Maturalny "plan B" to coraz częściej rozpoczęcie studiów na Ukrainie, tylko po to, żeby przenieść się na polską uczelnię
Polskie uczelnie od kilku dobrych lat przeżywają oblężenie studentów ze Wschodu, którym zależy na uzyskaniu dyplomu uznawanego na terenie Unii. Okazuje się, że działa to też w drugą stronę. Na Ukrainie lądują osoby, którym nie udało dostać się na medycynę lub stomatologię.
17.10.2018 | aktual.: 19.10.2018 10:01
Kaja po drodze na swój wymarzony kierunek - stomatologię na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym - zaliczyła rok we Lwowie, a potem rok w Krakowie. Zawsze była dobrą uczennicą, więc sądziła, że rekrutacja na studia będzie formalnością. No a potem przyszły próbne matury. Okazało się, że piątki w powiatowym liceum nie do końca przekładają się na 90 proc. z arkuszy rozszerzonych.
Uczyła się sporo, ale w międzyczasie zaczęła szukać "planu B". Podobne otrzeźwienie przeżyła kilka lat wcześniej jej starsza siostra, która wyjechała na medycynę do Kijowa, żeby koniec końców uzyskać dyplom w Białymstoku.
Kaja miała o tyle łatwiejsze zadanie, że nie musiała przekonywać do tego pomysłu rodziców. Jej siostra przetarła szlaki. To była prawdziwa batalia. Rodzice argumentowali, że Kijów daleko, że Ukraina to dziki kraj, że nie będzie przygotowywana do wykonywania zawodu, albo – co przerażało ich chyba najbardziej - że nigdy nie wróci. Ale siostrze Kai nic się nie stało, a po roku przeniosła się bez problemu na studia w Polsce.
- Wybrałam Lwów, przede wszystkim dlatego, że powroty były względnie szybkie i tanie, a mój chłopak zaczął studia w Warszawie. W Kijowie byłby pewnie wyższy poziom i fajniejsze życie studenckie, ale samoloty na tej trasie nie należą do najtańszych, a umówiliśmy się, że będę przyjeżdżała co dwa tygodnie – wspomina 22-letnia Kaja.
Przeczytaj także:
Zobacz także
"Egzaminy" i egzaminy
Rekrutacja była formalnością. Musiała przedstawić świadectwo maturalne z kompletem zdanych rozszerzeń, przy czym na wynik liczbowy nikt nie zwracał większej uwagi. Były jeszcze dwa egzaminy pisemne, ale Kai bardziej kojarzyły się ze sprawdzianami z liceum. Na jednym było kilkanaście równań chemicznych, na drugim – test z biologii.
- Dla kogoś, kto pisał kilka tygodni wcześniej rozszerzone matury z tych przedmiotów, to były banały. Potem był jeszcze egzamin ustny sprawdzający w zasadzie tylko to, czy ktoś sprawnie komunikuje się po angielsku, bo Polacy zazwyczaj studiują w tym języku. Z kilkudziesięciu osób nie przyjęto tylko jednej – wspomina Kaja.
Za namową siostry zdecydowała się na dom studencki. Koszty były groszowe, ale szybko okazało się, że we Lwowie akademiki bynajmniej nie są ośrodkami życia studenckiego. Mieszkali tam trzymający się razem studenci z krajów arabskich i Ukraińcy, którzy przyjechali z głębokiej prowincji. Warunki pozostawiały wiele do życzenia – wilgoć na ścianach, nieremontowane od lat 70. łazienki i przemierzające niestrudzenie pokoje robactwo – od karaluchów, przez mrówki aż po pluskwy.
Przeczytaj także:
Nie dla ubogich
Po pół roku wynajęła z koleżanką, też zresztą Polką, mieszkanie. W przepięknej, przedwojennej kamienicy, z drewnianą klatką schodową. Tam też wszystko było stare, ale bez nut postsowieckiej zgrzebności. Kaja uwielbiała tam mieszkać. Za sto metrów w centrum miasta płaciły we dwie około 900 złotych. Koszty życia też były nieporównywalnie niższe niż w którymkolwiek z polskich miast. Dwudaniowy obiad można zjeść już na 8-10 złotych. Największym wydatkiem jest czesne.
Studia medyczne po angielsku nie są na Ukrainie bezpłatne. W zależności od miasta i uczelni ceny wahają się od 3 do 8 tysięcy dolarów za rok, czyli od około 11 do 30 tysięcy złotych. W Polsce ceny zaczynają się od tej górnej granicy. Na miejscu, zwłaszcza w dużych miastach, da się dorabiać – najczęściej dając korepetycje z angielskiego albo pracując w hotelach i restauracjach, gdzie przyjeżdża wielu obcokrajowców, tyle że stawki są groszowe. Polskich studentów przeważnie utrzymują rodzice, czasem biorą pożyczki albo zarabiają na pierwszy rok w trakcie wakacji.
Pytam Kaję o poziom nauczania, ale i o znajomość angielskiego przez wykładowców, bo na te dwa aspekty narzekają na forach Polacy studiujący za wschodnią granicą.
- To mit, że na Ukrainie, żeby zaliczyć rok "wystarczy być". Poziom jest nieco niższy, anatomia czy histologia poprowadzone mniej szczegółowo, ale nie uważam, że to wada. W praktyce i tak bardzo dokładnie pamięta się to, czego wymaga na bieżąco specjalizacja. Jeśli chodzi o znajomość angielskiego, to bardzo straszyła mnie siostra. U niej na roku, mimo że też studiowała po angielsku, niektóre zajęcia odbywały się po ukraińsku, byli też profesorowie, z którymi nie dało się porozumieć. My mieliśmy właściwie tylko jednego wykładowcę, który chyba nie bardzo mówił – wykłady czytał z kartek, na których wszystko miał rozpisane fonetycznie po ukraińsku – tłumaczy Kaja.
Ukraińskie uczelnie chcą zatrzymać polskiego studenta do tego stopnia, że ci, którzy po pierwszym roku zabierają papiery, są straszeni, że jeśli nie uda im się przenieść na studia w Polsce, nie będzie dla nich drogi powrotu. Nie tylko na uczelnię, na której zaczęło się studiować, ale i na inne uczelnie na terenie Ukrainy. Kaja myśli, że to bujda. Wydziały za dobrze zarabiają na studentach z Polski. No ale – lęk zawsze jest.
Przeniesienie się na medycynę czy stomatologię w Polsce to sporo zachodu i po raz kolejny - pieniędzy. Trzeba przełożyć u tłumacza przysięgłego sylabusy z wszystkich przedmiotów i poświadczenie zaliczenia roku. Panie w dziekanatach nie są dobrze nastawione do takich studentów. Często i tak kończy się uzupełnianiem różnic programowych.
Warszawski Uniwersytet Medyczny niechętnie przyjmuje tych, którzy zaczynali studia na Wschodzie. Kai udało się tam przenieść dopiero po zaliczeniu dwóch semestrów w Krakowie, a i to pod warunkiem, że powtórzy zaliczone przecież oba semestry – zamiast na trzeci rok zaczęła studia na drugim. Koniec końców i tak straciła 12 miesięcy, które chciała "zaoszczędzić" zaczynając studia we Lwowie, a nie idąc, jak wiele osób, na Wydział Chemii.
Wschodni sentyment
- Czasem brakuje mi Lwowa. Na moim roku było około 30 osób z Polski, wszyscy byliśmy z dala od domu, w obcym mieście. To były takie prawdziwie "studenckie" czasy, o jakich opowiadali mi rodzice. Jeździliśmy razem za miasto, razem gotowaliśmy i się uczyliśmy. Tego w Warszawie ani nawet Krakowie za bardzo już nie ma. Ludzie mieszkający w tych miastach od urodzenia mają swoich "starych" znajomych z liceum, reszta tworzy grupki, część pracuje i w ogóle nie ma czasu. Wspominam rok na Ukrainie trochę jak z bajki – wzdycha Kaja.
Oprócz Polaków na Ukrainie studiuje też sporo osób z krajów arabskich – głównie z Libanu i z Pakistanu. Wszyscy trzymają się blisko z osobami tej samej narodowości, ale nie ma między nimi większych animozji. Ukraińcy są pomocni, ale średnio chętni do interakcji ze swoimi sąsiadami. No, chyba że ktoś zostanie na dłużej niż dwa semestry. Z roku Kai zostało dwóch chłopaków, którzy związali się z Ukrainkami. Jedna dziewczyna zakochała się w kraju, teraz kończy studia w Kijowie.
Nawet dla studiujących po angielsku uniwersytety wprowadzają obowiązek chodzenia na lektorat z języka ukraińskiego. Na początku wszyscy kręcili nosem, bo w końcu to 4 godziny więcej zajęć, ale z czasem docenili te zajęcia. Jeśli załapie się podstawy i nauczy kilku podstawowych słów, które brzmią zupełnie inaczej po polsku, idzie się dogadać w codziennych sytuacjach.
Wielu studentom z Polski tak bardzo podoba się na Ukrainie, że zostają najdłużej, jak się da, żeby zdążyć skończyć studia w Polsce. Jeśli więcej niż połowę wszystkich semestrów spędziło się poza granicami Unii, trzeba nostryfikować dyplom. Nawet taki, który broniło się w Polsce. To i tak lepsza sytuacja niż konieczność uzyskania nowego prawa wykonywania zawodu. Uzyskanie go przypomina raczej egzaminy na aplikacje adwokackie niż zwykłą formalność.
Na polskich studentach na Ukrainie zarabiają jednak nie tylko uniwersytety, ale też firmy pośredniczące w rekrutacji. Ich działania sprowadzają się głównie do tłumaczenia zasad rekrutacji, opowiadania o niezbyt skomplikowanych egzaminach i do przewożenia dokumentów. Wszystko za stosowną opłatą. Ich działalność jest o tyle niezrozumiała, że większość uczelni ma anglojęzyczną wersję stron.
Choć o studentach, dla których droga do ukończenia medycyny wiodła przez "rubieże wschodnie", koledzy z roku na polskich uczelniach potrafią wypowiadać się niepochlebnie, prawda jest taka, że jeśli ktoś ma zamiar się lenić, jego szanse na ukończnie medycyny czy stomatologii są nikłe. Niezależnie od tego, gdzie rozpocznie studia i ile procent uzyskał na egzaminie maturalnym.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl