślę, że oni tam non stop tylko wyli z rozpaczy. Odpowiedziałam, że chyba tak, a ona na to: "No nie, bo byśmy tego nie przeżyli. Musieliśmy mieć jakąś odskocznię. Musieliśmy wobec tej śmierci jakoś żyć, to była negocjacja".
Wiesz, że reakcje na książkę o modzie w obozach koncentracyjnych, mogą być różne. Ktoś może zapytać, czy ta Sulej upadła na głowę.
Sulej nie ma tu znaczenia. Ja jestem tylko położną dla opowieści ludzi, którzy przeżyli. I oni o ubraniach mówią, pamiętają. Do książki odbyłam kilkanaście rozmów z Ocalałymi, a ilości przejrzanych książek, dokumentów, to już nie zliczę. Ubranie jest dla mnie soczewką przyglądania się całemu mechanizmowi, systemowi obozów – od góry do dołu.
To też jest zaskakujące, że w obozie istniała "hierarchia ubraniowa".
Wystarczy posłuchać historii osób, które – wydaje się, wbrew logice, ryzykując życie - nie chciały oddać swoich rzeczy albo nie pozwalały obcinać sobie włosów. Albo z narażeniem życia skazywały się na głód, żeby mieć koszulę, czy się umyć. Naprawdę musisz się myć, skoro możesz zginąć w następnej sekundzie?
Leon Weintraub mówił mi, że nie zapamiętał wiele z obozów, bo to dla niego zbyt traumatyczne przeżycie, ale pamięta, jak upokarzające było odebranie mu wszystkich rzeczy, to ogołocenie, a potem te szmaty, które nosił i przysiągł sobie, że po wojnie nigdy nie pozwoli nikomu w ten sposób go widzieć.
Nie pozwolił?
Zawsze ma garnitur i krawat, bez krawata czuje się goły. Zdał sobie sprawę, że wygląd i ubiór to nie jest tylko potrzeba estetyczna, to potrzeba moralna. To kwestia godności i poczucia sensowności egzystencji – wiary, że jest się człowiekiem z biografią.
Więźniowie musieli kombinować i kluczyć. I na pewno musiało ich poruszać to, że noszą ubrania po ludziach, którzy dopiero co zostali zagazowani.
Oczywiście, że ich to poruszało. Richard Glazer pisał o swojej pracy w komandzie sortującym ubrania w Treblince, że czuł się dandysem makabry. Jego garderobę stanowiły luksusy, które teraz były jedynie śmieciami po cudzym życiu. Śmiał się przez łzy, że ze swoimi kolegami są niby subiekci w groteskowym domu handlowym. Oficerowie często przychodzili do magazynów odzieży przed urlopem, żeby wybierać ubrania dla siebie i swoich żon. Radzili się więźniów niby obsługi butiku.
Nie da się opowiedzieć o obozie bez tego przedziwnego krwioobiegu, który tam istniał. Ja to zresztą opisuję – tzw. bazary, "czarne giełdy", były w prawie każdym obozie.
Dużo uwagi poświęcasz też oprawcom.
Najważniejsza jest perspektywa ofiar, oczywiście, bez dwóch zdań. Ale nie da się opowiedzieć o pasiaku bez wspomnienia o mundurze. Nie da się zrozumieć tego, co czuje człowiek w pasiaku, gdy nie pamiętamy, że jego nadzorcą jest osoba w mundurze. Pasiak ma upokarzać, odczłowieczać. Mundur ma przydawać nadludzkiej władzy, opakowywać w grozę i autorytet.
I ma być czysty, oddzielający od tego, co brudne.
Oczywiście także na poziomie metafory. Brud to więźniowie, nieczyści rasowo podludzie. Esesman w obozowym "skażonym" krajobrazie jest za pomocą stroju izolowany od zagrażającej rzeczywistości. Komendant obozów śmierci, Treblinki i Sobiboru, Franz Stangl, nadzorując selekcje, zawsze pojawiał się na rampie w białym mundurze. Na bieli doskonale znać było zabrudzenia, pilnował więc, aby do nich nie dochodziło, jeżdżąc konno po obozowym błocie.
Mundur wywoływał agresję, chociaż po jego zdjęciu strażnicy i strażniczki wydawali się ciepłymi ludźmi…
Moim ulubionym przykładem na to, jak niesamowicie łatwo jest zmienić zachowanie, kiedy zmienia się kostium i scenografia, jest zakład fryzjerski w Ravensbruck. Więźniarki były tam fryzjerkami, a strażniczki klientkami. Tutaj to więźniarki sprawdzały, czy nadzorczynie nie mają wszy, a nie odwrotnie. W obozie więźniarkom nie wolno było nawet przypadkiem dotknąć nadzorczyni. Natomiast w salonie fryzjerskim myły włosy strażniczek, czesały, zaplatały, masowały im głowy. Same też mogły umyć głowę, położyć sobie kompres na twarz. Strażniczki przymykały na to oko. Nosiły też inne stroje – błękitne fryzjerskie kitle i czepeczki podobne do tych, które nosiły niegdyś pokojówki.
Ciekawe jest też to, jak szybko przyszłe nadzorczynie wchodziły w swoje role.
Często były to kobiety z nieudanym życiem, po rozwodach, z niechcianym dzieckiem, z jakąś zawodową porażką na koncie, desperacko szukające pracy. Nie zapominajmy, że trwała wojna. Panowała bieda i niedobór wszystkiego. A tu - stała praca, wikt i opierunek. I ten mundur, te buty, wszystko ładne i nowe. Więźniarki wspominają, że nowe kandydatki przychodziły takie niezdarne, wylęknione, a opakowane w ten mundur, uczone chodu, już po kilku dniach robiły się nagle pewne siebie. Kostium je prostował, dodawał pewności.
Czasem taki rekwizyt w sposób błyskawiczny zmieniał także życie więźnia.
Maximilian Grunfeld, który po wojnie założył lukratywną markę made-to-measure i jego garnitury nosi dziś między innymi prezydent Obama, w Auschwitz prał nazistowskie mundury. W pewnym momencie przerwał kołnierzyk koszuli. Kapo pobił go niemal do nieprzytomności, a potem rzucił mu zbrukaną koszulę w twarz jako nic niewarty śmieć. Ale nie dla Maximiliana. Znajomy krawiec w pralni nauczył go szyć, dzięki czemu zszył przerwany kołnierzyk. Następnego dnia, jak pamięta: "wiedziony jakąś siłą", założył tę koszulę pod obozowy pasiak. Od tej pory oficerowie zaczęli traktować go lepiej. Podobnie inni więźniowie. Uzmysłowił sobie, że ta koszula coś znaczy.
Co najbardziej poruszyło cię w trakcie pracy nad książką?
Na pewno każda rozmowa z osobą, która przeżyła obóz. Zawsze pilnuję, żeby nie zadać pytania, które mogłoby kogoś urazić, ale akurat z byłymi więźniami i więźniarkami było tak, że w ogóle nie byli oburzeni z powodu wybranego przeze mnie tematu, a raczej byli zadowoleni i zaskoczeni, że dopiero teraz ktoś ich o to pyta. Często pokazywali mi rzeczy, które przechowywali – czy to bojtel, czy sweterek, czy kawałek pasiaka, który przerobili na czapeczkę. Historie o przedmiotach-towarzyszach były dla nich bardzo ważne.
Co się wtedy czuje?
Ja bardzo przeżywam każde spotkanie z przedmiotem. Na pasiakach widać, ile przemocy zostało zadane albo czy ktoś starał się ubranie jakoś przysposobić, a jeśli tak, to gdzie widać ślady łatania, dopasowywania, troskę.
A widać wszystko. Te przedmioty same w sobie są materialnym dowodem na to, że obóz nie był jednokolorowy, czarno-biały, pasiasty. Było w nim wiele rzeczy, często absurdalnych, w których więźniowie musieli chodzić: nawet balowe suknie, pantofelki, cały przekrój rzeczy, które odbierano nowoprzybyłym. Gdy już zabrakło pasiaków, które anonimizowały więźnia, to kolejnym sposobem, żeby zadać mu cierpienie, była drwina, używanie stroju jako szykany innego rodzaju. Kiedy da się więźniowi tak absurdalne stroje jak balowa suknia i wytworna bielizna, żeby "chroniły" go w czasie niewolniczej pracy, to nie dość, że sprawią mu fizyczny ból, to jeszcze sprawią mu psychiczną torturę.
Zofia Krzyżanowska wspomina, że w takim groteskowym stroju czuła się zbyt śmieszna, by cierpieć. To szczyt perfidii.
Powiedz, z czym chciałabyś zostawić swoich czytelników?
Po pierwsze, z tym że heroizm nie polega na wielkich czynach. Maria Jezierska pisała o chusteczkach wiązanych na różne sposoby przez więźniarki, zsuwanych zawadiacko z czoła, prasowanych własnym ciężarem podczas snu, że są to "proporczyki podjazdowej walki z wrogiem".
Po drugie chciałabym przekonać czytelników, żeby nie dyskryminowali swoich codziennych praktyk, nawet jeśli czasem jest nam trudno. Alicja Gawlikowska-Świerszczyńska powiedziała mi: "Niezależnie od tego, przez jaki dramat by się przechodziło, nie wolno rezygnować z najprostszych rzeczy. Trzeba się myć. Trzeba się ubrać i uczesać. To jest potrzebne nie tylko po to, by przeżyć, ale i po to, by chciało się żyć później".
I trzecia rzecz: bardzo mi zależy na tym, żeby namówić jak najwięcej osób, że warto zrozumieć, jak ważnym elementem kultury, intymnym, skomplikowanym, jest ubranie. Nie tylko w obozie, ale w codziennym życiu i żeby zacząć o nim myśleć jako narzędziu refleksji nad naszą kondycją. Jesteśmy im to winni.