Blisko ludziKim są polskie ciałaczki? "Lista stale się powiększa"

Kim są polskie ciałaczki? "Lista stale się powiększa"

Karolina Sulej przekonuje, że w Polsce jest coraz więcej ciałaczek
Karolina Sulej przekonuje, że w Polsce jest coraz więcej ciałaczek
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne | Mateusz Kubik
Katarzyna Pawlicka
17.07.2022 11:37

- Polskie kobiety wciąż nie wiedzą, czego chcą w seksie, są bardzo poturbowane, a ciało traktują wciąż jako rodzaj wehikułu do wykonywania domowych i zawodowych obowiązków - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Karolina Sulej - dziennikarka, reporterka, autorka książek, która swoją najnowszą publikacją pt. "Ciałaczki. Kobiety, które wcielają feminizm" przekonuje, że w Polsce cały czas jesteśmy w procesie poszerzania pola tego, co wolno.

Katarzyna Pawlicka, dziennikarka Wirtualnej Polski: Przysłowiowa "goła baba" z plakatu, kalendarza, filmowego kadru zyskuje wreszcie podmiotowość i sprawczość. A nawet siłę wywrotową. To pierwszy z wielu wniosków nasuwających się po lekturze "Ciałaczek".

Karolina Sulej: "Goła baba" ma głos, jest sprawcza, może nie tylko zastygnąć w pozie, żeby cieszyć oko mężczyzny, ale jest w stanie także cieszyć oko innej kobiety i swoje własne. Najpiękniejszą manifestacją tej wywrotowości "gołej baby" jest burleska, o której porozmawiałam z Betty Q.- jedną z bohaterek książki. Betty powtarza, że każde ciało jest godne sceny, a w burlesce chodzi o to, żeby je celebrować i cieszyć się nim, póki żyjemy.

Na warsztatach, które prowadzi, uczestniczki robią same nasutniki, potem przyklejają je na swoje piersi, a następnie razem tańczą i wywijają tymi piersiami przed lustrem. To jest siła w czystej postaci. Odzyskiwanie własnego ciała. Dziewczyny płaczą, śmieją się, gadają o swoich biustach, o tym, jakie noszą staniki, ale też np. o zdrowiu. Szalenie terapeutyczne i jednocześnie polityczne doświadczenie pokazujące, jak daleką drogę od "gołej baby u mechanika" przeszłyśmy.

Niektóre z ciałaczek w przestrzeni publicznej są obecne od kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu lat, jednak mam wrażenie, że ciągle jesteśmy w procesie. Chodzi mi o zmianę spojrzenia na ciało w dyskursie publicznym. Dopiero uczymy się, że nagie nie musi oznaczać "erotyczne", "piękne", nie musi oznaczać "perfekcyjne", a "pełnosprawne", "wzorcowe".

W latach 90. pisanie o ciele w ramach literatury pięknej i w ogóle postrzeganie ciała jako czegoś istotnego było wyśmiewane. Panowało przekonanie, że intelektualistki nie powinny zajmować się czymś tak błahym, niegodnym, zarezerwowanym dla innego porządku – literatury "dla kucharek", czyli bijących rekordy popularności Harlequinów. Pisarstwo Manueli Gretkowskiej czy Krystyny Kofty nazywano pogardliwie "literaturą menstruacyjną".

Podobnie funkcjonował rodzący się w Polsce feminizm – bardzo akademicki, lubiący rozmowy o teorii, rynku pracy, ale nie cielesność, która wówczas została zawłaszczona przez porządek patriarchalny. To był paradoks, bo przecież właśnie wtedy wydarzyło się coś, czego konsekwencje odczuwamy boleśnie do dziś. Myślę o tzw. kompromisie aborcyjnym – układzie z Kościołem, do którego doszło bez udziału kobiet.

Karolina Sulej porozmawiała z Polkami, dla których cielesność jest bardzo ważna
Karolina Sulej porozmawiała z Polkami, dla których cielesność jest bardzo ważna© Archiwum prywatne | Mateusz Kubik

Kiedy zaczęłyśmy wychodzić z tego impasu?

Dopiero w latach dwutysięcznych, a moim zdaniem najbardziej przełomowy był rok 2016 i Czarne Protesty. Zaczęłyśmy dostrzegać, że kobiece ciała są odbierane nam przez państwo, a to, co związane z naszą tożsamością seksualną, jest wyśmiewane. To, co cielesne, powróciło wreszcie jako coś oczywistego i ważnego.

Tę przemianę widać np. w postawie Agnieszki Graff – na początku kariery działającej wyłącznie na poziomie ratio, dziś otwarcie mówiącej o cielesności i tym, że prywatne jest polityczne. Dlatego "Ciałaczki" to jest trochę historia potransformacyjnej Polski, a na pewno tego, jak kobiecość i cielesność były i są w niej widziane.

Jesteś w stanie powiedzieć, na jakim etapie tych przemian jesteśmy?

Cały czas poszerzamy pole tego, co wolno. Doświadczenia jednej z moich rozmówczyń, Marty Niedźwieckiej pokazują jednak, że tabu ciała nadal istnieje. Marta zaczynała jako promotorka radosnej kultury seksualnej, prowadziła internetowy sex-shop dla kobiet Pussy Project, jeździła z zabawkami erotycznymi po Polsce, przekonana, że jesteśmy w takim momencie, że klientki chętnie kupią sobie coś zabawnego, ekscytującego i będą mieć fajniejsze życie seksualne. Okazało się jednak, że na tego typu interwencje jest za wcześnie.

Polskie kobiety wciąż nie wiedzą, czego chcą w seksie, są bardzo poturbowane, a ciało traktują wciąż jako rodzaj wehikułu do wykonywania domowych i zawodowych obowiązków. Nie ma w tym oczywiście ich winy – zostałyśmy z naszych ciał wysadzone. Dlatego tak ważne jest, żebyśmy próbowały je odzyskiwać, nauczyły się, co właściwie oznacza, że ciało jest moje. Bez zrozumienia tego zabraknie nam nie tylko świadomości, ale także siły.

O tym, że w temacie oswajania mariażu cielesności i naturalności do niedawna byliśmy całkiem zieloni, utwierdza twoja rozmowa z Aleksandrą Domańską, która jest przecież młodą aktorką. A jednak, gdy pojawiała się na ściance bez makijażu, pokazywała w sieci rozstępy czy ścięła włosy, automatycznie stawało się to przyczynkiem do dyskusji podszytej wątpliwością, "czy wszystko z nią okej?".

Tak to już jest, że jak się z czymś opatrzymy, zaczyna wydawać nam się bardziej "normalne", a jak czegoś nie ma w przestrzeni publicznej, od razu zdaje nam się odstępstwem, ciekawostką, dziwactwem. Brak makijażu miał według niektórych obrażać dobry smak… Całkiem niedawno w internecie rozgorzała dyskusja na temat rzekomej promocji brzydoty. Co miałoby to oznaczać? Gdzie jest zapisana instrukcja obsługi człowieka w przestrzeni publicznej? Kto ją ustala?

Ciałaczki-pionierki nie mają łatwo – często robią coś po raz pierwszy, wbrew zasadom, które już się utarły, chociaż najczęściej bywają źródłem cierpień. Chyba żadna kobieta nie lubi spędzać czasu na toalecie podszytej niepokojem wynikającym z pytania, "jak zostanę oceniona?" przed każdym wyjściem. To nie jest twórczość czy zabawa, na co Ola Domańska chciała zwrócić uwagę. To jest przygotowanie do egzaminu.

Presja perfekcyjnego wyglądu ciążąca na aktorkach, piosenkarkach, modelkach jest wyjątkowo silna.

Kobiety, które pracują ciałem, nieustannie mierzą się z oceną. Mówi o tym Paulina Młynarska, która przez wiele lat występowała w telewizji. Była wówczas głównie obiektem - produkujących program nie interesowało, jak wypada w sensie merytorycznym, ale wszystkich zajmowało, czy aby na pewno ma dobrą fryzurę, jak w kamerze wyglądają jej nogi i dlaczego nie założyła szpilek. Absurd? A jednak reguła.

Zaszufladkować nie dała się inna z twoich rozmówczyń – Renata Dancewicz. Za sprawą roli w "Pułkowniku Kwiatkowskim" została przez wiele osób zredukowana do ciała, ale nic sobie z tego nie robi. Z godną podziwu konsekwencją walczy o swoją podmiotowość, o własny dobrostan. Nie przejmuje się konwenansami i tym samym odkłamuje cielesność patriarchalną.

Bardzo mi się podoba, że Renata zamazuje wszelkie linie podziału. Mówi: "to nie jest tak, że skoro nie chcę być uprzedmiotowiona, nie będę się rozbierać. Będę się rozbierać, ponieważ to lubię, ale wyłącznie na własnych zasadach, bo uważam, że celebrowanie cielesności jest świętem. Lubię moje ciało i chcę je pokazywać, zapamiętać, jestem ciekawa, jak widzi je ktoś inny, ale muszę zawsze czuć się z tym dobrze". Ona rzeczywiście jest wolna. Jej aura i seksapil promieniują z niezwykłej autentyczności i prawdziwej niezależności.

Od Dancewicz możemy uczyć się, że naprawdę nie chodzi o to, żebyśmy zaganiały się do jakichś klubów: kobiet, które uważają, że niegolenie pach i nóg jest feministyczne, kobiet, które lubią wyglądać ładnie w sposób konwencjonalny. Trzeba po prostu wiedzieć, co się lubi i tego się trzymać.

Taka konsekwencja wymaga zazwyczaj ogromnej determinacji. Wykazała się nią Iwona Demko - artystka, tworząc prace inspirowane kobiecym ciałem, przede wszystkim waginą, która przebijała na krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych szklany sufit. Dla większości profesorów długo była co najwyżej "ciekawostką". Dzięki swojemu uporowi, konsekwencji zajęła trzecie miejsce w wyborach na rektora ASP.

Demko używa narzędzi pogardzanych przez, głównie męski, świat sztuki: koloru różowego, miękkich tkanin, cekinów, brokatu, waginalnych kształtów. Przywraca im nie tylko prawo do istnienia, ale też rangę. Pokazuje w swoich działaniach, w jaki sposób środowisko i kultura chcą pozbawić prawa do kobiecości kobiety mające pewien autorytet. Sama nosi różowe spódniczki, szpilki, bogatą biżuterię. Waginokształtne rzeźby ma nawet w ogrodzie, nie bacząc na to, co powiedzą inni. Mówi, że jest femmenistką – feministką, która chce w niemal dragowy sposób celebrować kobiecość. Jej marzeniem jest, by kobiety zajmowały coraz więcej miejsca w przestrzeni publicznej, nie wstydziły się tego, co delikatne, miękkie, inne niż panujący falliczny porządek.

Bardzo lubię jej pracę "Brzydkie selfie", w ramach której robiła sobie zdjęcia z dziwnymi minami czy uwidocznionym drugim podbródkiem i umieszczała je w sieci. Miało to także wartość terapeutyczną, bo przecież wszystkie, niezależnie od stopnia świadomości czy poglądów, mierzymy się z kanonami. Urodziłyśmy się w kulturze, w której od 13. roku życia wciągamy brzuch. To nie jest tak, że uda nam się to prędko i bezboleśnie przepracować.

Powinnyśmy jednak podejmować próby przede wszystkim dla własnego zdrowia. O tym aspekcie nie mówi się właściwie wcale.

Kiedy od wczesnej nastoletniości wciągamy brzuch, nie przemasowujemy organów wewnętrznych. Jesteśmy mniej natlenione, ponieważ nie oddychamy dostatecznie głęboko, a nasze mięśnie są pospinane. Tak naprawdę nie wiemy nic o swojej fizjologii, bo myślimy o ciele wyłącznie jako o dekoracji, zewnętrzu. Tymczasem to, co dzieje się w naszej miednicy, jak udowadnia Kamila Raczyńska-Chomyn, u której byłam na warsztatach, ma bezpośrednie przełożenie na naszą rozrodczość, menstruację, seksualność. Niestety, nawet studenci uczący się anatomii mają do dyspozycji przede wszystkim model męskiego ciała jako podstawowy. Dla nas, kobiet, ta ignorancja jest naprawdę niebezpieczna.

Kolejnym zagrożeniem jest brak umiejętności stawiania granic, którego musimy uczyć się same. Jak trudny i wymagający to proces, pokazuje m.in. twoja rozmowa z Margaret.

Ten temat przewija się w większości rozmów z ciałaczkami. Paulina Młynarska mówi wprost: Polki mają zmasakrowane granice – dajemy sobie robić krzywdę, uważając za oczywistość, że ktoś może ingerować w naszą prywatną przestrzeń. To się bierze z przekonania, że kobieta musi znosić ból z uśmiechem i przechodzić nad nim do porządku dziennego, bo "przecież nic się nie stało".

Kiedy zaczęłam prowadzić te wywiady, sama zaczęłam się łapać na tym, że robię rzeczy wymierzone przeciwko samej sobie lub moim przyjaciółkom, np. zdarza mi się odruchowo oceniać, jak wyglądają, albo nie reaguję, gdy trener boleśnie przekręca moją rękę, mówiąc "słuchaj, rób to inaczej". Jesteśmy przyzwyczajone do tresury i opresyjnego sterowania. Łatwo później przełożyć ten mechanizm na rzeczy dużo bardziej znaczące, np. prawa reprodukcyjne.

Rozmawiałaś z kobietami z kilku pokoleń – Krystyna Kofta ma 79 lat, Paulina Młynarska 51, a Joanna Okuniewska 29. Zauważasz różnice pokoleniowe w podejściu do cielesności?

Dziewczyny noszą dzisiaj modne ubrania w stylu lat 90., odsłaniają brzuchy, uda i nie zważają na swój rozmiar. Gdy ja miałam 20 lat, cały czas oceniałyśmy się z przyjaciółkami, zastanawiałyśmy się, czy widać nam tę fałdkę, czy nie wyglądamy za grubo.

Nastolatki i młode kobiety naprawdę wcieliły w życie ideę ciałopozytywności, jakkolwiek nie byłaby ona już teraz skomercjalizowana i spłycona. Młodsze dziewczyny starają się baczniej obserwować ciało, bo dorastały w kulturze, w której ono było już obecne i omawiane. Chociażby za sprawą mediów społecznościowych. Mogą być opresyjne, ale jednocześnie uczą, jak można na tę opresję zareagować. Miały też łatwiejszy dostęp do pornografii, która sprzyja nieustannemu porównywaniu się w najintymniejszej sferze, ale też poszerza wyobraźnię seksualną. Teraz wyzwaniem jest, jak pomóc nastolatkom w zdrowym myśleniu o cielesności – materiał mają, teraz chodzi o odpowiednie narzędzia.

"Dwadzieścia parę lat temu naprawdę trudno było być dziewczyną" – mówi jedna z ciałaczek, Aleksandra Józefowska. Dziś jest łatwiej?

Jedną z bohaterek książki jest Kali Kaśka Katharsis – trans kobieta, dla mnie po prostu kobieta, która jednocześnie nie wyraża się poprzez konwencjonalną kobiecość. Nie ma długich włosów, upiększającego makijażu, piersi itd. Chce być kobietą po swojemu, bez wpisywania się w obowiązujące wzorce estetyczne.

To jest dla mnie szalenie ważne i pokazuje, jak niesamowitą pracę wykonałyśmy od czasów Krystyny Kofty, która dorastała w latach, kiedy kobieta musiała mieć podkreśloną talię, odpowiednią fryzurę, mierzyć się z tym, że oczywistym jest, że ma być oglądana, oceniana i dekoracyjna – do dziś, kiedy taka osoba jak Kaśka Katharsis, która nie zrobiła tranzycji medycznej, tylko tranzycję genderową, może zaistnieć w przestrzeni publicznej. Pod tym względem na pewno jest łatwiej, ale ciałaczki wciąż mają ręce pełne roboty.

Cielesność może być naszym orężem, narzędziem w walce o wolność i niezależność?

Żyjemy w Polsce w bardzo trudnych czasach. Dla mnie rozmowy z ciałaczkami okazały się ogromnym pocieszeniem. Uświadomiłam sobie, jak dużo nas jest, a lista stale się powiększa. Niemożliwe, żeby nie udało się nam dokonać koniecznych zmian. Być może będziemy musiały po prostu jeszcze trochę poczekać na to, żeby rezultaty naszych działań oddolnych wydały owoce. Temat cielesności to obszar, który zgłębia każdy człowiek. Dociera do mnie sporo głosów mężczyzn, że nie tylko czytają książkę, dowiadując się wiele o kobietach, ale także sami tęsknią za tego typu rozmowami we własnym gronie. Też chcą być ciałaczami. Chcą uczyć się różnociałoobecności.

To skomplikowane słowo, które wymyśliła Betty Q, opisuje prostą zasadę: każde ciało jest inne, odmienne, ma swoje unikalne CV i tylko nasze ciało, nie ciała innych ludzi, powinno nas zajmować. Jeśli nauczymy się rozumieć, czego doświadcza i czego potrzebuje i będziemy umieli komunikować się między sobą, ocenianie, testowanie i stawianie granic zastąpimy troską. To najlepsze, co możemy zrobić. Dla siebie i dla innych. Bo feminizm to tylko radykalny pogląd, że kobieta jest człowiekiem. Ta książka jest o tym, żebyśmy wszyscy mogli realizować nasze podstawowe prawa.

Rozmawiała Katarzyna Pawlicka, dziennikarka Wirtualnej Polski

Zapraszamy na grupę FB - #Samodbałość. To tu będziemy informować na bieżąco o wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (150)
Zobacz także