Blisko ludziMatka kontra rak

Matka kontra rak

Matka kontra rak
Źródło zdjęć: © Fotolia
Aneta Wawrzyńczak
07.01.2014 11:00, aktualizacja: 28.06.2018 14:50

Są chwile, których się nie zapomina. Kolorowe i piękne, jak pojawienie się dwóch wyczekiwanych kresek na teście ciążowym, narodziny dziecka, jego pierwszy uśmiech, słowo, krok. Bywają też czarne i tragiczne, jak diagnoza nowotworu.

Są chwile, których się nie zapomina. Kolorowe i piękne, jak pojawienie się dwóch wyczekiwanych kresek na teście ciążowym, narodziny dziecka, jego pierwszy uśmiech, słowo, krok. Bywają też czarne i tragiczne, jak diagnoza nowotworu. Jak cieszyć się tymi pierwszymi albo rozpaczać w tych drugich, gdy pojawiają się niemal jednocześnie?

Na tej szalonej karuzeli zachwytów i otępień musiały usiąść dwie młode kobiety: Aleksandra Rowicka i Monika Dąbrowska. Zupełnie nieświadomie – czy ktokolwiek spodziewa się, że zachoruje na raka? Że już na początku upragnionej ciąży zostanie u niego zdiagnozowany zjadliwy nowotwór tarczycy? Albo że tuż pod koniec długiej chemioterapii w wyczerpanym organizmie zagości nowe życie?

Są zmiany atypowe

Z Aleksandrą było tak: ślub w lipcu, ciąża we wrześniu. I oczywiście komplet badań, żeby dziecku rosnącemu pod jej sercem było jak najlepiej. Już wcześniej miała problem z tarczycą, wiadomo było, że siedzi na niej mały guzek, który powolutku rośnie. Aleksandra bardzo go kontrolowała. Czy nie urósł za dużo? Czy nie stanowi zagrożenia? Czy nic się z nim nie dzieje niedobrego? Regularne wizyty u endokrynologa, co pół roku badania, co dwa lata – biopsja. W ciąży też, standardowo. – Wydawało mi się to dosyć absurdalne. Skoro dwa lata temu robiłam biopsję i wszystko było dobrze, na pewno teraz też tak będzie – mówi Aleksandra.

Wtedy, w listopadzie 2007 roku, wynik standardowy jednak nie był.

Telefon: „Są zmiany atypowe, proszę przyjść odebrać wyniki i powtórzyć badanie”. Ale co to jest, te „zmiany atypowe”? Popędziła do kliniki. W gabinecie zabiegowym pielęgniarki „obdarowały” ją pełnymi zdziwienia spojrzeniami, zalały falą nerwowych pytań, wręczyły też karteczkę z esami floresami po łacinie. Aleksandra łaciny nie znała, ale od razu pojęła znaczenie diagnozy-wyroku: „carcinoma medullare”. Rak.

Tyle. Żadnej rozmowy, wsparcia, natychmiastowej wizyty u lekarza. – Byłam w ciąży, mogłam różnie zareagować. Dlatego według mnie taka forma przekazania wyników badań była kiepska. Przecież leczyłam się w tej klinice od lat u tej samej lekarki. To ona powinna mi przekazać diagnozę, wziąć na bok, porozmawiać – uważa Aleksandra.

Jak dotarła do domu – nie wie. To znaczy nie pamięta. Chyba szła, pewnie bardzo długo. – Wszystko wydawało mi się jednym wielkim dramatem – wspomina.

W tym dramacie, grotesce wręcz, musiała przetrwać jakoś weekend. W międzyczasie zdążyła wyczytać w internecie, że zostało jej maksymalnie pięć lat życia. Szybko policzyła: może nawet nie doczeka dnia, gdy jej dziecko pójdzie do przedszkola.

Dopiero w tygodniu mogła spotkać się z lekarką, a później kolejną, z polecenia. Ta druga zawyrokowała: operacja, jak najszybciej. Termin: 10 stycznia, za miesiąc.

Poważny problem

Monika chorobę wykryła właściwie sama. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia w 2003 roku pojawiło się pierwsze, ale poważne ostrzeżenie – ślady krwi w stolcu. W natłoku przedświątecznych przygotowań niepokojące anomalie trzeba było chwilowo odsunąć na bok. Po Nowym Roku, już na rodzinnym wyjeździe na narty, dały o sobie znowu znać. Do tego doszły coraz częstsze wizyty w toalecie. Monika wiedziała już, że ma poważny problem. Ale ani przez moment nie podejrzewała jeszcze wtedy, że aż tak poważny.

Zapalenie jelita grubego? – zastanawiała się młoda lekarka. Wrzody? – dumała inna. Nie-wiadomo-co? – rozkładał ręce gastrolog. Każdy po kolei zapisywał cudowne medykamenty, które miały jej ulżyć. Nie działały, więc Monika wzięła sprawy we własne ręce. Nimi kartkowała książki medyczne i wystukiwała na klawiaturze komputera hasła-klucze, które miały otworzyć jej drzwi do prawdy o tym, co dzieje się z jej organizmem.

Przez kilka tygodni Monika wykluczała po kolei wszystkie możliwe choroby. To nie, tamto też, a to już w ogóle nie pasuje... Gdy przyszła wiosna i święta Wielkanocne, na długiej liście została tylko jedna pozycja. To wtedy po raz pierwszy powiedziała głośno: „Mam raka jelita grubego”.

Mąż i siostra pukali się w czoła. „Głupia babo!”, śmiali się. Przecież to absurd – rak jelita grubego to choroba „emerytów”, ludzi po sześćdziesiątce, a Monika była dopiero w połowie tej drogi.

Nie od razu Monika zdecydowała się na kolonoskopię – badanie wydawało jej się nie do przeżycia. Ale gdy w swoich poszukiwaniach odpowiedzi na pulsujące pytanie: „Co mi jest?!” zabrnęła w ślepą uliczkę, to była jej ostatnia deska ratunku.

Tuż przed badaniem na końcu języka miała dla lekarzy ostrzeżenie: „Jest źle”. – Powstrzymałam się. Pomyślałam, że wezmą mnie za rozhisteryzowaną pacjentkę – wyjaśnia.

Narkoza zabrała ją do innego świata. A gdy z niego wróciła, okazało się, że ten poprzedni, w którym była taka szczęśliwa: z dwójką małych dzieci, ukochanym mężczyzną u boku, nabierającą tempa karierą zawodową, rozsypał się na kawałki.

– Pielęgniarka, która przygotowywała mnie do zabiegu, była bardzo rzeczowa, ostra. Gdy było po wszystkim, zrobiła się łagodna, wręcz maślana. Mówiła do mnie jak do dziecka. Już po jej reakcji wiedziałam, że jest niedobrze. I ona mi to powiedziała wprost – wspomina Monika.

Dopiero chwilę później dowiedziała się, że podczas badania został wezwany chirurg-onkolog, który operuje tego typu schorzenia. Nie miał cienia wątpliwości. Od lekarza Monika dowiedziała się, że co prawda pobrano na razie wycinek do badania histopatologicznego, ale „na 99 procent to rak”.

I nagle bach, ściana, potężny mur. Ani go obejść, ani przeskoczyć, to co, głową przebijać? – Pojawiła się myśl, że to właściwie koniec. Bo tak się właśnie myśli, jak dostaje się diagnozę – mówi Monika. A później myśli się jeszcze więcej, przede wszystkim – w jakim wieku będą jej małe dziś dzieci, kiedy jej zabraknie?

– Tę rozmowę do dzisiaj wspominam w czarnych barwach – wyjaśnia Monika. Przyznaje, że długo miała do lekarza żal. Nie o to, że powiedział jej prawdę (bo o to pretensji mieć nie mogła), ale za to, w jaki sposób ją przekazał. Wylał jej na głowę kubeł lodowatej wody. Brutalnie, wyliczając beznamiętnie wszystko, co czeka ją najgorszego. I sucho podając, jakie ma możliwości leczenia. – Tego było dla mnie za dużo jak na jeden dzień. Już sama wiedza, którą miałam wcześniej, wszystko, co wyczytałam, była tak potężna, że mogła mnie powalić. A on mnie dobił. Mówił o leczeniu, moich szansach, możliwych drogach. Ale w taki sposób, że nie dawał mi właściwie żadnej nadziei – wspomina Monika.

Pierwsza z tych opcji, obowiązkowa, to była operacja. Najwcześniej – za dwa i pół miesiąca, może trzy. – A ja wiedziałam, że jak mam 29 lat, to każdy tydzień jest dla mnie szansą – albo jej przekreśleniem. Bo procesy metaboliczne przebiegają bardzo szybko i ten nowotwór tak samo szybko się rozrasta – wyjaśnia.

Rozum, od biedy, mógł się mylić. Ciało – już nie. Monika po objawach wiedziała, że z tygodnia na tydzień jest coraz gorzej. Myśl, że na operację musi czekać prawie kwartał, przerażała ją. – Jak to, jeszcze trzy miesiące mam chodzić po ulicach, gotować obiady, jeździć na rowerze, żyć ze świadomością, że rozrasta się we mnie choroba? – denerwowała się.

Monika nie chciała stać się łatwym łupem dla potwora, który zżerał ją od środka. Stanęła do boju – bo potyczka z rakiem jest walką w dosłownym tego słowa znaczeniu. –To jest walka na śmierć i życie – mówi.

Wiedziała już, że nie chce, by opiekował się nią ten sam lekarz, który przekazał jej diagnozę. Że potrzebuje kogoś, kto będzie nie rzeczowym informatorem, ale towarzyszem broni – komu będzie zależało, żeby ją ratować.

Od rodziny, przyjaciół, znajomych nadpłynęła rzeka pomocy. Były święte oleje, miody, medaliki, obrazki. Wszystkie Monika kolekcjonowała w specjalnej szafce. Choć nie miała pojęcia, jak mogą jej pomóc (o olejach mówi tak: „nie wiedziałam, czy mam na nich smażyć kotlety, czy się nimi smarować”), doceniała zainteresowanie nieraz prawie obcych osób. – Na początku mnie to irytowało, ale później zrozumiałam, że to jest ich wkład w to, żeby mi pomóc. I chociaż wydaje mi się, że bardziej było to potrzebne im niż mnie, to doceniam nić relacji, która mnie z nimi połączyła.

Najcenniejsze okazały się informacje. Ze świecą można szukać ludzi, którzy z rakiem styczności nigdy nie mieli. Monika razem z mężem, Darkiem, który był właściwie „administratorem” jej choroby, żonglowali nazwiskami lekarzy. Ten kiepski, tamten świetny, kolejny – jeszcze lepszy. Z dwóch niezależnych źródeł dotarła do nich wieść, że w tej ostatniej grupie plasuje się dr Andrzej Cichocki, ordynator oddziału chirurgii w macierzy warszawskiego centrum onkologii przy ul. Wawelskiej.

– Pojechałam do niego na wizytę. Z dużym spokojem i uwagą przyjrzał się mnie, mojej historii, papierom, które przyniosłam. Stwierdził, że rzeczywiście nie mogę czekać – wspomina Monika. Powiedział też, że odezwie się, jak wróci z sympozjum. Obiecanki-cacanki? Nie tym razem. Tydzień później faktycznie zadzwonił – z terminem operacji.

Było tragicznie

Aleksandra ma wyrwę pomiędzy listopadem 2007 roku, gdy zdiagnozowano u niej raka, a końcem stycznia 2008 roku, gdy przeszła operację. Ten czas podsumowuje krótko: „Było tragicznie”. Do pracy szła jak po omacku, później – płakała. Wieczorami, nocami, przy każdej wizycie u ginekologa. – Nie zdawałam sobie sprawy, że człowiek może wyprodukować tyle łez – mówi. I dodaje: – wydawało mi się to absurdalne, że będąc w ciąży, kiedy powinnam się cieszyć tym cudownym okresem w życiu, spotyka mnie coś takiego.

To „coś” to widmo nieuchronnego końca – radości, rodziny, życia. Śmierci, po prostu. – Nie bałam się, że umrę, ale że zostawię moje dziecko, pozbawię je ciepła i miłości, jakie tylko matka potrafi mu dać. To mnie najbardziej przygnębiało psychicznie – wyjaśnia.

Zazwyczaj słowa: „Boję się śmierci”, wydają się nieprawdziwe, na wyrost, fałszywe. Ale nie wtedy, gdy wypowiada je matka. Aleksandra wyjaśnia: – Kiedy jesteś w ciąży, wkraczasz w inny wymiar. Zmienia się perspektywa, zmieniają się priorytety. Już nie ty jesteś najważniejsza, tylko dziecko – mówi Aleksandra. To samo powie później Monika.

Z tej rozpaczy i nerwów jej organizm bardzo osłabł. Aleksandra mówi, że rozsypała się psychicznie, a przez to i fizycznie. Zapalenie oskrzeli, antybiotyki, chwila przerwy i znów, od nowa. A w międzyczasie potoki łez. Wtedy próbowała samą siebie przekonać, że jej płacz może negatywnie odbić się na dziecku. Dziś ocenia: – Nie skumulowałam w sobie lęku, tylko go wypłakałam.

Przez cały czas był przy niej mąż. To jemu pierwszemu (i jako jednemu z nielicznych) powiedziała, że jest chora. – Nawet później, już po wszystkim, gdy rozmawialiśmy, co naprawdę myślał i czuł, bardzo wierzył, że będzie dobrze. I widać było, że nie udaje – mówi Aleksandra.

Na salę operacyjną wjechała 22 stycznia – prawie dwa tygodnie później, niż było to zaplanowane, bo przy zabiegu, z racji ciąży, musiał być obecny ginekolog. Wtedy też jej mąż miał jedyny maleńki moment zwątpienia. Szybko uleciał, bo Aleksandra po kilku godzinach wybudziła się – i świat był znów piękny.

Rak, który zaatakował jej tarczycę, pojawia się bardzo rzadko, tylko w 1 procencie wszystkich nowotworów tarczycy, i jest bardzo agresywny. Gdyby nie został w porę wykryty, a Aleksandra donosiłaby ciążę nieświadoma, że razem z dzieckiem rośnie w niej bezlitosny intruz, mogłoby być za późno. Operacja była w jej przypadku jedyną szansą. Żadnych chemii czy naświetlań. Aleksandra przyznaje: miała szczęście w nieszczęściu. Została tylko, jak określiła to kiedyś dziennikarka, „blizna w kształcie uśmiechu”.

Najwyższy poziom

Z centrum onkologii przy Wawelskiej Monika szczególnie zapamiętała wystrój. Jest projektantką wnętrz, więc obrypane lamperie, obrzydliwie żółte sufity, lastryka na podłodze drażniły jej zmysł estetyczny. - Myślałam, jak mam spędzić tyle czasu w obskurnym miejscu, z grzybem, ze stęchlizną – pamięta. Dr Cichocki był czujny, zauważył jej rozbiegany wzrok. Zapewnił: „Gwarantuję pani, że chirurgia na naszym oddziale jest na najwyższym poziomie”.

Życie w domu też wymagało remontu. Lada moment Monika miała poddać się operacji, później chemioterapii, wreszcie – być może – radioterapii. A tu Jaśka trzeba odwieźć i przywieźć ze szkoły, Anię – z przedszkola, posprzątać, zakupy zrobić, obiad ugotować. Rodzice Moniki stanęli na wysokości zadania; jej mama nawet zwolniła się z pracy, żeby być na każde jej zawołanie. - Rodzice nie wprowadzili się do nas, zostawili nam dużo swobody. A jednocześnie miałam dom wysprzątany na błysk – myli okna, prali dywany, prasowali skarpetki – śmieje się Monika.

W tym czasie sama przechodziła najpierw operację, a później półroczną chemioterapię. Pomiędzy – dylematy, co wybrać: tylko chemię (jak zalecał dr Cichocki) czy także radioterapię? To pierwsze jeszcze by jakoś przeżyła, ale naświetlania? – Ja się radioterapii strasznie bałam. Nie postrzegałam jej jako szansy na wyleczenie, tylko straszną inwazję, której nie chciałam – wyjaśnia. Zwłaszcza że nieśmiało z Darkiem myśleli o trzecim dziecku – tak jak planowali wcześniej, zanim w ich życie zakradł się podstępem rak. Radioterapia prześwietliłaby nie tylko układ rozrodczy Moniki, ale i jej szanse na kolejnego potomka. – W kontekście tamtych wydarzeń był to absurdalny pomysł, ale nie chciałam zamykać sobie drogi do jego realizacji w przyszłości – wyjaśnia.

Radioterapeutka miała na ten temat inne zdanie. „Ja pani na sto procent gwarantuję, że jeśli się pani nie podda radioterapii, to za rok będzie pani miała wznowę w tym samym miejscu”, stwierdziła wychylając nos zza sterty papierów z historią choroby Moniki. Dół, rozsypka, rozpacz – jakkolwiek by to nazwać, znów było źle. I znów na wysokości zadania stanął Darek. Udało mu się odszukać dr Cichockiego na sympozjum w Szwecji. Stanowczo powtarzał przez telefon, że radioterapia nie jest konieczna, oni uparcie wypytywali, dlaczego tak uważa. „Operowałem panią. Wiem, gdzie ciąłem. Wiem, z jakim zapasem. Radioterapia nie jest konieczna”. To ich przekonało. Iskierka nadziei, że jeszcze kiedyś będą mieli dziecko, zamigotała gdzieś w oddali.

Nie zdawali sobie wtedy sprawy, że przywędruje do nich z prędkością światła, jeszcze zanim Monika skończy chemioterapię.

– Dla mnie to był szok. W czasie chemioterapii cykl się zatrzymuje, więc nie ma możliwości, by kontrolować płodność. Miałam jakieś objawy, mdłości, osłabienie, ale kładłam to na karb skutków chemii – wyjaśnia Monika.

Gdy na wakacjach zrobiła w końcu test ciążowy i zobaczyła dwie kreski, od razu chciała pędzić do Warszawy, do lekarza, do nadziei. „Chyba pani na głowę upadła”, usłyszała od lekarza pierwszego kontaktu. – Stwierdził, że jestem nieodpowiedzialna, bo ciąża obniża mechanizmy odpornościowe i teraz rak znów może zaatakować – wspomina Monika. I dodaje: – To był strzał w tył głowy.

Rana szybko się zagoiła, bo prowadzący ją onkolog powiedział: „Gratuluję, niech pani będzie spokojna, nad wszystkim będziemy czuwać”.

O spokój było jednak trudno. Monika nie mogła mieć przecież pewności, że leczenie nie zaszkodzi dziecku. – Kobieta w ciąży dba o siebie: kupuje ekologiczne jedzenie, dużo czasu spędza na świeżym powietrzu, je starannie umyte owoce. A ja miałam poczucie, że jestem chodzącą tablicą Mendelejewa i nawet dokładnie wyszorowane jabłka już niewiele wskórają – opowiada. Dopiero gdy urodziła się Majka, wszyscy mogli odetchnąć z ulgą.

Szczęśliwe zakończenie

Maja ma dziś osiem lat, jej siostra Gabrysia – sześć. Monika pamięta, że gdy zaszła w drugą ciążę po chorobie (i gdy znów pojawiły się miliony pytań i obaw), pocieszała ją jedna myśl. – Stwierdziłam, że nawet jeśli mi się coś stanie, one będą miały siebie nawzajem.

Dziś, obserwując starszą z nich, jej charakter i wybuchowy temperament, myśli, że może w ten sposób Majka wykrzykuje wszystkie negatywne emocje, które musiała przeżyć Monika.

Antoś ma dziś pięć lat. Aleksandra przyznaje, że gdyby raka zdiagnozowano u niej wcześniej, na pewno poczekałaby z zajściem w ciążę. Do operacji, uspokojenia nerwów, a nawet jeszcze później – tak żeby miała gwarancję, że wszystko będzie dobrze.

Ale wtedy nie byłoby tego samego Antka: dużego (jak się urodził, ważył ponad 4 kilo!), silnego, zdrowego. Radosnego, niesprawiającego problemów, grzecznego. I przede wszystkim szczęśliwego, który mówi, że kocha Aleksandrę „nad kosmos”. – Nie wiem, jak to jest możliwe, biorąc pod uwagę to, co przeszłam w ciąży. Może podświadomie wie, że jest dla nas wielkim darem?

Tekst: Aneta Wawrzyńczak

(aw/sr), kobieta.wp.pl

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (36)
Zobacz także