GwiazdyKatarzyna i Cezary Żakowie

Katarzyna i Cezary Żakowie

Popularna aktorska para je sałatki, mieszka w nowym, pięknym domu i znów razem gra w serialu...

Katarzyna i Cezary Żakowie

16.03.2006 | aktual.: 28.03.2006 13:43

Anna Kaplińska-Struss: _Jestem w szoku! Jak Pan schudł! Ciężko było? _C. Ż.: Przez pół roku bardzo ciężko. Potem jest tak gigantyczna motywacja, że już jest łatwiej. Najtrudniejsze jest schudnąć pierwsze 10 kilo. Ja w ciągu trzech lat zrzuciłem 32. Od 40 lat byłem grubasem, zawsze miałem kompleksy z tego powodu, zawsze było mi z tym źle i nie wierzę nikomu, kto mówi, że tak nie jest.

_– Rozmawiał Pan o tym z innymi „puszystymi”? _C. Ż.: Chciałem zawsze zagadnąć pana Wojciecha Manna, ale kiedy nadarzyła się okazja, właśnie schudłem. A on tak bardzo nie mógł przyzwyczaić się do mojego nowego wyglądu, że w czasie kręcenia programu w TVP wciąż się mylił i nazywał mnie Cezarym Pazurą.

_– A czuje się Pan teraz kimś innym? _C. Ż.: Nie. Absolutnie nie. Za to żonie zdarzyło się ostatnio krzyknąć w łóżku: „Kto to jest?! Jak ty się nazywasz?!”

_– To niech Pan opowie o tej męczarni pierwszych tygodni odchudzania. _C. Ż.: Dużo nie jadłem. Ale co chwilę. Po takiej, dajmy na to, golonce, za godzinę były sery, potem deser, przekąska, a potem kolacja. I tak to się kręciło. W teatrze pani bufetowa ze mnie nieźle żyła. Kanapeczki schodziły wszystkie w czasie prób. Jak już podjąłem decyzję o odchudzaniu, bardzo pomogła mi Kasia.
K. Ż.: Ale przede wszystkim trzeba mieć, kochanie, tak silną wolę, jak ty.

_– Jak Pani męża wspierała? Lodówkę na kluczyk zamykała? _C. Ż.: Umówiliśmy się, że jak wracałem z teatru o 23., to w lodówce czekała na mnie gotowa sałata. Nie zabierałem się za samodzielne przygotowywanie posiłku, bo wtedy dziwnym trafem wszystko znikało z lodówki. Ta sałata stała sobie skromniutko i na mnie czekała.
K. Ż.: Jak wyjeżdżałam na spektakl, miałam w głowie zakodowane: „Zrobić sałatę!”
C. Ż.: Dzisiaj dostałem 17 maili w sprawie odchudzania. Ludzie skarżą się, że zaczynają jeść wieczorem, jak wrócą z pracy.
K. Ż.: Chciałam pomóc Cezaremu, bo lekarze wszczęli alarm, że coś jest nie tak. Zaczęłam kupować tony warzyw świeżych i mrożonych. Sama robiłam zakupy, żeby go nic nie kusiło. Nie było w domu ryżu, makaronów ani chleba.

_– Niektórzy, żeby schudnąć, chwytają się różnych sposobów. Słyszałam nawet o hipnozie. _C. Ż.: Zawsze wiedziałem, że to bzdury. Przerabiałem natomiast wszystkie możliwe diety: od Cambridge po Kwaśniewskiego, od lotników po amerykańską. Chudłem, ale zawsze wracałem do poprzedniej wagi. A tym razem coś mi się w głowie przestawiło.

_– Ale co się przestawiło? _**C. Ż.:**To był koniec kręcenia „Miodowych lat”. Byłem po czterdziestce. Pomyślałem, że skoro w podręcznikach piszą, że faceci w tym wieku kupują czerwone porsche, zmieniają partnerki, to ja też coś muszę zmienić. I zmieniłem siebie.
K. Ż.: Pomyślałam wtedy też, że jeżeli w garażu pojawi się inny samochód, to chyba czas, żebym pakowała walizki. Bałam się, że w domu pojawi się „ryczący czterdziech”. No i postanowiłam Cezarego wesprzeć w jego całkiem niegłupim postanowieniu.
C. Ż.: Ogromnie jest ważne, żeby grubas nie był sam.

_– A nie bała się Pani, że to odchudzanie to preludium do zakupu porsche? _Proszę pani, ja się do dzisiaj boję. Jak już tak szczerze rozmawiamy, to wciąż sobie mówię: „Ryzyk-fizyk”. Bo Cezary podoba się kobietom.

_– A córki Pana wspierały? _C. Ż.: Nie. Starsza, Ola, zobaczyła, że schudłem, dopiero gdy pozbyłem się 15 kilogramów.
K. Ż.: Pierwszych 10 kilo nikt nie zauważył oprócz mnie. Poznawałam po ubraniach.

_– Co Pan robi?! Słodzi kawę?! _C. Ż.: Tak, bo lubię. Proszę pani, my się nie katujemy, my po prostu się dobrze odżywiamy.
_ – A nie boi się Pan, że za pół roku wróci do starej wagi? _**K. Ż.:**Niech pani nawet tak nie mówi! Spakowałam wszystkie rzeczy Cezarego i oddałam biednym! Może tylko dwie koszule ukryłam na strychu. Żeby mu unaocznić za jakiś czas, jak bardzo się zmienił. Poza tym wiem, że Cezary nie przytyje, bo chroni go radość tej przemiany.

_– Jest taki stereotyp: chudy – smutny, gruby – wesoły. _C. Ż.: Nie widzę w sobie obniżenia nastroju.

_– Mąż nie chodzi po mieszkaniu wściekły i głodny? _K. Ż.: Chodzi atrakcyjny i wesoły.

_– Są teorie tłumaczące na przykład bulimię, że jedzenie to kompensacja. Opychają się ci, którzy nie czują się kochani. _C. Ż.: Nie wiem, czy jadłem dlatego, że czułem się niekochany. Nie czytałem książek psychologicznych na ten temat. Interesowało mnie schudnięcie, a nie babranie się w przeszłości. W pewnym momencie zrozumiałem, że to źle, że jestem gruby i się od tego odciąłem.
_ – Pan siebie wtedy nie lubił? _**C. Ż.:**Nie lubiłem swojego wyglądu, a to jest różnica.

_– Panią kręciło to, że mąż jest otyły? _K. Ż.: Mnie kręcił Cezary. On jako facet, jego dusza, a nie tusza. Jako chucherko czułam się przy nim bezpiecznie. Poza tym przy grubym mężu nie musiałam się frustrować, jak trochę przytyłam po dzieciach.

_– A nie boi się Pan, że teraz przestanie Pan być obsadzany? _C. Ż.: Ludzie! Czy my żyjemy w XIX wieku, że jest się przypisanym do typów ról? Miałem do końca życia grać sympatycznych fajtłapów?

_– To było odważnie z taką tuszą zdawać do szkoły teatralnej? _C. Ż.: To był akt odwagi. Bo jako zahukany chłopiec z małego miasteczka słyszałem, że grubych do szkoły nie przyjmują. Dlatego przed egzaminami schudłem 21 kilo, katując się lekami. Po maturze nigdzie się nie dostałem i codziennie dojeżdżałem kilkadziesiąt kilometrów do pomaturalnej szkoły naprawy sprzętu gospodarstwa domowego. Wracając, okłamywałem mamę, że już jadłem w szkole. Potem przeszedłem przez sito egzaminacyjne do szkoły aktorskiej we Wrocławiu cały dumny, że już jestem normalny, choć może nie chudy. A dziekan na korytarzu krzyknął na mój widok: „Nareszcie przyjęliśmy grubasa!” Dowiedziałem się na wejściu, że bycie grubym to zaleta, nie wada. Więc zacząłem tyć.

_– A jak się dorasta, mając przezwisko „Serdelek”? _**C. Ż.:**Wiadomo, że to było niemiłe. Ale byłem lubianym chłopcem. Oczywiście zawsze stałem na bramce. Byłem ociężały i nie brałem udziału w wielu zabawach chłopaków.

_– Czym Pan nadrabiał? _C. Ż.: Ogładą. Wyszedłem z domu konserwatywnego, z tradycjami. Mama była nauczycielką. Grałem na fortepianie, dobrze się uczyłem. Moje kompleksy grubasa były głęboko schowane. Ale niektórzy brali mnie za wyniosłego.

_– Czemu Pan tak na żonę dziwnie spojrzał? To Pani chyba jest wyniosła, skoro potrafi się podobno do męża godzinami nie odzywać? _C. Ż.: No i po co pani ten wywiad robi, jak pani wszystko wie?
K. Ż.: Te ciche dni to już przeszłość.

_– Gdy brała Pani ślub, to wychodziła Pani za „Serdelka” czy za Cezarego? _**K. Ż.:**Za Cezarego. Byłam tak nim zauroczona! Jak przyjechał pierwszy raz do moich rodziców, to tata zadał mi jedno pytanie: „Słuchaj, hmm, a przystojniejszych to w tej szkole teatralnej nie było?” Roześmiałam się i powiedziałam: „Tata, jest mnóstwo, ale są beznadziejni. A on jest cudny!” Bardzo szybko się pobraliśmy.

_– Co się Panu podoba w żonie? _**C. Ż.:**Moja żona jest piękna. Wcześniejsze dziewczyny to były epizody. I byłem przez nie zawsze rzucany. A tu poczułem, że to jest to. Wszystkim mnie ujęła. Chociażby tym, że na obozie jeździeckim, gdzie się poznaliśmy, o czwartej nad ranem zeszła przepasana ręcznikiem kąpać się do jeziora. Pomyślałem sobie: „Wariatka. Będzie ciekawie”. I to się sprawdziło.
K. Ż.: Cezary był na początku bardzo zdystansowany. To ja dążyłam do spotkań.
C. Ż.:Na tym obozie konnym to ja się nie odzywałem. Tam się coś zaczęło, ale potem wróciliśmy do szkoły, każde do swoich zajęć. Dowiedziałem się później, że Kasia była zszokowana, że pierwszy raz jakiś facet ją adorował, a potem się wycofał. Co za gbur!
K. Ż.: Pomyślałam sobie, że mężczyźni są jakoś dziwnie skonstruowani. Na obozie siedzieliśmy godzinami na pomoście i gadaliśmy, robiliśmy wycieczki kajakiem, mieliśmy dużo przygód i śmiechu, widać było, że jest zainteresowanie. A potem cisza. Szkoda, bo fajnie nam było razem. I zaaranżowałam spotkanie, bo chciałam mieć jasność.
C. Ż.: Godzinę później byłem u niej.
K. Ż.: Nie chodziło o to, że ja myślałam, że jestem taka fajna albo że muszę zmusić go, żeby mnie tak nie traktował. Nie. Po prostu szkoda było tak obiecującego związku.
C. Ż.: Do tej pory jest nam tak dobrze. Jesteśmy bardzo do siebie podobni: mamy ten sam gust, podobnie widzimy różne rzeczy. Najlepiej się czujemy w swoim towarzystwie. Dlatego przestaliśmy na wakacje jeździć ze znajomymi. Potrafimy przejechać 600 kilometrów i rozmawiać cały czas przez osiem godzin bez przerwy.

_– Ile lat jesteście razem? _C. Ż: Dwadzieścia.

_– Kryzysy były? _C. Ż.: Pierwszy po siedmiu latach. Przejeździłem cztery lata z kabaretem po kraju. Wiele dziewcząt się kręciło wokół mnie, a ja wokół nich i nagle pojawiła się rysa na naszym związku. Była pokusa odejścia.

_– Jak wyglądało to estradowe życie? _C. Ż.: Spanie w hotelach, podłe jedzenie i przez cztery lata ten sam monolog. Zagrałem też siedem razy sztukę, którą przygotowywałem przez osiem miesięcy. To było nie do wytrzymania.

_– Co Was uratowało? _C. Ż.: Drugie dziecko. Dziecko może zniszczyć wszystko lub uratować. Poza tym po czterech latach zrozumiałem, że życie hotelowo-towarzyskie wśród tancerek kabaretu na dłuższą metę jest niemożliwe.

_– Walczyła Pani o Cezarego? _**K. Ż.:**Tak, ale nie wprost. Na kryzys złożyły się różne czynniki. Często byłam sama w domu. To były czasy bez komórek. Nie wiedziałam, gdzie on jest, kiedy przyjedzie. Nagle się okazało, że mam swoje grono przyjaciół, że jestem przyzwyczajona do swojego rytmu w domu, a tu od czasu do czasu przyjeżdża obcy facet i rozrzuca swoje skarpetki po mieszkaniu. A ponieważ przywozi dużo pieniędzy, to chce być traktowany jak król. Byłam młoda i powiedziałam sobie, że nie chcę tak żyć. Jak miał przerwę w trasie i już zbudowaliśmy relacje, to on znowu znikał na parę miesięcy. I znowu sama. Wtedy każdy napotkany facet, który mnie komplementował, był alternatywą dla Cezarego.

_– Była walka? _K. Ż.: Huśtawka nastrojów. Straciłam ojca i brata w ciągu jednego roku. Byłam bardzo pogubiona. I Cezary w jeden dzień podjął decyzję: koniec z estradą, z wyjazdami.
C. Ż.:Ważne decyzje życiowe były podejmowane w godzinę. Przeprowadzka do Warszawy z Wrocławia to jedna noc. Wsiedliśmy w samochód i pierwszy dom, który znaleźliśmy, kupiliśmy. To był Sulejówek.

_– Kryzysy aktorskie też były? _C. Ż.: Sam fakt, że handlowałem piernikami przez pewien czas, świadczy o tym, że były. Teściowa była z Torunia, więc handel obwoźny artykułami cukierniczymi wydawał mi się dobrym interesem. Wsiadaliśmy z kumplem w samochód w poniedziałek – bo aktorzy mają poniedziałki wolne – i szpula do Torunia. Wracając przez Konin i Kalisz, połowę sprzedawaliśmy na targowiskach, a resztę we wtorek we Wrocławiu. Kolejki się do nas ustawiały.

_– A Pani widziała siebie w biznesie piernikowym? _K. Ż.: Tak, bo to były pieniądze. Wtedy nie było możliwości zarabiania poza teatrem. Teraz jest dubbing, reklama, telewizja. A wtedy nie.
C. Ż.:W pozostałe dni tygodnia też wstawaliśmy o czwartej, po to, żeby jeździć po przedszkolach i szkołach i grać chałtury. Zawsze byliśmy z Kasią „robotni”. Nie siedzieliśmy przy stole i nie narzekaliśmy, jaki to ciężki zawód i dlaczego nikt nas nie angażuje. Tylko harowaliśmy.

_– Czym jest aktorstwo? _C. Ż.: Jestem daleki od przekonania, że ten zawód to misja. Uważam, że to jest rzemiosło, którego trzeba się nauczyć. Ale czasami ludzie bardzo się wzruszają.
K. Ż.: Trzeba się nauczyć przeobrażać się w kogoś innego. Aktorstwo to wieczna opowieść o problemach ludzkich.

_– Gracie w nowym serialu TVP „Ranczo”, w którym pokazana jest polska wieś. Trzęsie nią raz wójt, raz pleban. _K. Ż.: Myślę, że mimo pozorów zabawy, to jest uczciwy i odważny portret polskiej wsi.
C. Ż.: Ponieważ gram braci bliźniaków: księdza i wójta, mamy hasło reklamowe: „O dwóch takich, którzy rządzą całą wsią”.

_– Ale Wy też rządzicie. Niektórzy złośliwi mówią o Was „mafia Żaków”, bo często razem gracie. _C. Ż.: Co ja się teraz będę tłumaczyć. Nic sobie z tego nie robię, bo to nieprawda. Decyzje dotyczące obsady należą wyłącznie do producenta i reżysera. Niech pani się nie wydaje, że tu jest Hollywood ze swoim systemem gwiazd i że aktor może dyktować warunki obsadowe.

_– Córka wójta eksperymentuje i buntuje się. Czy Pana starsza, 19-letnia córka Ola też bywa tak szalona? _C. Ż.: Bywa to dobre określenie. Ola bywa wegetarianką. Bywa zbuntowana. Ale tak naprawdę to młodsza, 11-letnia Zuzia, ma temperament, który może być niebezpieczny.

_– Jak któraś z córek przyprowadzi do domu faceta z irokezem, jak to ma miejsce w „Ranczu”, to co Pan powie? _C. Ż.: Jeśli już dostąpię takiego zaszczytu, to z nim pogadam. Jeżeli będzie wartościowym człowiekiem, to nie powiem „nie”. Bo ja wiem, że irokez będzie zgolony za jakiś czas. Nawet bym chciał, żeby Ola trochę zaszalała. Puszczamy ją do klubów. Niech doświadczy, niech się sparzy.

_– Za rok matura i co? _C. Ż.: Na pewno nie aktorstwo. Może psychologia albo lingwistyka. Raz wspomniała o szkole teatralnej i zamarliśmy z żoną. Ale potem powiedziała: „Jak ja mam się z tymi dziennikarzami spotykać, to ja nie chcę być aktorką”.
K. Ż.: Ola widzi, że ciągle trzeba stawać do castingów, że nie ma raz wyrobionej pozycji, a wciąż niepewność. Cały czas trzeba coś udowadniać, denerwować się. Niby jest popularność, ale gwiazdą nie zostaje się raz na zawsze.

_– Co to jest szczęście? _C. Ż.: Jak latem siadamy na tarasie naszego pięknego domu pod Warszawą. Palę cygaro, Kasia pije wino, dzieci śpią. Księżyc świeci, sosny szumią, psy szczekają gdzieś daleko, puchacz pohukuje. Nasz pies śpi u nóg. Milczymy i jesteśmy szczęśliwi.

Rozmawiała Anna Kaplińska-Struss
Zdjęcie Łukasz Murgrabia
Stylizacja Iza Wójcik
Makijaż Wilson
Fryzury Sylwia Kiliś/Metaluna
Scenografia Agata Przybył
Produkcja sesji Elżbieta Czaja

Komentarze (0)