”Ludzie nie zdają sobie sprawy, że tu chodzi o życie”. Historie ratowniczki medycznej
Aleksandra ma 59 lat, wspaniałą wnuczkę i kochającą rodzinę. Przez sześć lat jeździła w karetce pogotowia i po tym, co tam zobaczyła, zaczęła inaczej patrzeć na swoją misję.
06.08.2019 | aktual.: 06.08.2019 17:50
Katarzyna Dobrzyńska, WP Kobieta: Pamiętasz jakąś historię, gdy pomoc przyjechała za późno?
Aleksandra, ratownik medyczny: Jedna, która zapadła mi w pamięć. To było już bardzo dawno temu, dostaliśmy wezwanie do młodej kobiety, która się źle czuła. Mąż zadzwonił do dyspozytorni i zapewniał, że to nic pilnego, zwykłe osłabienie. Na miejscu okazało się, że trzydziestolatka miała jednak zawał, pozostało nam tylko stwierdzić zgon.
Takie historie na pewno odbijają się na psychice. Jak sobie z tym radzisz?
Takie wyjazdy zostają nam w głowie i pamiętamy je przez lata. Najlepszym sposobem na to jest zwykła rozmowa, nawet z kolegą, który przeżywa to samo. Ważne jest, żeby zapamiętywać te sytuacje, w których udało się komuś pomóc. Dzisiaj nie patrzę już na to jak na misję, ale traktuję jak zwykłą pracę.
Jak społeczeństwo reaguje na wiadomość, że ratujesz ludzkie życie?
Bardzo rzadko przyznaję się do tego. Ludzie uważają, że ratownicy muszą brać za wszystko pełną odpwiedzialność, a każde niepowodzenie jest ich winą.
W jakim wymiarze godzin pracuje ratownik medyczny?
Nie ma czegoś takiego jak wymiar godzin, jest nas tak mało, że każdy się cieszy, gdy możesz wziąć kolejny dyżur. Możesz padać na twarz, ale dyżur to rzecz święta.
Jesteś zmęczona, od piętnastu godzin na nogach i nagle fałszywy alarm. Co czujesz wtedy?
Takie zgłoszenia zdarzają się niemal codziennie. Ludzie nie zdają sobie sprawy, że tu chodzi o ludzkie życie. Często na miejscu zastajemy zupełnie inną sytuację niż określiła to osoba z dyspozytorni. Przykładem może być wizyta na oko u 70-letniego pana, który twierdzi, że ma zawał.
Błędna diagnoza?
Finalnie okazuje się, że staruszek przesadził z ilością jedzenia, przez co poczuł się ciężko i nie mógł się ruszyć. Podobną historię mieliśmy ze starszą panią. Zadzwoniła na numer alarmowy i bełkotała. Spieszyliśmy z pomocą myśląc, że to udar. Po przyjeździe okazało się, że wpadła jej proteza do sedesu. Zadzwoniła tylko po to, żeby ktoś pomógł jej ją wyciągnąć.
Zobacz także
Osoby starsze często dzwonią z takimi błahostkami?
W okresie świątecznym zdarza się, że osoby starsze dzwonią i zgłaszają swoje dolegliwości. Gdy przyjeżdżamy na miejsce czeka na nas herbata. Potem tłumaczą, że dzwonili, bo czują się samotni i chcieli tylko z kimś porozmawiać.
Ponoszą wtedy jakieś konsekwencje?
Zazwyczaj nie. Oczywiście w skrajnych przypadkach, na przykład głupiego żartu, są wyciągane konsekwencje, ale to zdarza się rzadko. Najczęściej to osoby starsze lub biedne, które i tak nie zapłaciłyby grzywny.
Często mówisz o zgłoszeniach osób starszych, czy młodzi ludzie nie dzwonią po ratunek?
Oczywiście, że zdarzają się telefony od młodych osób, są to często zgłoszenia z imprez. Zakończenie lub rozpoczęcie roku szkolnego, a szczególnie sylwester, to "gorący" okres dla ratowników. Przyjeżdżamy często na domówki młodzieży, bo ktoś przesadził z alkoholem albo wziął narkotyki. W sylwestra do poparzeń od petard. W większości przypadków moglibyśmy tego uniknąć, eliminując alkohol.
Twój zespół jeździł również do wypadków samochodowych?
Rzadko. Zdarzały się takie wezwania, ale raczej są do tego inne jednostki. Ja byłam tylko raz, ale pamiętam do dziś.To był wypadek samochodowy. Para osiemnastolatków, chłopak chciał się popisać przed dziewczyną samochodem. Niestety prowadził pod wpływem alkoholu, a cała przejażdżka skończyła się na drzewie. Na szczęście oboje wyszli z tego wypadku bez większych urazów. Co można powiedzieć osiemnastolatkowi, który stracił prawo jazdy przez wódkę? Brak jakichkolwiek słów. Myślę wtedy o rodzicach tych ludzi, serce mi pęka, bo sama jestem matką.
Jaki wyjazd zapadł ci w pamięci najbardziej?
Nie jest to miła historia. Zostaliśmy wezwani przez matkę, która wróciła z wyjazdu. W domu zastała ciała swojej trójki dzieci w wieku 15, 4 i 12 lat. Zostały zamordowane przez ojca, który sam na koniec popełnił samobójstwo. Sprawa odbiła się dużym echem w mieście, w którym mieszkam. Makabryczny widok.
Jak ratownicy medyczni reagują na taką tragedię?
Tu nie ma żadnej reakcji. Jesteśmy postawieni przed faktem dokonanym. Nie ma słów, jakimi można to opisać. Po takich wyjazdach w karetce panuje cisza, nikt nie ma siły na takie emocje. Jest się tak zdołowanym, że nie da się logicznie myśleć.
Po tylu latach znieczuliłaś się na takie wypadki?
My to nazywamy "wypaleniem zawodowym". Mówimy o takich tragediach tylko w wybranym gronie ludzi, którzy sami się z tym zetknęli. Inaczej nie da się tego opisać, tym bardziej zrozumieć.
Jak praca ratownika medycznego wpłynęła na ciebie jako matkę, babcię, kobietę?
Odbija się to ogromnie. Wszyscy mówią, że jesteśmy przewrażliwione, a to wszystko wynika z tego, co przeżywamy w pracy. Często, gdy zajmuję się wnuczką, zwracam uwagę na takie drobnostki, których inni nie zauważają. Otwarte okno czy kapsułki do prania od razu budzą mój niepokój.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl