Blisko ludziKrystyna Nepomucka: życie upłynęło zbyt szybko

Krystyna Nepomucka: życie upłynęło zbyt szybko

Tylko w ciągu ostatniego roku zagrała na bramce w meczu piłki nożnej i wystąpiła w kilku pokazach mody. Wcześniej napisała ponad 30 powieści, a teraz, w wieku 93 lat, pisze kolejną: „Wielka podróż”. Pisarce Krystynie Nepomuckiej zdrowia i energii mógłby pozazdrościć niejeden dwudziestolatek.

Krystyna Nepomucka: życie upłynęło zbyt szybko
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne
Aneta Wawrzyńczak

20.11.2013 | aktual.: 20.11.2013 14:23

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Tylko w ciągu ostatniego roku zagrała na bramce w meczu piłki nożnej i wystąpiła w kilku pokazach mody. Wcześniej napisała ponad 30 powieści, a teraz, w wieku 93 lat, pisze kolejną: „Wielka podróż”. Pisarce Krystynie Nepomuckiej zdrowia i energii mógłby pozazdrościć niejeden dwudziestolatek.

Jest ucieleśnieniem męskich marzeń o kobiecie idealnej. Piękna, dystyngowana, pełna klasy, która promieniuje z każdym jej gestem, spojrzeniem i słowem. Do tego inteligentna, błyskotliwa, obdarzona wielkim poczuciem humoru i dystansem do siebie. Mimo to nigdy nie miała szczęścia w miłości. – Gdy jakiś mężczyzna się mną interesował, okazywał mi sympatię, chciał ze mną zaprzyjaźnić, zawsze okazywało się, że to ksiądz albo gej – śmieje się pani Krystyna.

Przy herbacie i ciastkach Krystyna Nepomucka zabiera mnie w podróż przez swoje barwne życie. Zatrzymujemy się na najważniejszych stacjach.

W wiejskiej chacie z dala od cywilizacji, gdzie napisała swoją pierwszą książkę, nim skończyła trzy lata. Na posterunku policji w Głogowie, gdzie czekała na meldunek, a tymczasem posądzono ją o „plany” wydłubania Bierutowi oczu. W Warszawie, gdzie „spędził” z nią noc wiceprezes Związku Literatów Polskich (ale nie ona z nim!), dzięki czemu w końcu zadebiutowała. Wreszcie – na wybiegach, gdzie występuje jako, najprawdopodobniej, najstarsza modelka świata.

Wojna

Krystyna Nepomucka urodziła się 31 marca 1920 roku. Po porodzie, gdy akuszerka przyniosła kwilącego noworodka do łóżka, matka pani Krystyny zawołała: „Zabierzcie ode mnie tego ślimaka, tyle się przez niego wycierpiałam!”. Później jednak stały się najlepszymi przyjaciółkami, mimo dość surowego wychowania. – Ale to akurat bardzo mi w życiu pomogło – ocenia pisarka.

To mama stwierdziła: „Nie wiadomo, jak ci się życie ułoży. Możesz żyć w luksusach, a możesz żyć i w biedzie” i poleciła kucharce, by nauczyła nastoletnią wtedy Krystynę gotować. Wychowana w zamożnym domu jedynaczka dopiero później przekonała się, jak bardzo prorocze okazały się słowa matki.

Na razie jednak pani Krystyna, jak na młodą damę przystało, pobierała nauki w prywatnym gimnazjum żeńskim. Była więc nauka eleganckiego dygania na powitanie, klasowa dama, która karciła uczennice za garbienie się, wyjścia (w mundurkach!) do teatru, filharmonii, kościoła, wreszcie – twardy dryl. Już wtedy nauczyciele zorientowali się, że młoda Krysia jest typową humanistką: matematyka jej nie szła, za to wypracowania z polskiego pisała w piorunującym tempie.

W 1939 roku, gdy miała 19 lat, w powietrzu wisiała wojna. Jedni wieszczyli jej rychły wybuch, inni te czarne wizje wyśmiewali. Ojciec pani Krystyny należał do tych pierwszych: rodzina z naszykowanymi na szybką ewakuację walizkami była przygotowana na najgorsze.

1 września panią Krystynę obudziło zawodzenie psa. – Mówiło się wtedy, że psy wyją na śmierć – wspomina. Zerwała się z łóżka i pobiegła do pokoju rodziców. Ojciec starał się ją uspokoić, ale razem z mamą też się ubrali i całą trójką wyszli z domu. Gdy dochodzili do Mostu Poniatowskiego, nadleciały sztukasy. Pod mostem przeczekali bombardowanie. Z ich domu została sterta gruzu, zginęło sto osób. Ocalała tylko ich kotka. Schronienie znaleźli u bliskich znajomych.

W czasie wojny pani Krystyna studiowała na tajnych kompletach medycynę (wiele lat później jej teść, lekarz, powiedział, że ma niespotykaną intuicję do diagnozowania pacjentów). Należała do harcerstwa, jej ojciec zaś – do organizacji podziemnej. Pani Krystyna też chciała walczyć z okupantem, ale ojciec się na to nie zgadzał. – Mama była już wtedy chora, a ktoś musiał się nią zaopiekować – wyjaśnia pani Krystyna. Czasem tylko dostawała zadanie dostarczenia jakiejś tajemniczej przesyłki, na przykład kosza pełnego jarzyn (jak się później dowiedziała, były w nim ukryte dwa pistolety).

W końcu ojciec pani Krystyny został aresztowany, trafił do Majdanka. – Wiedziałyśmy z mamą, kiedy został zamordowany. Był listopad, siedziałyśmy głodne, otulone jakimiś pledami w ciemnym pokoju. I nagle zza zamkniętych, przeszklonych drzwi do przedpokoju, dobiegł trzask zapalanej zapałki, po chwili zobaczyłyśmy jej płomień, a gdy spadła na parkiet, a mama zerwała się i krzyknęła: „Ojciec nie żyje!” – wspomina pani Krystyna.

Później dowiedziały się, że zmarł w bunkrze w Majdanku. Został zagłodzony. W niedługim czasie zmarła jej matka. – Jak się wojna skończyła, zostałam samiusieńka. Jedyne co potrafiłam, to pisać, nic więcej – mówi pani Krystyna.

Przez Polskę

Po zakończeniu wojny osierocona pani Krystyna wyjechała do Wrocławia. Perfekcyjna znajomość niemieckiego i francuskiego pomogły jej w znalezieniu pierwszej pracy: została kierowniczką Zachodniej Agencji Prasowej. – Ministerstwo Przemysłu Ciężkiego przywoziło mi autokary zagranicznych dziennikarzy, a ja ich oprowadzałam, pokazywałam, opowiadałam. Codziennie przemierzałam przez zburzony i ponoć bardzo niebezpieczny Wrocław, by wysłać korespondencję do siedziby szefostwa, do Poznania. Bardzo mi się ta praca podobała i chyba moi szefowie byli ze mnie zadowoleni – mówi.

Jej kariera w Zachodniej Agencji Prasowej nie trwała długo: władze prześwietliły agencję i zlikwidowały za prawicowe odchylenia. Zanim to jednak nastąpiło, pani Krystyna obsługiwała od strony prasowej Światowy Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju we Wrocławiu. Tam zaczepił ją dyrektor Polskiego Radia, który wiedział, że agencja jest powoli likwidowana, i zaproponował pani Krystynie pracę w dziale informacyjno-politycznym. – Nie miałam jeszcze wtedy zbyt wielkiego pojęcia o tym, co się naprawdę dzieje w kraju, więc zgodziłam się – wyjaśnia.

Dla radia robiła reportaże na temat aktualnych wydarzeń, nierzadko humorystyczne, a nawet ironiczne. – To nie podobało się rządzącym. Dowiedziałam się, że jestem postrzegana jako dziennikarka prawicowa – wyjaśnia. Czarę przelał jej reportaż o górnikach z kopalni magnezytu. W dniu, gdy był emitowany w eterze, w redakcji Polskiego Radia była kontrola. – W reportażu była wzmianka, że jak się mija dwóch górników, to mówią do siebie „Szczęść Boże”. Kontrolerka wpadła w szał. „To jest dziennikarka?!”, krzyczała. Wyleciałam w jeden dzień, nawet nie dostałam zaświadczenia o pracy – opowiada pani Krystyna.

Los rzucał ją po Polsce, po różnych redakcjach, a nawet uczelniach.

Z Wrocławia trafiła do Olsztyna, gdzie pisała dla lokalnej prasy, a wreszcie do Warszawy, na stanowisko redaktora pism „Za i przeciw” oraz „Chłopska droga”. Liznęła też kilka fakultetów: studiowała polonistykę, prawo, medycynę, plastykę. Zapewnia, że każdy z tych kierunków pochłaniał ją bez reszty. Ale nie było jej dane nacieszyć się nimi długo. – Jak mnie przenosili z redakcji do redakcji, to od razu szłam na uniwersytet albo wypytywałam profesorów, z którymi robiłam wywiady i zaczynałam studia. Bardzo dużo pracowałam w terenie, nie zawsze mogłam stawiać się na wykładach, a poza tym mijał rok, dwa, przenosili mnie i musiałam przerywać naukę – wyjaśnia pani Krystyna.

Ostatecznie dyplomu z wyższej uczelni nie dostała. – Żadnych studiów nie skończyłam. Po co mi? Wystarczy mi to, co mam, co potrafię – śmieje się pisarka.

Wolny duch

Władzy podpadła jeszcze raz, już po trzydziestce. A było tak:

Jechała do Głogowa, zrobić reportaż. W podróż wybrała się mundurze brytyjskiej armii. W powojennej Polsce graniczyło to z szaleństwem. Jej nie robiło to wielkiej różnicy – nie miała pieniędzy, a mundur kupiła za grosze. – Zawsze robiłam to, na co miałam ochotę. Mimo iż zazwyczaj kończyło się to dla mnie źle – wyjaśnia.

Zgodnie z obowiązującymi wówczas przepisami, udała się na posterunek milicji, by się zameldować. Nudziła się, bo młody funkcjonariusz handryczył się z jakimś pijakiem. Jej wzrok przykuł plakat przedstawiający Bolesława Bieruta w otoczeniu komunistycznych dygnitarzy, a zwłaszcza jeden z członków KC PZPR, Janusz Zarzycki, którego poznała wcześniej na konferencji prasowej. Studiowała wtedy na Akademii Sztuk Pięknych, więc zawsze miała przy sobie ołówek. W jej głowie zrodził się niespotykany plan. – Pomyślałam sobie: „Boże, taki wielki dygnitarz, obok Bieruta, a wygląda na 20 lat”. I tym ołówkiem dorysowałam mu delikatny wąsik, żeby zobaczyć, czy będzie z nim wyglądał poważniej – wspomina pani Krystyna.

Z meldunkiem nie było problemu, prosto z komisariatu udała się do małego prywatnego hoteliku na kolację i nocleg. Dopiero po paru godzinach okazało się, że zamiast wygodnego ciepłego łóżka hotelowego czeka ją prycza w areszcie.

Właściciel hotelu, podając jej jajecznicę, szepnął do ucha: „Niech pani się do niczego nie przyznaje”. – Pomyślałam, że to jakiś wariat – opowiada pisarka.

Po kilku minutach przy jej stoliku jak spod ziemi wyrósł młody mężczyzna. Machnął jej przed nosem jakimś papierkiem. – Myślałam, że to jakiś sprzedawca, więc powiedziałam, że dziękuję, niczego nie kupuję. Okazało się, że kilka stolików dalej siedzieli tajniacy. W pięciu wyprowadzili mnie z restauracji i pod karabinem zaprowadzili do urzędu bezpieczeństwa – wspomina pani Krystyna. W głowie kołatały jej słowa, które wyszeptał chwilę wcześniej właściciel hoteliku: „Niech pani się do niczego nie przyznaje”. – Nie wiedziałam, o co chodzi. Przecież nic nie zrobiłam, nie miałam niczego na sumieniu! – wyjaśnia.

Na miejscu okazało się, że jednak coś na sumieniu miała. – Uparli się, że tak naprawdę tym ołówkiem planowałam wydłubać Bierutowi oczy – śmieje się pani Krystyna. Wtedy jednak do śmiechu jej nie było. Tłumaczenia, że z nudów domalowała Zarzyckiemu wąsy, nie przekonały ich. Przesłuchania trwały całą noc. Dziesiątki razy musiała opowiadać cały swój życiorys, aż do znudzenia. – Męczyli mnie tak, że już nie wiedziałam, co im mówić. Więc mówiłam na przykład, że babcia miała niebieskie oczy, bo już nie miałam co wymyślić. Myślałam, że zwariuję – mówi.

Do celi trafiła w końcu o piątej rano. Z kubkiem czarnej lury i kromką chleba czekała na prokuratora. – Przyjechał na motorze, popatrzył na mnie z obrzydzeniem i zapytał, ile mam lat. Gdy odpowiedziałam, powiedział: „Widzi pani, ja mam 20 lat i taki głupi nie jestem” – opowiada.

A później była sprawa w sądzie, trzech wojskowych prokuratorów jej broniło, dwóch to byli znajomi. – Przed więzieniem uratowało mnie tylko to, że jeden z przesłuchujących skłamał w moich zeznaniach – opowiada pani Krystyna. Młody funkcjonariusz napisał, że przyznała się, iż była pijana. – A ja alkoholu nigdy do ust nie biorę! Upierałam się, że nie piłam, ale dopisał to od siebie. To mnie uratowało od roku w więzieniu – wyjaśnia.

Od więzienia się co prawda wymigała, ale od wysokiej grzywny już nie. – Musiałam sprzedać piękny zabytkowy zegarek, jedyną pamiątkę po rodzicach – mówi z żalem pisarka.

Od reportaży, wywiadów, poważnych tematów, którymi zajmowała się na co dzień, odpoczywała w świecie wyobraźni. Przez cały czas pisała. Do szuflady, bo w Polsce Ludowej nie chciano jej drukować. Dlaczego?

Niezwykły świat

Oficjalny debiut literacki Krystyny Nepomuckiej datuje się na 1945 rok, nieoficjalny – na 1922.

Miała wtedy niecałe trzy lata. Razem z ojcem, znanym architektem, i matką, przez parę dni mieszkała w niewielkim domku koło tartaku. Któregoś dnia obudziła się skoro świt. Była sama w domu, rodzice wybrali się wcześniej na grzyby. Wgramoliła się na wielką ławę stojącą pod uchylonym oknem i wyjrzała przez nie. Świat, który zobaczyła o poranku, zachwycił ją, ale i zasmucił – czegoś w nim brakowało. Zakradła się do przedpokoju, tam gdzie trzymane były ziemniaki, i ze szparki w belkach wygrzebała swój skarb. – To było zielone szkiełko, kawałek potłuczonej butelki po piwie. Rodzice kazali mi go wyrzucić, powiedzieli, że się skaleczę, dostanę zakażenia i umrę. Ale ja go ukryłam skrzętnie. Aż do tego dnia – wspomina pani Krystyna.

Wróciła do pokoju, uklękła na ławie i przyłożyła szkiełko do oczu. Świat pociemniał, posmutniał. – Dla mnie to było nadzwyczajne. Trzymałam to szkiełko i jak przykładałam je do oczu, wszystko tonęło w mrocznej zieleni, nawet sierść Zagraja, psa leżącego pod drzewem, a jak odkładałam – wszystko było jasne, słoneczne, piękne. Poczułam, że odkryłam inny, niezwykły świat. I że muszę to koniecznie utrwalić – opowiada.

Jej wybór padł na książkę. Nie taką zwykłą, ale oprawioną w skórę, zdobioną złoceniami księgę, pamiątkę po dziadku, którego nie zdążyła poznać, a który był bardzo blisko związany z jej mamą. Był to zbiór poezji z rysunkami Artura Grottgera. I właśnie na stronicach tej zabytkowej książki zaczęła kreślić wielkie kulfony.

Gdy rodzice wrócili z grzybów i to zobaczyli, mama wtuliła się w ojca i zaczęła płakać. Tata ją przygarnął, powiedział: „Zdaje się, że nasza córka już wybrała swój zawód”.

Rzeczywiście. Pani Krystyna już w wieku 11 lat założyła swoją pierwszą gazetę: „Pimpuś”. Jednak jej największym marzeniem było napisanie książki. – W każdej wolnej chwili, nawet jak jechałam pociągiem na reportaż, miałam przy sobie brulion, w którym pisałam – wyjaśnia.

W wieku 25 lat skończyła pierwszą powieść: potężną książkę, 900 stron maszynopisu. Znajome krytyczki literackie, Lutka i Zosia Woźnickie, przeczytały ją z zapartym tchem. „Świetna powieść, na pewno ją wydadzą”, zawyrokowały. Myliły się jednak. Gdy pani Krystyna wysłała tekst do wydawnictwa, odpowiedź zwaliła ją z nóg: trzeba skrócić, o jakieś 200 stron. Przysiadła więc, skróciła tekst, wysłała jeszcze raz. Odpowiedź? Trzeba skrócić o kolejne 200 stron. A później zmienić postaci, wątki, prawie całą historię. 900-stronicową powieść chciano skrócić do… 80 stron. Odmówiła. Chciała pisać książki, a nie bezwartościowe broszury.

Jej pierwsza powieść, zatytułowana wtedy „Romans z Busiem”, została więc w 1945 roku opublikowana w odcinkach za granicą, na łamach „Wiadomości Londyńskich” pod redakcją Mieczysława Grydzewskiego. W Polsce ukazała się dopiero piętnaście lat później, w 1960 roku jako „Małżeństwo niedoskonałe”. I to dzięki temu, że Jerzy Putrament, wiceprezes Związku Literatów Polskich, miał słabość do „świństewek”.

Któregoś dnia, pod koniec lat 50., pani Krystyna otrzymała niezwykły telefon. Jerzy Putrament prosił o spotkanie w kawiarni. Niemal od wejścia zirytował się: „Dlaczego wy, Nepomucka, piszecie za granicą, a nie chcecie pisać w Polsce?”. – Odpowiedziałam, że chcę, ale nikt nie chce mnie drukować. Wtedy on stwierdził: „Bo wy piszecie o świństewkach, o pornografii. A ja lubię sobie czasem o czymś takim poczytać”. Ja tylko chrząkałam, bałam się zaprzeczyć, powiedzieć, że nie ma żadnych świństewek, bo wtedy by jej nie przeczytał. W końcu poprosił, żebym przyniosła mu te moje parę kilogramów literatury – opowiada pisarka.

Następnego dnia wiceprezes ZLP zadzwonił ponownie. „Przeżyłem z wami wspaniałą noc, Nepomucka. Nie mogłem oderwać się od tekstu. Idźcie do Czytelnika, tam mają gotową umowę do podpisania z wami”.

Przez kilka tygodni „Małżeństwo niedoskonałe” nie schodziło z czołówki listy bestsellerów, a Krystyna Nepomucka była rozchwytywana. Później na wiele lat nastała cisza, mimo iż łącznie napisała ponad 30 powieści i jest uznawana za pionierkę literatury kobiecej w Polsce. – Przez dwadzieścia lat, od wydawnictwa do wydawnictwa, słyszałam tylko: pani skróci, pani usunie postacie, pani doda – opowiada pani Krystyna.

Mimo iż skończyła już 90 lat, do dziś pisuje, najchętniej… w pociągach. – Jak mam jakąś trudność w pisaniu, to idę na dworzec, kupuję bilet do najdalszej stacji, wsiadam w pociąg i zanim po kilkunastu godzinach wrócę, mam już prawie gotowy materiał – śmieje się pani Krystyna. I dodaje: – Jak wsiadam w pociąg, czuję, że cały świat należy do mnie. Do dziś mam wrażenie, że coś niezwykłego spotka mnie właśnie w pociągu. Mimo iż przez tyle lat nic takiego się nie wydarzyło. I chyba już nie zdąży się wydarzyć.

Wciąż oszałamia

Choć mężatką była dwukrotnie, pani Krystyna uważa, że nigdy nie miała szczęścia w miłości. Twierdzi wręcz, że nie miała powodzenia. – Gdy jakiś mężczyzna się mną interesował, okazywał mi sympatię, chciał ze mną zaprzyjaźnić, zawsze okazywało się, że to ksiądz albo gej – śmieje się pani Krystyna.

Pierwsze zauroczenie przeżyła w wieku 14 lat. Bawiła się wciąż lalkami („bo, proszę pani, za moich czasów dziewczynki w tym wieku bawiły się lalkami, a nie robiły różne rzeczy z panami w samochodach”), a wybranek jej serca wydawał jej się taki dorosły. Miał 16 lat, ale nie zwracał na nią uwagi.

Pani Krystyna postawiła więc wszystko na jedną kartę. Przyczaiła się na niego na klatce schodowej, przechyliła się przez poręcz i… napluła mu na głowę. – Spojrzał w górę, uśmiechnął się i tak zaczęła się nasza miłość – wspomina.

Nie trwała jednak długo. Gdy wybuchła wojna, uciekł do Londynu, znajomość się urwała. – Wiele lat później spotkaliśmy się. Zapytał, czy bylibyśmy szczęśliwi, gdybyśmy się pobrali. Odpowiedziałam, że powiem mu, gdy będę wyjeżdżała. I powiedziałam mu. Że nie. Bo był skąpy – śmieje się pani Krystyna.

– Moje życie było bardzo barwne, ale bardzo trudne. Nie miałam szczęścia do mężczyzn, zupełnie się mną nie interesowali – stwierdza pisarka. I na potwierdzenie swoich słów przytacza historię z wycieczki promem. – Był bal, miałam na sobie przepiękną suknię z organtyny, przysłaną z Anglii. Wydaje mi się, że wyglądałam w niej bardzo ładnie, ale, proszę sobie wyobrazić, że ani razu mnie nikt nie poprosił do tańca! – opowiada pisarka.

Trudno w to uwierzyć, bo do dziś oszałamia urodą i klasą. Może właśnie w tym sęk, że oszałamia. Znajomi tłumaczą jej, że onieśmiela ludzi, zwłaszcza mężczyzn. – Mówią, że jak pojawiam się gdzieś odpowiednio ubrana, to wyglądam jak królowa. A to może być zwykły łach, który kupuję na ciuchach (w ciucholandach – red.) – mówi pani Krystyna.

Ostatnio do oszałamiania ma coraz więcej okazji. Z drugiego pokoju przynosi przepiękną długą błękitną suknię z brązową zdobioną kamizelką. To jedna z jej kreacji z wybiegu. Bo niedawno pani Krystyna została, jak sama mówi, najstarszą modelką świata. W specjalnie szytych dla niej sukniach prezentuje się na wybiegu ramię w ramię z młodszymi od niej o kilka pokoleń modelkami. W ubiegłym roku zagrała też w piłkę nożną. W meczu Eurokrystyny kontra księża stała na bramce. Udziela się też w klubie Krystyn i jeździ na spotkania z czytelnikami.

Czy czegoś w życiu żałuje? – Nie wiem. Życie upłynęło tak szybko. Bywało ciężko, nie raz głodowałam, zawsze znalazł się ktoś, kto chciał mi dopiec. Całe życie ciężko pracowałam, a dopiero teraz media się mną interesują. Dwadzieścia lat temu byłabym tym zachwycona. A teraz? Wszystko przychodzi do mnie za późno – kwituje pisarka.

Tekst: Aneta Wawrzyńczak

(aw/sr), kobieta.wp.pl

POLECAMY:

aneta wawrzyńczakreportażpisarka
Komentarze (70)